!Gottfried August Bürger - Przygody Münchhausena.rtf

(195 KB) Pobierz

Gottfried A. Bürger

Przygody Münchhausena

 

 

Przełożyła Hanna Januszewska

 


Słowo wstępne

 

 

Przez długie wieki ludzie pracujący ciężko na roli i w rzemiośle żyli jak nie­wolnicy i nędzarze. Pragnęli oni — jak każdy człowiek — wolności, szczęścia i wiedzy, ale naprawdę wolni, bogaci i potężni mogli być wówczas tylko w ma­rzeniach. W długie, zimowe wieczory opowiadali sobie legendy i bajki tak pełne radości, niezwykłych i szczęśliwych przygód, jak ich dola była smutna, szara i ciężka. W baśniach znajdowali to, czego brakowało im w życiu — radość, wolność, dostatek, panowanie nad siłami przyrody, nad przestrzenią, którą wówczas trzeba było przecież pokonywać na piechotę lub co najwyżej konno.

Każdy naród posiada własny, niewyczerpany skarbiec takich ludowych opowiadań, baśni i bajek — skrzących się wspaniałymi, fantastycznymi po­mysłami, błyskających dowcipem i wesołą kpiną, pełnych pogody życia i ma­rzeń o szczęśliwej i sprawiedliwej przyszłości świata.

Twórcą wspaniałych wątków, stanowiących podstawę przygód opowiedzia­nych w tej książce, nie jest baron Hieronim Münchhausen, który żył naprawdę w Niemczech przed dwoma wiekami, przez dziesięć lat służył jako oficer kawa­lerii w armii rosyjskiej i zyskał sławę niezwykłego samochwała, zmyślającego przy kieliszku niestworzone historie, jakie mu się rzekomo zdarzyły.

Również Gottfried August Bürger, znakomity poeta niemiecki z XVIII wieku, którego nazwisko widnieje na okładce, nie wymyślił sam wszystkich tych uro­czych bajek myśliwskich, żołnierskich i podróżniczych.

Stworzył je niemiecki lud — bogata fantazja wielu pokoleń bezimiennych gawędziarzy, tych nieznanych artystów żyjących pod chłopskimi strzechami czy ubranych w uniformy prostych żołnierzy.

Baron Münchhausen popijający wino w wesołej kompanii i chełpiący się przed nią swymi zmyślonymi wyczynami i awanturami bezwiednie czerpał pomysły do swych przechwałek z ludowych baśni, zasłyszanych od chłopów i wyczytanych w popularnych wówczas kieszonkowych „Podręcznikach dla wesołków". Z takich właśnie bajek o niezwykłych sposobach myśliwskich, o lasach wyrastających w mgnieniu oka pod samo niebo, o olbrzymach stawiają­cych siedmiomilowe kroki, o czarownicach latających w powietrzu na miotłach, o dziwacznych zwierzętach — układał dowcipny baron swoje opowiadania o tym, jak to polował na kaczki i niedźwiedzie, harcował na fruwających kulach armatnich, wspinał się na księżyc po pędzie fasoli i korzystał z usług trzech niezwykłych służących... Jego pełne cudownych i nieprawdopodobnych przygód wyprawy morskie przypominają żywo starą niemiecką bajkę żołnierską „O sześciu zuchach, którzy zwiedzili cały świat".

Opowiadania Münchhausena, spisane i wydane najpierw anonimowo w Niem­czech, potem przełożone na język angielski, zwróciły uwagę poety Gottfrieda Augusta Bürgera, który słynął jako twórca pięknych ballad — wierszy opartych na ludowych legendach i opowiadaniach, opiewających niedolę i bohaterstwo prostych ludzi. Opracował on na nowo, upiększył i rozszerzył przygody Münchhausena i wydał je drukiem w 1786 roku, zatajając zresztą swoje nazwisko jako ich autora.

W ujęciu Bürgera fantastyczne przygody niemieckiego barona, zawadiaki i blagiera, nabrały cech subtelnej, ale ciętej gdzieniegdzie kpiny z całej niemiec­kiej szlachty, z jej awanturniczości, opilstwa i nieróbstwa.

Opowiadania te zyskały szybko rozgłos w Nierficzech i nawet w innych krajach. We Francji na przykład przełożył w zeszłym stuleciu książkę Bürgera słynny pisarz francuski Teofil Gautier, a współczesny mu rysownik i malarz Gustaw Dore ozdobił ją wspaniałymi sztychami. Baron Münchhausen stał się wszędzie uosobieniem wesołego gawedziarza-samochwała, a opowieść o jego cudownych przygodach rozsławiła po całym świecie piękne wątki ludowych niemieckich bajek.

 

Zdzisław Ryłko


Podróż z przygodami

 

 

Wyruszyłem z domu w podróż do Rosji w połowie zimy, mniemając całkiem słusz­nie, iż tylko wówczas mróz i śnieg, bez żadnych kosz­tów ze strony szacownych i troskliwych rządów, dar­mo wygładzą wreszcie drogi poprzez północne okolice Niemiec, Polskę, Inflanty i Kurlandię, drogi, które wedle opisów wszystkich podróżników są jeszcze bardziej wyboiste niż ścieżki wiodące do Świątyni Cnoty.

Podróżowałem konno. Najlepszy to sposób, zwłasz­cza gdy zacny jest jeździec i szkapa. Nie narazisz się wtedy na sprawę honorową z pierwszym lepszym uprzejmym niemieckim poczmistrzem ani na to, by wiecznie spragniony pocztylion włóczył cię od karcz­my do karczmy.

Byłem lekko odziany, co, gdym się coraz bardziej zapuszczał na północny wschód, dosyć dawało się we znaki.

Łacno więc sobie wystawić, jak przy tak srogiej pogodzie czuł się w pustej okolicy ubogi, stary człowieczyna, który na polskim wygonie leżał opusz­czony, ledwo paroma łachami nagość swą skrywający. Serce ścisnęło mi się z żalu nad biedaczyskiem. Więc choć i mnie mróz aż pod żebra w serce się wgryzał, przecież narzuciłem nań mój płaszcz podróżny.

Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:

— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!

— A niech tam — pomyślałem i jechałem dalej, aż mnie ogarnęły mrok i noc. Jak okiem sięgnąć, nie ja­wiła się, nie odzywała żadna wieś. Kraj cały leżał pod śniegiem, nie sposób wypatrzyć ni drogi, ni mostu. Znużony jazdą, zsiadłem z konia i przywiązałem go do czegoś, co mi kształtem przypominało sterczący ze śniegu pieniek. Dla pewności podłożyłem sobie pistolety pod ramię, ległem opodal na śniegu i uciąłem sobie zdrową drzemkę aż do białego dnia.

Zdumiałem się wielce, gdym obaczył, że leżę po­środku wsi, na cmentarzu kościelnym. Mego konia początkowo nigdzie dojrzeć nie mogłem. Lecz — oto

usłyszałem gdzieś wysoko nade mną rżenie. Gdym spojrzał w górę, ujrzałem, że moje konisko do kurka kościelnego przywiązane u wieży dynda! Wnet po­jąłem, jak się rzecz miała: całą wieś nocą zasypał śnieg, a gdy z nagła mróz zelżał, śnieg zaczął tajać, a ja śpiąc obsuwałem się wraz z nim po trosze, pomaluśku i łagodnie.

To zaś, com w ciemności wziął za pieniek ze śniegu sterczący, do czegom mego konia przywiązał, był to krzyż czy też kurek na kościelnej wieży.

Nie zastanawiając się więc wiele, wziąłem jeden z mych pistoletów i palnąłem z niego w cugle od uzdy mojego wierzchowca. W ten sposób odzyskałem ko­nia i ruszyłem dalej w drogę.

Potem wszystko szło dobrze, aż do chwili gdy przy­byłem do Rosji, gdzie nie ma zwyczaju zimą konno podróżować. Że zaś kieruję się zasadą „Co kraj — to obyczaj — nabyłem małe, rącze sanki zaprzęgnięte w jednego konia i ruszyłem do Petersburga z animu­szem.

Nie pomnę już zgolą, czy mi się to przydarzyło w Estonii, czy też w okolicach pomiędzy Narwą i Newą, to przecie pamiętam, iż było to w srogim le­sie, gdym ujrzał pędzące za mną straszliwe wilczysko, któremu gwałtowny zimowy głód dodawał jeszcze rączości. Toteż wilk mnie wnet dogonił i zdawało się, że już nie ma dla mnie ratunku. W okamgnieniu poło­żyłem się na płask na dnie sań, zdając konia na jego własny spryt, co mi się zdało najlepsze dla nas obu.

I wtedy stało się to, co mi wprawdzie chodziło po głowie, ale czegom się ani spodziewał, ani oczeki­wał.

Wilczysko, nie bacząc na moją skromną osobę, dało przeze mnie susa i, zapamiętałe w złości, skoczy­ło wprost na konia, oderwało i łyknęło za jednym

razem cały zad biednej szkapy, która z trwogi i bólu; gnała tym ci prędzej.

A ja, skryty w saniach i bezpieczny, ukradkiem uniosłem głowę i wtedy ujrzałem z przerażeniem, że wilczysko przeżarło prawie konia na wylot.

Zaledwie jednak wcisnęło się zgrabnie do wewnątrz końskiego kadłuba, skorzystałem z okazji i zamach­nąłem się siarczyście biczem po jego kudłach. Choć wilczysko tkwiło jakby w pokrowcu, przecież ten niespodziewany cios napędził mu tęgiego stracha. Z całej mocy targnęło się naprzód, aż spadł zeń koński zezwłok i wyobraźcież sobie! — miast konia gna wilczysko w zaprzęgu! Ja ze swej strony coraz gęściej świadczyłem mu razy biczem i oto niespo­dzianie dla obydwu nas, zdrowo i cało, galopem wpadliśmy do Petersburga, ku niemałemu zdumieniu spektatorów[1].

Nie będę was, panowie, nużył czczą gadaniną o położeniu, sztukach pięknych, naukach ani o oso­bliwościach tej świetnej rosyjskiej stolicy. Nie będę też zabawiać was intryżkami i swawolnymi przygoda­mi, jakie się zdarzają na przyjęciach, gdzie pani domu częstuje gościa wódką i całusem. Godniejsze waszej uwagi zdają mi się przedmioty bardziej szlachetne, tyczące się koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a także opowiem co nieco o lisach, wilkach i niedźwiedziach. Tej bowiem dzikiej zwierzyny jest w Rosji większa obfitość niż w którymkolwiek kraju świata.

Że trwało to czas -niejaki, nim się do wojska za­ciągnąłem, tedym przez parę miesięcy z pełnej swo­body korzystał i mogłem czas mój i pieniądze prze­hulać w sposób najbardziej godny szlachcica. Niejedna noc upłynęła mi przy kartach, a wiele — przy brzęku pełnych kielichów. Mrozy panujące w tym kraju, a także jego obyczaje nadały flaszy, kompance zabaw i rozrywek, rangę o wiele wyższą niźli w na­szym trzeźwym niemieckim kraju. I spotkałem tu mnóstwo ludzi, którzy w szlachetnej sztuce popijania godni byli zwać się artystami.

Lecz każdy z nich za lichego partacza by uchodził przy siwobrodym, czerwonym jak burak generale, który z nami przy wspólnym stole ucztował. Stary ten jegomość postradał był w bitwie z Turkiem wierzchnią część czaszki i z tej to przyczyny, gdy tylko ktoś nowy do naszej kompanii trafił, w sposób najgrzeczniejszy, dwornie go przepraszał, iż przy stole nie zdejmuje kapelusza.

Miał on zwyczaj podczas uczty wypróżniać parę flasz winiaku, kończąc wyczyn butlą araku lub za­czynając rzecz od nowa, gdy tylko zdarzyła się po temu sposobna okazja. Nigdy jednak nie spostrzegłeś, by choć trochę miał w czubie. Nie uwierzycie mi, panowie, gdzie leżała tego przyczyna! Wybaczam wam to, bowiem i mnie było trudno rzecz tę pojąć. Nie mogłem jej sobie długo wytłumaczyć, aż z nagła i niespodzianie klucz do tej zagadki znalazłem.

Od czasu do czasu generał lekko unosił kapelusz. Widziałem to nieraz i nie brałem mu tego za złe. Rzecz prosta, iż rozgrzewało mu się czoło, rzecz prostsza jeszcze, iż je chciał ochłodzić. Wreszcie kiedyś zobaczyłem, że wraz z kapeluszem podnosi się przymocowana doń srebrna blaszka, którą generał miał załataną czaszkę, i wówczas zawsze kurzy mu się ze łba opar wypitych przez niego mocnych trun­ków. Szepnąłem o tym paru przyjaciołom i oświad­czyłem gotowość zaraz, a był to już wieczór, prawdzi­wość moich słów udowodnić.

Stanąłem wiec z moją fajką za generałem i właśnie, gdy opuszczał z powrotem kapelusz, podpaliłem kawałkiem papieru unoszący się opar. Wtedy ujrze­liśmy niewidziane i piękne widowisko. Słup pary nad głową bohatera przemienił się w słup ognisty, a opar snujący się pomiędzy włosiem kapelusza zabłysnął modrym, najpiękniejszym blaskiem, wspanialej lśniąc niźli aureola wokół głowy największego ze świętych. Eksperymentu tego nie sposób było przed generałem zataić. Lecz stary bynajmniej się o to nie gniewał i dozwolił nam nieraz jeszcze powtarzać doświadcze­nie, które dodawało mu tyle dostojnej powagi.

 


Opowieści myśliwskie

 

 

Pomijam milczeniem poniektóre wesołe przypadki, które nas przy takich to okazjach spotykały, mam bowiem chętkę opowiedzieć wam, panowie, o co ucieszniejszych i osobliwszych myśli­wskich przygodach.

Nie zda się to wam dziwne, żem zawsze lgnął do zacnych kompanów, którzy wolną, bezkresną leśną dziedzinę należycie umieją szacować. Zarówno roz­maitość rozrywek, jak i niezwyczajne wprost szczęście, które towarzyszyło każdemu mojemu po­czynaniu, sprawiły, iż po dziś dzień z rozkoszą to wszystko wspominam.

Kiedyś, o świcie, ujrzałem przez okno mej sypialnej komnaty, iż stadko dzikich kaczek, rzekłbyś, pokryło całkiem wody ogromnego stawu, który leżał nie opo­dal. W mgnieniu oka pochwyciłem z kąta skałkówkę, szusmąłem ze schodów na łeb, na szyję i najnieopatrzniej w świecie trzasnąłem głową o framugę drzwi. Alem się ni na moment nie zatrzymał, choć zdało mi się, żem iskrami i gwiazdami z oczu sypnął.

Przykładam broń do oka, celuję i patrzcież, do licha! Wraz z tylko co doznanym gwałtownym wstrząsem odleciał krzemień od kurka! Co miałem czynić? Nie sposób było czas tracić. Szczęściem miałem jeszcze w pamięci, co mi się świeżo z oczami przydarzyło. Odrywam tedy panewkę, celuję do dzikiego ptactwa i walę się pięścią w oko. Starczyło w nim jeszcze iskier! Huknął strzał. Trafiłem kaczek par pięć, cztery cyranki i parę kurek wodnych.

Przytomność umysłu jest mężnych czynów pod­nietą. Żołnierze i żeglarze wielekroć zawdzięczają jej swe ocalenie, a myśliwi swe szczęście.

Zdarzyło się, iż w jednej z moich myśliwskich wędrówek dotarłem do wiejskiego jeziora, po którym tu i tam pływało sobie kilkadziesiąt dzikich kaczek. Były jednak tak rozproszone, że nie mogłem położyć więcej niż jedną jednym strzałem. Na domiar złego ostał mi się tylko jeden nabój w mojej flincie. Zdałoby się jednak ustrzelić ich więcej, bom się wkrótce spodziewał odwiedzin całej hurmy przyjaciół i znajomków. Nagle wpadło mi na myśl, że mam przecie w mej myśliwskiej torbie jeszcze jeden kawałek słoni­ny, który mi pozostał z zabranej na polowanie przeką­ski. Przywiązałem tedy słoninę do psiej smyczy, któ­rą rozplotłem, co najmniej czterykroć ją podłużając.

Co uczyniwszy, skryłem się w sitowiu, przy sa­mym brzegu, wystawiłem mój kawałek słoniny na smyczy i ku mojej uciesze widzę, że najbliżej pły­wająca kaczka żwawo się doń zbliża i łyka. Za nią podpływają inne, gdy przywiązany do smyczy gładki kęs w nieprzetrawionym stanie szybko się z kaczki drugim końcem wyśliznął, łyka go druga, trzecia i tak dalej po kolei. Mówiąc krótko, kęs przewędrował przez wszystkie kaczki, ani jednej nie ominąwszy, i nie odczepił się nawet od smyczy!

Były na nią nanizane jak perły na sznurek. Przy­ciągnąłem je więc pięknie-ładnie do brzegu i owiną­wszy się wokół ramion i piersi sześciokrotnie sznu­rem ruszyłem ku domowi.

Drogi miałem jeszcze szmat przed sobą i męczyli mnie setnie ciężar tylu kaczek. Wyrzucałem sobie już prawie, iż ich tyle połapałem. Wtedy przydarzyło mi się coś, co mnie w pierwszej chwili wprawiło w niemały ambaras. Kaczki bowiem były wszystkie

jeszcze żywe i, otrząsnąwszy się z pierwszego oszo­łomienia, jęły krzepko bić skrzydłami, unosząc się ze mną wysoko w powietrze.

Niejeden by się zatracił w podobnych okolicznoś­ciach, ja jednak wykorzystałem je, jak mogłem naj­lepiej, na mój pożytek. Jąłem bowiem wiosłować po powietrzu połami mego kabata, w stronę domu się kierując.

Gdym się tak w górze nad moim domem już zna­lazł, trzeba się było jakoś opuścić, szkody sobie nie czyniąc. Ukręciłem więc łeb jednej kaczce, potem dru­giej, trzeciej i innym. I w ten sposób miarowo i łago­dnie osunąłem się poprzez komin mego domu na sam środek kuchennego paleniska, w którym na szczęście nie zdążono jeszcze rozpalić ognia. Kucharz mój niemało się zdumiał i najadł się tęgiego stracha.

Podobny przypadek miałem ze stadem kuropatw. Wyszedłem sobie, by nową flintę wypróbować, i już wystrzelałem niewielki zapas śrutu, gdy ni stąd, ni zowąd furknęło mi spod nóg spłoszone stadko kuro­patw. Chętka mnie wzięła mieć je dziś jeszcze, wieczo­rem, na stole i sprawiła, że wpadł mi do głowy koncept, którego — pod słowem! — możecie i wy zażyć, panowie, gdy się wam po temu przydarzy okazja-

Gdym tylko obaczył, gdzie siadły kuropatwy, żwawo nabiłem moją broń, lecz nie śrutem, ale stemplem, który, tak szybko, jak tylko mogłem — zaostrzyłem nieco od górnego końca i podszedłem bliżej do kuropatw. Gdy się tylko poderwały, nacisną­łem cyngiel i ujrzałem z radością opadający opodal powoli mój stempel, a\ na nim siedem kuropatw, zdumionych może, że je tak przedwcześnie jeden rożen zjednoczył.

Słusznie powiadają: „Radź sobie na świecie, jako możesz".

Innym znów razem w okazałym rosyjskim lesie wyskoczył na mnie wspaniały, srebrny lis. Aż żałość brała na myśl, że ktoś mógłby się poważyć tak kosz­towne futro kulą czy śrutem przedziurawić.

Jaśnie Wielmożny Przechera stanął tuż przy drze-wic, a ja w okamgnieniu wyciągnąłem kulę z lufy, załadowałem w nią tęgi gwóźdź, dałem ognia i tak celnie trafiłem, żem lisią kitę przygwoździł do pnia. Po czym podszedłem do lisa, wyjąłem kordelas, przeciąłem na krzyż skórę na lisim pysku, chwyciłem harap i wychłostałem zwierza z jego futra tak grzecz­nie, że prawdziwie było co podziwiać.

Nieraz przypadek i szczęście popełnione błędy naprawiają. Miałem się o tym wkrótce przekonać, gdy w ogromnym lesie ujrzałem kłusującego warchla­ka i podążającą za nim maciorę. Strzeliłem i spudło­wałem. Warchlak wyrywa sam naprzód, maciora przystanęła i znieruchomiała, jakby wrosła w ziemię. Gdym się jej przyjrzał z bliska, poznałem, iż bestia była ślepa i trzymała ogonek swego warchlaka w pys­ku. Warchlak zaś prowadził ją z synowskiego obo­wiązku.

Że zaś moja kula przeleciała pomiędzy obojgiem, przecięła tę linkę, której koniec wciąż jeszcze dzierży­ła w zębach maciora. Przewodnik już jej nie prowa­dził, więc przystanęła. Ja zaś chwyciłem za koniuszek dziczego ogona i poprowadziłem na nim stare,

bezradne stworzenie bez trudu i sprzeciwu wprost do domu.

Choć wielce niebezpieczna jest dzika maciora, o wiele jeszcze niebezpieczniejszy jest srogi odyniec. Spotkałem takowego kiedyś w lesie, gdym, na moje nieszczęście, nie był gotów ani do ataku, ani do obrony.

Ledwo udało mi się smyrgnąć za drzewo, gdy rozjuszony zwierz z całą mocą zadał cios z boku. Jego kły wryły się jednak w drzewo, tak że ani ich wyrwać, ani ciosu powtórzyć już nie był w mocy. — Ha — ha! — pomyślałem. — Mam cię, bratku! — W okamgnieniu pochwyciłem kamień, jąłem nim kuć jak młotem po kłach i zbiłem je razem tak, że odyniec ujść mi już nie mógł. Musiał czekać cierpli­wie, ażem z pobliskiej wsi wózek i powrozy ściągnął, aby go zdrowym i całym do domu dostawić, co się też udało wyśmienicie.

Bez wątpienia słyszeliście, waćpanowie, o patronie strzelców i myśliwych, świętym Hubercie, jako tez i o wspaniałym jeleniu z krzyżem świętym pomiędzy rogami, który mu się ongiś w lesie objawił.

Temu to świętemu Hubertowi zwykłem rok w rok w zacnej kompanii, hołd składać, a co się tyczy jelenia — tom go oglądał chyba z tysiąc razy: zarówno na kościelnych malowidłach, jak i na hafto­wanych wstęgach orderowych jego rycerzy. Tak że, na honor i sumienie prawego myśliwca! — sam już nie wiem, czy przed laty bywały takie zdobne w krzyż święty jelenie, czy też może są i dziś jeszcze,

Pozwólcie więc, że wam opowiem raczej o tym com na własne oczy widział. Kiedyś, gdym już cały mój ołów wystrzelał, wyskoczył na mnie niespodzia­nie najpię...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin