Duchy - opowieści z Polski.doc

(66 KB) Pobierz
Duch właściciela zajazdu sławkowskiego

Duch właściciela zajazdu sławkowskiego.

      Wchodząc główną bramą na sławkowski cmentarz dojdziemy do kaplicy świętego Marka. Dalej za kaplicą, pod koniec alejki jest pomnik kryjący legendarnego właściciela, znanego jeszcze na początku naszego stulecia zajazdu nad brzegiem Białej Przemszy.
      Zajazd cieszył się wielkim powodzeniem, interesy szły wspaniale. Po przedwczesnej śmierci właściciela zajazdu interesy prowadził zięć nieboszczyka wcześnie owdowiały. Ruch panował jak dawniej i zajazd był nadal gościnny, szczególnie dla podróżnych jadących odwiecznym traktem wiodącym z Krakowa do Wrocławia. Nagle zajazd stał się miejscem niezwykłych wydarzeń. Okna i drzwi, nawet w bezwietrzny dzień otwierały się samoczynnie z trzaskiem i zamykały. W zajeździe słychać było nieokreślone gwizdy, skowyty i świst wiatru. Powtarzało się to często i mieszkańców oraz gości napawało grozą. Wieść o niesamowitych zjawiskach rozeszła się lotem błyskawicy.
      Zajazd pustoszał, podróżni zaczęli go omijać, a interesy kurczyły się. Nikt tu nawet nie chciał mieszkać. Zamówiono Mszę Świętą za duszę zmarłego przed paroma laty właściciela zajazdu. Gdy modły nie pomogły zwrócono się do plebana o poradę, postanowiono odkopać grób i zmarłego odwrócić twarzą w dół. Pomogło, w zajeździe zapanował spokój, lecz nigdy już nie wrócił do dawnej świetności, po pewnym czasie nawet zupełnie opustoszał i popadł w ruinę. Dziś pozostał pusty plac pokryty dziką roślinnością.
      Najstarsi sławkowianie pamiętają kłopoty z zajazdem, zastanawiają się: Jaką tajemnicę zabrał do grobu właściciel zajazdu? Dlaczego po śmierci przychodził do swych posiadłości? Może pozostawił tu jakieś skarby?

 

Olkuscy w Sławkowie

      Dawno temu, kiedy środkiem lokomocji był koń, pewna urocza dama z małym synkiem jechała drogą od Olkusza do Sławkowa. Dama była bogata, o czym świadczył jej wspaniały strój i bogato zdobiona karoca ciągnięta przez cztery konie. Karoca przejechała przez drewniany most na rzece Białej Przemszy i zbliżała się do rynku. Konie stawały się coraz bardziej niespokojne i przez rynek sławkowski pędziły jak szalone. Skręciły nagle koło stojącej na rynku kapliczki świętego Floriana. Tu karoca wywróciła się przytłaczając swym ciężarem damę. Gdy przybiegli ludzie na miejsce wypadku, stwierdzili, że kobieta już nie żyje. Obok niej leżał zdrowy, maleńki chłopczyk. Dziecko nie umiało jeszcze mówić, więc nie dowiedziano się jak się nazywa, ani skąd pochodzi.
      Zebrali się rajcy sławkowscy i zdecydowali; chłopczyk musi mieć nazwisko, a że przybył od strony Olkusza, mianujemy go Olkuski. Pod opieką dobrych ludzi chłopczyk rósł w zdrowiu, a zdolnościami do rzemiosła i muzyki zadziwiał. Osiągnąwszy dojrzały wiek ożenił się i nigdy Sławkowa nie opuścił.
      B on pierwszym z licznego dziś rodu Olkuskich.

 

Sławkowski doktor

      Dawno, dawno temu był w Sławkowie doktor, który świetnie leczył ludzi, a mieszkał w ogromnym lamusie. Zdawało się wszystkim, że życie doktora będzie bardzo długim, więc zdziwiono się niezmiernie jego nagłą śmiercią, ale dziwniejsze było to, że w opustoszałym po jego śmierci lamusie zaczęły się dziać dziwy.
      Otóż postać doktora ukazywała się i snuła po całym budynku, a nawet ogrodzie. Strach padł na ludzi i nikt tam mieszkać nie chciał. Trwało tak prawie osiemdziesiąt lat. Aż pewnego razu przechodzili tędy trzej księża, którzy chcieli gdzieś przenocować. Złożyło się tak, że miejsca nigdzie nie było, jeno w lamusie. Księża zgodzili się tam nocować, choć uprzedzono ich o tym, co się tam dzieje. Byli zmęczeni i chorzy, więc dwaj z nich położyli się spać, a trzeci modląc się czuwał nad śpiącymi.
      Zatopiony w modlitwie ksiądz usłyszał za sobą szmer, z przerażeniem ujrzał jak biała postać schyla się nad towarzyszami i wyjmuje im schorzałe narządy, jednemu płuca, a drugiemu oczy i płucząc je kolejno w naczyniu napełnionym jakimś dziwnym płynem, a potem wkłada z powrotem. Uczyniwszy to, postać zniknęła. Nazajutrz obaj wypoczęci księża stwierdzili, że czują się zupełnie dobrze i byli tym zdziwieni, gdyż ten który miał słaby wzrok, widział doskonale, a drugi przestał kaszleć i pluć. Powiedział im więc czuwający ksiądz co stało się tej nocy, a oni wznieśli dziękczynne modły do Boga.
      Na następną noc dwaj cudownie uzdrowieni czuwali nad śpiącym kolegą. Powtórzyło się to samo co w ubiegłą noc. Zjawia się biała postać i przepłukuje wnętrzności chorego, trzeciego księdza. W tak dziwny sposób uzdrowieni księża padli rano na kolana gorąco się modląc. Trzeciej nocy gdy jeszcze nie zasnęli zjawiła się ponownie biała postać doktora rozkazując iść im za nią. Poszli, a on zawiódł ich do lochu i wskazał na beczki ze złotem mówiąc: bierzcie i dajcie to biednym, klasztornym, księżom i dla siebie też część zatrzymajcie, abyście nigdy nie zaznali biedy. Wiedzcie, że wdzięczność ma jest wielka, bo gdyby nie wasze modlitwy nie zostałbym zbawiony i znikł im bezpowrotnie z oczu. Nigdy już więcej nie ukazywał się w lamusie.

 

Legenda o sławkowskim zamku

      Wzgórze, na którym był dawniej zamek, znajduje się przy ulicy Zamkowej. Historia stojącej na niej budowli owiana jest mgiełką tajemniczości. Wśród mieszkańców Sławkowa krąży wieść, iż zamek posiadał głębokie lochy, które łączyły go z oddalonym o kilkanaście kilometrów Rabsztynem.

 

O tym, jak się mieszkańcy Sławkowa nie dali krakowianom w kozi róg zapędzić

      Jest w okolicy Olkusza miasteczko Sławków, skromne dziś i małe, ale niegdyś szeroko w Polsce znane, jako że tu - podobnie jak i w Olkuszu - kopano rudy ołowiu, dzięki czemu mieszkańcom wiodło się bardzo dobrze. Słynne były sławkowskie jarmarki, na które ściągali kupcy z dalekich stron. Przebiegała też przez Sławków ważna droga handlowa z Krakowa do Wrocławia. Przez rok cały ciągnęły nią w obydwie strony karawany kupieckich wozów, wyładowanych wszelkim towarem.
      Jeśli już mowa o Krakowie, to trzeba wspomnieć, że w owym sławnym grodzie od wieków istniała i po dziś dzień istnieje ulica Sławkowska, która, jak się łatwo domyślić, wiodła w kieunku Sławkowa. Widać z tego, że Sławków wcale nie wypadł sroce spod ogona i może jego mieszkańcy słusznie w swym mniemaniu czynili, chodząc z nosami zadartymi ku górze i uważając się prawie za równych krakowianom.
      Z tego zadzierania nosa do góry wynikały jednak czasami nie lada przykrości. Raz zdarzyło się, że sam burmistrz Sławkowa, imć pan Jan Chryzostom Kądziołka, tak mocno zadarł nos do góry, że go potem żadnym sposobem nie mógł na dół opuścić, choć sprowadzono na pomoc najsłynniejszego medyka z samego Olkusza. Chodząc po mieście z głowami ku niebu zadartymi, wpadali sławkowianie do różnych dziur w chodnikach i jezdniach, łamali sobie nogi i wybijali zęby, ale za żadne skarby nie chcieli zmienić swych zwyczajów.
      Złościło to bardzo mieszkańców Krakowa, który był przecież stolicą wielkiego państwa, siedzibą słynnej akademii, szczycił się wspaniałym zamkiem i pięknymi kościołami. Poczęli przeto rozmyślać nad tym, jaką by tu dać sławkowianom nauczkę. Pewnego dnia zgromadzili się na rynku i po wysłuchaniu hejnału z Wieży Mariackiej wybrali spośród siebie stu najmędrszych obywateli, zlecając im uroczyście, by wymyślili sposób na pognębienie zarozumiałych sławkowian. Uczeni wybrańcy udali się zaraz do swych domów, pozamykali drzwi i okna, obłożyli się mądrymi księgami, usiedli w wygodnych fotelach i zaczęli głęboko rozmyślać. Rozmyślali tak przez trzy tygodnie i trzy dni, a potem zebrali się znów na rynku i ogłosili swym wyborcom, że już znaleźli sposób jaki mieli wynaleźć. W imieniu owych mędrców powstał najstarszy z nich, Baltazar Trąba, mistrz cechu pasamoników, czyli rzemieślników wykonujących ozdoby do strojów. O jego wielkiej mądrości świadczyła najlepiej długa broda, wiązana na długim łańcuszku, aby się nie walała w błocie pokrywającym ulice szlachetnego miasta.
      Ów poważny mąż odchrząknął kilka razy tak głośno, że spłoszył stado gołębi z dachu Sukiennic i odezwał się do zgromadzonych mieszkańców w te słowa: - Najdrożsi bracia krakowianie! Oto co wymyśliliśmy na wasze życzenie w ciągu trzech tygodni i trzech dni głębokiego namysłu. Trzeba wysłać do Sławkowa pismo z prośbą o pewną poradę. A sprawa będzie taka: napiszemy, że jesteśmy w kło-pocie, bo nie wiemy, jak sobie poradzić z robakami, które zalęgły się w magazynie i zjadają nam sól wielicką, z czego klęska może wielka wyniknąć, jako że sól ową wywozimy przecież do obcych krajów, sprowadzając za nią przednie wina i różne zamorskie specjały. Jeżeli zabraknie nam soli, nie będziemy mogli sprowadzać do Krakowa wina, a jeśli zabraknie wina, wtedy wszyscy będziemy bardzo smutni i markotni, a król jegomość, zamiast rządzić i zajmować się spra-wami państwowymi, będzie rzewnie płakał całymi dniami, z czego straszna powódź może wyniknąć, gdyż zamek królewski leży nad samą Wisłą... Tak więc powiemy im, że jeśli chcą ratować cały kraj przed brakiem wina i okropną powodzią, niech nam dadzą sposób na owo robactwo, które sól zjada. Jeśli obywatele Sławkowa nie poznają się na żarcie i wezmą nasze pismo poważnie, wówczas będzie się można z nich pośmiać jako z ludzi naiwnych i łatwowiernych. Jeśli natomiast nie potrafią nic mądrego odpowiedzieć, narażą się na opinię głuptasów i próżnych zarozumialców. W jednym i drugim wypadku zostaną pognębieni i ośmieszeni, a my będziemy górą.
      Ogromnie się ten pomysł spodobał chytrym krakowianom, toteż w mig przystąpili do sporządzania owego pisma. W największej sali ratusza rozłożono na stole wielki pergamin, a skryba miejski, imć pan Bonifacy Euzebiusz (dwojga imion) Chwaligęba, umaczał pióro w kałamarzu i zasiadł do pisania listu. Pisał przez trzy godziny, pomagając sobie wystawianiem końca języka aż po brodę oraz wzdychaniem i pojękiwaniem. Przez cały czas tłumy krakowian czekały na rynku grzejąc się przy rozpalonych ogniskach, bowiem było już zimno i pochmurno. Gdy wreszcie pisarz skończył swą robotę, sam burmistrz Bartłomiej Mączka nakreślił u dołu zamszysty podpis i przyłożył wielką pieczęć z herbem miasta.
      Na drugi dzień, wczesnym rankiem, wyprawiono do Sławkowa specjalne poselstwo na dobrze wypasionych koniach. Posłowie pojechali oczywiście ulicą Sławkowską, która kończyła się wówczas przy murach miejskich i przy bramie, również Sławkowską zwanej. Posłowie dęli w złote trąby i ogłaszali wszem wobec, że oto udają się do Sławkowa w sprawie niezwykle ważnej dla całego królewstwa. Opuściwszy stolicę jechali przez Ojców, Pieskową Skałę i Olkusz. Mijając po drodze zamki sterczące na wysokich skałach, trąbili tak przeraźliwie, że płoszyli wszelaką - zwierzynę, zamieszkującą gęste i ciemne lasy. Czasami zsiadali z koni, aby spocząć i pokrzepić się piwem. Pod wieczór zajechali do Sławkowa i udali się na spoczynek do gospody "Pod czterema śpiewającymi kotami".
      Wieść o przybyciu posłów z Krakowa rozeszła się migiem po mieście. Zaciekawieni sławkowianie nie mogli oczu zmrużyć tej nocy, toteż na drugi dzień wszyscy ziewali tak potężnie, że po całym mieście szalały przeciągi, szyby leciały z okien, a dzwony kościelne same dzwoniły. Najmocniej i najgłośniej, z racji swego urzędu i stanowiska, ziewał burmistrz Sławkowa imć pan Jan Chryzostom Kądziołka.
      Po śniadaniu posłowie udali się do ratusza i poprosili o widzenie się z burmistrzem, Kądziołka wziął z rąk posłów wielki rulon pergaminu, rozwinął go, ziewnął głęboko, nałożył na nos okulary w srebrne; oprawie i jął czytać to wszystko, co tam było napisane przez pana Chwaligębę. Przeczytawszy zwinął pergamin i położył go na stole. - Zacni wysłannicy stołecznego miasta Krakowa - odezwał się do posłów - Tej sprawy nie można załatwić od razu, gdyż jest ona wielkiej wagi. Dlatego też proszę was o przyjęcie gościny w moim domu, my zaś zbierzemy się na naradę i rozpatrzymy wasze pismo, aby dać odpowiedź słuszną i mądrą.
      Posłowie, ukrywając ironiczny uśmiech, skłonili się panu burmistrzowi i udali się do jego domu, aby odpocząć przed drogą powrotną, Tymczasem na ratuszu rozpoczęła się wielka narada, w której wzięli udział wszyscy rajcowie, od najmłodszego do najstarszego. Rzecz jasna, że sławkowianie natychmiast poznali się na podstępie krakowian i zrozumieli, że mają paść ofiarą złośliwego żartu. Tedy od razu zaczęli rozmyślać, w jaki by to sposób odpowiedzieć krakowianom, by uratować swój honor i zarazem wystrychnąć ich na dudków. Radzili tedy hałaśliwie przez wiele godzin, ale nic mądrego nie mogli uradzić, gdyż jak wiemy, byli bardzo niewyspani. Pod wieczór prawie wszyscy chrapali, a kilku najbardziej wytrwałych polewało sobie głowy zimną wodą, aby nie zasnąć. Burmistrz oparł czoło na rzeźbionym stole i chrapał tak mocno, aż szyby w oknach drżały. Żony czcigodnych rajców załadowały swych śpiących mężów na taczki i zawiozły do domów, układając w łóżkach, gdzie było przecież znacznie wygodniej niż na drewnianych ławach. A pan burmistrz, jako że był wdowcem, przespał całą noc na stole i wskutek tego na drugi dzień był pierwszy w sali obrad, choć bardzo obolały i pokręcony.
      I znów radzono przez wiele godzin, ale nadal bezskutecznie. Pod wieczór tego dnia przechodziła przez Sławków pewna stara żebraczka imieniem Anastazja, wędrująca po świecie w poszukiwaniu dobrych ludzi. Była to bardzo mądra kobieta, mimo że nie umiała ani pisać, ani czytać, gdyż ciężkie i długie życie dało jej duże doświadczenie. A chociaż była biedna i zaznała w życiu wielu przykrości, nie zapomniała uśmiechać się i nie straciła serca ku ludziom. Dziwne to było - ale prawdziwe. Widząc tłum na placu przed ratuszem, zapytała pierwszego z brzegu mieszczanina:
- A dyć rzeknijcie zacny panie, co się to dzieje.
- To nic nie wiecie? - zdziwił się zapytany.
- Przecie wędruję ze wsi do wsi, z miasta do miasta i dopiero przed chwilką zaszłam do was. Powiedzcie no!
Mieszczanin podłubał palcem w nosie i rzekł:
- Widzicie, kobietko, nasi rajcowie obradują już drugi dzień nad tym, jaką odpowiedź posłać do Krakowa na owe pismo.
- Na jakie pismo? - zapytała staruszka.
Ano na takie... - i w krótkich słowach opowiedział babinie o tym, co zaszło i o tym, że do tej chwili nikt jeszcze nie obmyślił żadnej mądrej odpowiedzi.
      Babcia Anastazja klasnęła w ręce i zawołała: - Zaprowadźcież mnie do waszego burmistrza, a coś mu poradzę!
- Cóż wy możecie poradzić kobietko - rzekł z przekąsem mieszczanin - skoro tylu mądrych ludzi nic nie wymyśliło... To śmieszne z waszej strony.
Babcia Anastazja stuknęła kosturem o ziemię i zatupała nogami:
- Mówię wam, wiedcież mnie przed burmistrza, a ja mu coś rzeknę. Jeśli mu się moja rada nie spodoba, pójdę sobie dalej w świat po prośbie, a jeśli się wam spodoba, wtedy przygarniecie mnie na starość, dacie mi dach nad głową i coś nie coś do garnka, abym z głodu nie umarła. Zgoda?
- Zgoda! - zawołali mieszczanie i zaprowadzili babulinkę do sali obrad.
      Jak Sławków Sławkowem i nigdy jeszcze żebraczka nie udzielała porady czcigodnym rajcom miejskim. Byli jednak tak już wyczerpani, że z chęcią zgodzili się wysłuchać słów starej kobiety. A oto co im rzekła żebraczka Anastazja: - Napiszcie im, zacni panowie, aby przed wschodem słońca zebrali się nad brzegiem Wisły przed zamkiem królewskim w Krakowie, a gdy się słoneczko pokaże, aby nabrali przetakiem wiślanej wody do dziurawych konewek. Tę wodę niech rozwieszą na płocie, by przeschła, a gdy wyschnie, niech ją zbiorą i niech tą suchą wodą pokropią sól z robakami. A kropiąc niech dobrze mieszają, bo to najlepszy środek na robaki.
      Ogromnie się ta odpowiedź spodobała zgromadzonym mieszkańcom. Śmiali się też na cały głos, pełni uciechy na myśl o minach, jakie zrobią krakowianie, gdy im przez posłów taką poradę się odeśle. Nie tracąc ani chwili, wystosowali wielkie pismo do burmistrza stołecznego miasta Krakowa, a pismo to podpisał imć Kądziołka, własnoręcznie przykładając woskową pieczęć z herbem miasta. Odpowiedź powieźli wybrani posłowie, chodziło bowiem o to, aby się nacieszyć wstydem złośliwych krakowian.
      No i z całej sprawy było wiele śmiechu, że starczyło na cały rok. Śmiali się sławkowianie, ale śmiali się też krakowianie, bo zrozumieli, że dostali dobrą nauczkę. A na wieczną zgodę między obydwoma miastami wydano na krakowskim rynku wielką ucztę, na którą zaproszono wszystkich mieszkańców Sławkowa z babcią Anastazją na czele. Uczta trwała trzy dni i trzy noce, zjedzono na niej 120 wołów, 75 tłustych baranów, 50 wieprzków, wypito 315 beczek przedniego węgierskiego wina. Toastom i śpiewom nie było końca.
      A mądra babcia Anastazja dostała w Sławkowie na własność mały, ładny domek z ogródkiem, ciepłym piecem, wygodnym fotelem i ślicznym kotem, który miał na imię Klemens. Żyła w tym domku jeszcze długie lata w zdrowiu i dobrym humorze, otoczona zawsze gromadką dzieci, którym opowiadała strasznie ładne i strasznie wesołe bajeczki.

 

Bober czy bobry?

Sławkowiacy to "Bobrorze",
tak ongiś sąsiedzi mawiali.
Wiecie kumie? - oni świątek, piątek i w niedzielę
głód bobrem zaspokajali.
W polach zboża, ni ziemniaków -
a z wielkim zamiłowaniem
na zagonach bober siali.
Tylko bober ciągle jedli
na weselach i na chrzcinach,
okowit? zeń pędzili, nawet spali w bobrowinach.
Gdy starsi w poważnych sprawach
społem radzić się schodzili
nie miód, nie kwiat lipowy,
lecz napój z bobrowin pili.
Zimą bajdy rozgłaszali
w ciasnej izbie, na zapiecku
starsi bober zajadali -
nie szczędzili także dziecku.
Kiedy chłopak chciał się żenić
i kroczył do swej dziewczyny,
za nim swaci podążali
niosąc bukiet - z bobrowiny.
Ależ kumie! - to nieprawda,
taki osąd nie jest dobry -
nazwano ich "Bobrorzami" stąd,
że w Przemszy żyły bobry.
Woda w rzece była czysta,
przy niej łąki i olszyny
i rzecz to jest oczywista,
że tu zdrowiem się cieszyły.
Ucztowały sobie w rzece,
a było ich takie mrowie,
że co drugi sławkowianin
mógł nosić futro bobrowe

 

Szept ziemi sławkowskiej

      Rodowita sławkowianka z dziada pradziada, kiedyś o zmierzchu jesiennego dnia usiadła na wzgórzu pałacowym zapatrzona w piękny krajobraz. Krwawo tego dnia zachodziło słońce, a pod jej stopy spadały z drzew złociste liście. Oczarowana pięknem otoczenia, wsłuchana w szmer liści, usłyszała ich, czy też ziemi rodzinnej, szept:
      "Dziecię, jam jest gród stary i mocny, niech cię ma dzisiejsza nędza nie zraża, jam stary i sławny, choć przeszłość ma zapomniana. Ja sam już nie pomnę, kiedym się narodził. Oj, dawno, dawno to było, gdy na wzgórzu tym, pełnym dzikiego zwierza, stała wioska słowiańska, w której czterolicy Światowid cześć odbierał. Dobrzy i zgodni byli to ludzie, lecz źli sąsiedzi z zachodu napadali i grabili ich dobytek. Bronili się dzielnie, lecz najczęściej ginęli. Potem przyszły inne czasy: do niedostępnej wioszczyny dotarli misjonarze chrześcijańscy, a ci dobrzy ludzie przyjęli ich życzliwie razem z wiarą, którą przynieśli. Zburzono pogańską gontynę, a na jej miejscu postawiono nowemu Bogu wspaniałą świątynię, w której na pamiątkę, czy też w obawie przed zemstą, wmurowano rzeźbę bożka.
      Potem dziecino nastąpiły piękne i wspaniałe lata. Wioska zmieniała się w gród obronny, przez który przebiegały szlaki handlowe, ciągnęły tędy karawany kupieckie, misjonarze, poczty książęce, a czasem królowie. Wspaniałe zamczysko, na którego gruzach siedzisz - przeglądało się w falach potężnej wówczas rzeki Białej Przemszy, górnicy darli me łono wydobywając kruszce, pola dawały obfite plony, a rzeka mnóstwo ryb, zwierzęta żyjące w lasach otaczających gród dostarczały zwierzyny na mięso i futra. Piękne to były czasy i ludzie byli szczęśliwi. Zdarzały się jednak i wielkie nieszczęścia, wojny i pomory mych dzieci. Wielkim zniszczeniem wsławili się Tatarzy, a i Szwedzi mnie nie ominęli. Płakałam wówczas krwawymi łzami nad nieszczęściem mych dzieci, bolałam nad ranami zniszczonych domostw, gorzałam łuną płonącego miasta, mdlałam wraz z matkami i żonami patrząc na bohaterską śmierć synów i mężów. Ziemia moja zroszona jest krwią tych praojców, których groby są dziś nieznane i zapomniane. Ziemia sławkowska powinna ci być święta, a w chwilach słabości z niej powinnaś czerpać siły.
      Nadeszły chwile upadku, wówczas smutek ogarnął mnie śmiertelny. Dzieci me zapomniały co to dobro i cnota. Wołałam wówczas: opamiętaj się ludu sławkowski, dokąd ty zdążasz? Gdzie zaprowadzi cię ta lekkomyślność i krótkowzroczność? Wołania mego nie słyszano. Wydałam więc wspaniałego syna - Świętosława, lecz i to na nic się zdało. Wyśmiany przez sławkowian Świętosław rzucił przekleństwo na to miasto do siódmego pokolenia. I tak to ze sławnego grodu została nędzna mieścina"
      Sławkowianka ocknęła się jakby z głębokiego letargu, było już chłodno, słońce zaszło i zapadła noc. Szybkim krokiem powróciła do domu i wiernie zapisała co przeżyła.

 

 

Żywa jabłoń

      Działo się to podczas okupacji hitlerowskiej. Mieszkanka Podlipia, idąca po północy ze Sławkowa do domu, zauważyła, że koło drogi stoi piękna jabłoń z rozłożystymi gałęziami. Gdy odeszła trochę dalej obejrzała się z ciekawości za siebie, ale ku jej zdziwieniu jabłoni już nie było w tym miejscu. Jabłoń znowu stanęła przy niej. Gdy poruszyła się, jabłoń szła za nią. I tak szły obydwie. Gdy doszły do domu jabłoń zniknęła.

 

 

Przygoda górnika

       Było to w czasie drugiego najazdu Tatarów. Na kopalni w Pinicach pracował pewien młody górnik, który miał narzeczoną w Sławkowie. Widząc, że watahy tatarskie zbliżają się od strony Ogrodzieńca, puścił się nocą do Sławkowa, aby ostrzec ukochaną przed niebezpieczeństwem. Nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin