Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar 07 - Cetaganda.rtf

(1506 KB) Pobierz
Lois McMaster Bujold

Lois McMaster Bujold

Cetaganda - część siódma cyklu Barrayar

Przekład Łukasz Praski

Cetaganda

Data wydania oryginalnego - 1996

Data wydania polskiego - 2000

 

Dla Jima i Toni

 

Rozdział pierwszy

 

 

- Jak to szło - zapytał Ivan - ”Dyplomacja to sztuka wojenna uprawiana przez innych”

czy odwrotnie? „Wojna to sztuka dyplo...”

- Dyplomacja to dalszy ciąg wojny, prowadzonej innymi środkami - wyrecytował

Miles. - Czou En-laj, dwudziesty wiek, Ziemia.

- A ty co, chodząca księga cytatów?

- Ja nie, to komandor Tung. Kolekcjonuje stare chińskie maksymy i zmusza mnie,

żebym uczył się ich na pamięć.

- Stary Czou był więc dyplomatą czy wojownikiem?

Porucznik Miles Vorkosigan zastanowił się nad tym przez chwilę.

- Moim zdaniem musiał być dyplomatą.

Zagrały dysze korygujące, pasy wpiły się w ciało Milesa, a ładownik lekko się

przechylił. Ławki, na których siedzieli naprzeciw siebie z Ivanem, były ustawione równolegle

do ścian niewielkiego kadłuba. Miles wyciągnął szyję, by ponad ramieniem pilota ładownika

spojrzeć na planetę w dole.

Ceta Eta IV, serce i kolebka rozrastającego się imperium Cetagandy. Miles sądził, że

dla każdego rozsądnego człowieka osiem zajętych planet, otoczonych przez sprzymierzone

lub marionetkowe państewka, stanowiło dowód, że istotnie Cetaganda poszerza obszar

swoich wpływów. Co wcale nie oznaczało, że cetagandańscy gemmowie nie mają ochoty go

powiększyć kosztem sąsiadów, gdyby tylko nadarzyła się taka sposobność.

Jednak bez względu na swoją potę, armia mogła przepychać przez tunel

przestrzenny tylko po jednym statku, jak wszyscy.

Tyle że niektórzy mieli ogromne statki.

Ładownik, odłączywszy się przed chwilą od okrętu kurierskiego Cesarstwa Barrayaru

i kierując się w stronę stacji przekazowej Cetagandy, powoli wchodził na orbitę planety,

której powierzchnia mieniła się barwną nocną poświatą. Ciemna strona lśniła złowrogo.

Kontynenty połyskiwały morzem kolorowych świateł. Miles móby przysiąc, że przy tym

blasku cywilizacji można by było czytać jak przy pełni księżyca. Jego ojczysty Barrayar

wydał mu się nagle spowitym w ciemność, ponurym wiejskim bezkresem, z rozsianymi tu i

ówdzie punkcikami miast. Przepych rozwoju technicznego Cety Eta był wręcz... wyzywa jacy.

Tak, planeta wyglądała zupełnie jak wypacykowana, obwieszona ponad miarę biżuterią

kobieta. Zupełne bezguście, przekonywał się w myślach Miles. Nie jestem żadnym

prowincjuszem. Poradzę sobie. Jestem lordem Vorkosiganem, oficerem i szlachcicem.

Oczywiście porucznik Ivan Vorpatril także był szlachetnie urodzony, lecz fakt ten nie

napawał Milesa otuchą. Miles przyglądał się kuzynowi, który z rozchylonymi ustami

wyciągał szyję, szeroko otwartymi oczyma chłonąc widok planety. Przynajmniej on choć

trochę wyglądał jak przedstawiciel jadący z misją dyplomatyczną: wysoki, ciemnowłosy,

zgrabny, ze swobodnym uśmiechem wiecznie przyklejonym do przystojnej twarzy. Na jego

wysmukłej sylwetce zielony mundur polowy leż idealnie. Myśl Milesa odruchowo zwróciła

się ku przykrym porównaniom.

Jego własny mundur trzeba było uszyć na zamówienie, by pasował i tym samym jak

najlepiej maskował wrodzone ułomności ciała, które przez wiele lat medycyna próbowała

naprawić. Powinien być pewnie wdzięczny medykom za to, że potrafili zrobić tak wiele z

czymś tak niewielkim. W wyniku ich wysiłw dziś miał metr czterdzieści pięć centymetrów

wzrostu; wprawdzie nie pozbył się garbu i jego kości nadal były kruche, ale lepsze to niż

gdyby go miano wszędzie nosić. Na pewno.

sam stać, chodzić, nawet biegać, jeśli było trzeba, zaopatrzony w klamry na

nogach i tak dalej. Poza tym Cesarska Słba Bezpieczeństwa Barrayaru dzięki Bogu nie

aciła mu za to, żeby był ładny, ale inteligentny. Mimo to nie mó się pozbyć natrętnej

myśli, że wysłano go na to przedstawienie po to, by stał obok Ivana i stanowił kontrast dla

jego fizycznej doskonałci. Słba nie dawała mu żadnych ciekawych misji, chyba żeby

rzucone szorstko ostatnie polecenie dowódcy CesBezu, Illyana - ”...nie wplącz się tylko w

opoty!” - uznać za tajne zadanie.

Z drugiej strony może to włnie Ivan został wysłany, by stanowić kontrast dla

elokwencji Milesa. Na tę myśl Miles rozchmurzył się odrobinę.

Zbliżali się do orbitalnej stacji przekazowej, zgodnie z planem. Nawet dyplomatyczni

wysłannicy nie mogli wpadać bezpośrednio w atmosferę Cety Eta. Uważano to za naruszenie

dobrych obyczajów i czyniąc to, można się było spotkać z reprymendą w postaci ognia z

broni plazmowej. Miles musiał przyznać, że większość cywilizowanych światów miała

podobne przepisy, choćby po to, by zapobiec skażeniom biologicznym.

- Ciekawe, czy śmierć cesarzowej matki naprawdę była naturalna? - rzucił od

niechcenia Miles. Przecież Ivan i tak nie potrafiłby mu odpowiedzieć. - Nastąpiła tak nagle.

Ivan wzruszył ramionami.

- Była starsza prawie o całe pokolenie od wuja Piotra, a on zawsze był stary. Jako

dziecko strasznie się go bałem. Być może masz rację, ale ja raczej nikogo nie podejrzewam.

- Obawiam się, że Illyan jest tego samego zdania. Inaczej nie pozwoliłby nam tu

przylecieć. Swoją drogą byłoby o wiele ciekawiej, gdyby zamiast cherlawej starej ihumki,

ducha wyzionął cetagandański imperator.

- Ale wtedy obaj tkwilibyśmy na słbie gdzieś na jakimś posterunku - zauważ

całkiem przytomnie Ivan - a frakcje kandydatów walczyłyby o tytuł książęcy. A tak mamy

podróż, w perspektywie wino, kobiety, śpiew...

- To państwowa uroczystość pogrzebowa, Ivan.

- Mogę chyba mieć nadzieję, nie?

- W każdym razie mamy po prostu obserwować. I składać meldunki. Nie wiem, co

mamy obserwować ani dlaczego. Illyan podkreślał, że czeka na pisemne raporty.

Ivan jęknął.

- Jak spędziłem wakacje, napisał Ivan Vorpatril, lat dwadzieścia dwa. Jakbyśmy

wrócili do szkółki.

Miles kończył dwadzieścia trzy lata niedługo po Ivanie. Jeżeli nudne zadanie na

Cetagandzie potoczy się zgodnie z planem, powinien wrócić do domu na uroczystość

urodzinową. To miło. Oczy Milesa rozbłysły.

- A może zabawnie będzie trochę ubarwić prawdziwe wypadki, żeby Illyanowi było

przyjemniej. Dlaczego urzędowe raporty zawsze mają być pisane w tak śmiertelnie

poważnym i suchym stylu?

- Bo są dziełem śmiertelnie poważnych i suchych umysłów. Mój kuzyn, niewydarzony

dramaturg. Daj spokój, Illyan jest pozbawiony poczucia humoru. Gdyby miał go choć

odrobinę, nie nadawałby się do tej pracy.

- Nie jestem taki pewien... - Miles przyglądał się, jak ładownik przemyka po

przydzielonym torze lotu. Znaleźli się wewnątrz stacji tranzytowej, wielkiej jak góra i

skomplikowanej jak labirynt schematów elektronicznych. - Ciekawie byłoby poznać

staruszkę, kiedy jeszcze ża. Musiała być świadkiem historii prawie półtora wieku. Poza tym

oglądała ją ze specyficznego punktu widzenia - od środka pałaców ihumów.

- Takich barbarzyńw z zewnątrz jak my na pewno by do niej nie dopuszczono.

- Mhm, chyba nie. - Kapsuła zatrzymała się i wyminął ogromny statek ze znakami

jednego z pozaplanetarnych rząw, z nadzwyczajną zręcznością ustawiając swe monstrualne

cielsko w doku. - Wygląda na to, że mają tu zjechać wszyscy namiestnicy ihumowie ze

swymi świtami. Idę o zakład, że cetagandańska słba bezpieczeństwa już ma nie lada

zabawę.

- Jeżeli przyjedzie chociaż dwóch gubernatorów, pewnie zaraz zjawi się reszta, żeby

patrzeć im na ręce. - Ivan unió brwi. - Ale będzie widowisko. Sztuka urządzania ceremonii

państwowych. Do diabła, Cetagandanie potrafią zrobić sztukę nawet z wycierania nosa. Tylko

po to, żeby z ciebie szydzić, kiedy zrobisz coś niezgodnego z etykietą. Poczucie wyższości do

entej potęgi.

- To jedyna rzecz, która mnie przekonuje, że ihumowie są jeszcze ludźmi, mimo całej

genetycznej dłubaniny.

Ivan skrzywił się.

- Celowo wyprodukowany mutant to i tak mutant. - Zerknął na kuzyna, który nagle

zesztywniał, po czym odchrząknął i zaczął wypatrywać na niebie czegoś ciekawego.

- Świetny z ciebie dyplomata, Ivan - rzekł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin