Inny świat streszczenie szczegółowe.doc

(107 KB) Pobierz

Witebsk- Leningrad – Wołogda

Lato w Witebsku dobiegało końca (...)” - rozpoczyna autor, opisując początki swojego pobytu w radzieckich więzieniach. Pierwszy przystanek to Witebsk: dwustu półnagich mężczyzn w jednej celi. Trzy uderzenia butem w drzwi to sygnał do kolacji. Więźniowie z glinianymi miseczkami podnoszą się z cementowej podłogi w oczekiwaniu na gorącą ciecz imitującą zupę.

Jak wyglądał dzień więźnia w Witebsku? Rozpoczynał się jednorazowym stukaniem kołatki - sygnał pobudki i śniadania. Wjeżdżał wówczas kocioł gorącego odwaru z ziela i kosz z dziennymi racjami chleba. Potem był „czas przegadany” do obiadu - czas wspomnień, relacjonowania snów, opowieści, dyskusji oraz wspólne zbieranie niedopałków papierosów, ale ta ostatnia czynność była zwykle przywilejem inteligencji. Następnie dwa kopniaki w drzwi – zwiastun obiadu (ponownie zupa). Trzy uderzenia - to już kolacja.

Oprócz opisu więziennego dnia Grudziński przywołuje przyczyny swojego aresztowania i osadzenia w więzieniu i łagrze: „Pierwsza hipoteza oskarżenia opierała się na dwóch dowodach rzeczowych: wysokie buty z cholewami(...) miały świadczyć, że jestem majorem wojsk polskich, a pierwsza część nazwiska w brzmieniu rosyjskim (Gerling) kojarzyła mnie niespodziewanie z pewnym marszałkiem lotnictwa niemieckiego, logiczna konkluzja brzmiała: jestem oficerem polskim na usługach wrogiego wywiadu niemieckiego”.

Ponadto zarzucano autorowi próbę przekroczenia granicy państwowej między Związkiem Sowieckim a Litwą w celu walki z Niemcami, czyli wystąpienie przeciwko paktowi przyjaźni radziecko-niemieckiej. Te domniemane dowody stanowiły podstawę do skazania Grudzińskiego na pięć lat pozbawienia wolności.

Więźniowie, z którymi zetknął się w Witebsku to m.in. chłopcy w wieku 14 - 16 lat - małoletni przestępcy będący plagą więzień sowieckich (niespotykani już w obozach pracy), żyjący z kradzieży towarów ze składów państwowych, znani jako „biezprizorni”.

„Biezprizorni” obok „urków”, czyli pospolitych przestępców stanowili najgroźniejszą półlegalną mafię w Rosji. Uważali więzienie za coś w rodzaju kolonii letnich i do wszelkich prób resocjalizacji i edukacji nie przykładali żadnej wagi, zwyczajnie je ignorując. W tej części powieści narrator wspomina m.in. znajomość z pewnym Żydem - starym szewcem z Witebska, skazanym na pięć lat za tzw. szkodliwość w rzemiośle. Ów Żyd miał syna, będącego kapitanem w lotnictwie. Był z niego bardzo dumny, ponieważ udało mu się go wykształcić. Jego fotografię skrzętnie przechowywał. Znaleziono ją podczas jednej z rewizji i brutalnie odebrano staremu ojcu.Pobyt w Leningradzie (kolejny etap więziennej podroży) kojarzy się Grudzińskiemu z transportem czarnymi więziennymi karetkami przepełnionymi ludźmi do tzw. „pieriesyłki”. „Pieriesyłka” to miejsce dające złudzenie pozornej wolności. Cele sprawiały wrażenie izb mieszkalnych. Przebywali tu „pełnoprawni” obywatele Związku Sowieckiego o wyrokach nieprzekraczających osiemnastu miesięcy, skazani na kary więzienia za takie przestępstwa jak: drobna kradzież, spóźnienie do pracy, chuligaństwo itp. Zwano ich „bytowikami”. „Urcy” od „bytowików” różnili się tym, że byli to przestępcy pospolici po kilkakrotnej recydywie, zaś więźniów politycznych nazywano „biełoruczkimi”.

Przebywając w celi 37, autor zawarł znajomość ze Szkłowskim - Polakiem z pochodzenia skazanym za to, że: „za mało interesował się wychowaniem politycznym żołnierzy”, z Pawłem Iwanowiczem i z generałem Artamjanem, który prowadził indywidualną głodówkę. Co trzeci dzień otrzymywał paczki z żywnością, po czym proponował wszystkim poczęstunek, „a gdy odpowiadało mu głuche milczenie(...), wrzucał całą zawartość paczki do kibla.”

Z Leningradu został Grudziński przetransportowany do Wołogdy. Podróżował z pułkownikiem Szołowskim. W trakcie podróży doszło do niemiłego incydentu. Trzech „urków” grało w karty

o płaszcz Szkłowskiego. Gdy jeden z nich przegrał zażądał od pułkownika umówionego przedmiotu. Ten musiał oddać nakrycie, w przeciwnym razie zostałby okaleczony (wykłucie palcami oczu). W Wołogdzie mężczyźni rozstali się. Pułkownik życzył Grudzińskiemu powrotu do ojczyzny.

W więzieniu wołogdzińskim pisarz spał w małej celi na gołym klepisku ziemi wśród okolicznych chłopów, „którzy nie odróżniali dnia od nocy, nie pamiętali pory roku i nazwy miesiąca, nie wiedzieli, za co siedzą, jak długo i kiedy wyjdą na wolność”. Następną stacją na więziennym szlaku było już Jercewo pod Archangielskiem - obóz pracy.

Nocne Łowy

Pierwszymi towarzyszami autora w jercewskim obozie zostali inżynier Polenko i teletechnik z Kijowa – Korboński. Przedstawili oni historię powstania obozu. Założyło go w 1936 roku sześciuset więźniów w dziewiczym archangielskim lesie. Temperatura dochodziła do minus czterdziestu stopni Celsjusza, wyżywienie stanowiło trzysta gram czarnego chleba i talerz gorącej zupy na dobę. Mieszkano w szałasach z gałęzi, ale wzniesiono również barak szpitalny, przez co zdarzały się przypadki samookaleczeń, bo dawało to możliwość spędzenia kilku tygodni pod dachem. Znaczna śmiertelność dotyczyła więźniów z Polski, Niemiec. Rosjanie, Finowie i Bałtowie byli bardziej wytrzymali.

W roku 1940 Jercewo było już dużym centrum kargopolskiego ośrodka przemysłu drzewnego z własną bazą żywnościową, z własnym tartakiem, z dwiema bocznicami kolejowymi i z własnym miasteczkiem za zoną dla administracji i straży obozowej.

W 1938 roku powstał barak kobiecy, a „urcy” zaczęli urządzać tzw. „nocne łowy” na nowo przybywające do łagru kobiety. Wprowadzili też własne „sądy kapturowe” z użyciem pił, siekier, toporów przeciwko więźniom politycznym. Opuszczenie obozu było dla nich tak samo przerażające, jak dla niektórych dostanie się do niego, możliwość wyjścia na wolność nie miała dla nich znaczenia, dlatego nie zawsze przestrzegali reguł panujących w obozie, a było to obowiązkiem każdego nowo przybyłego skazańca. Autor z sentymentem wspomina beznogiego popa Dimkę – dyżurnego z baraku, z którym zaprzyjaźnił się i którego traktował jak ojca. Mieszkańcy zony wyczerpani pracą i niewłaściwymi warunkami egzystencji przypominali cienie w uszankach i ogromnych łapciach, z nogami obwiązanymi sznurkami. Korzystali czasem z przywileju wizyty lekarskiej, ale w kolejce do medyka widać było najczęściej „nacmenów” (azjaci) - ci chorowali z tęsknoty za krajem rodzinnym.

Umierali z tej tęsknoty tak samo jak z głodu, mrozu, monotonnej bieli. Byli to tzw. nieuleczalni symulanci. Podczas wizyty lekarskiej można było uzyskać skierowanie do szpitala, w którym jednak najczęściej brakowało miejsc. W trakcie badania narrator poznał siostrę Tamarę - pielęgniarkę, zaprzyjaźnił się z nią i otrzymał od niej literacki prezent - trzy książki, między innymi „Zapiski z domu umarłych” Dostojewskiego. Obawa przed ciężką pracą przy wyrębie lasu zmusiła bohatera do sprzedaży butów oficerskich, w zamian za co nabył chleb i został przydzielony do brygady, gdzie miał pełnić funkcję tragarza w bazie żywnościowej.

Pewnej nocy autor stał się obserwatorem „nocnych łowów” - kilku „urków” dokonało zbiorowego gwałtu na dziewczynie obozowej Marusi przy aprobacie jej kochanka - Kowala. Z obawy o zemstę z ich strony oraz w trosce o własne życie, Kowal oddawał czasem dziewczynę do „dyspozycji” kolegom, umożliwiając tym samym ataki „dobrowolnego” gwałtu. Rzeczywistość obozowa skutecznie eliminowała możliwość istnienia uczucia między kobietą a mężczyzną, na co dowodem stało się odejście Marusi do innego obozu. Wówczas między „urkami” zapanowała zgoda.

 

Praca
Dzień po dniu

Dzień w obozie rozpoczynała pobudka o 5.30 rano. Niektórzy modlili się, inni skreślali kolejny dzień wyroku. Starano się nie zapeszać i nie prowokować losu, mówiąc o krótkich terminach pozostałych do końca uwięzienia: „Rozdmuchiwanie nadziei miało w sobie straszliwe niebezpieczeństwo zawodu”. Autor przywołuje postać kolejarza z Kijowa, który przesiedział 10 lat we wszystkich możliwych obozach sowieckich. Ów kolejarz - Ponomarenko został w dniu ukończenia wyroku wezwany za zonę, aby usłyszeć, że przedłużono mu czas pobytu w łagrze. Zawiedziony i pozbawiony nadziei na wolność zmarł na atak serca. Wielokrotnie w podobnych przypadkach miały miejsce samobójstwa np. podcinano sobie żyły i dlatego właśnie nie należało prowokować nadziei.

W obozie panował podział żywności - ilość wydawanego pokarmu mierzona była dzienną wydajnością człowieka, przy czym posiłki były bardzo skromne - łyżka gęstej kaszy. Niektórzy wyznawali zasadę, że „lepiej mało pracować i mało jeść niż dużo pracować i niewiele więcej jeść”. Niewielu więźniów miało dostatecznie dużo siły, aby poranny posiłek donieść z kuchni do baraku. Zjadano go na stojąco.

Po śniadaniu następował wymarsz brygad do pracy. Trasy były bardzo długie od 5 do 7 km. Po przybyciu na miejsce liczono brygady i podawano stan liczebny robotników. Każda brygada miała swojego konwojenta, a ten ręczył za nią własną głową. Jeśli komukolwiek przyszłaby do głowy ucieczka, zostałby zabity strzałem z karabinu.

Poszczególne brygady miały powierzone odpowiednie zadania i zajmowały się np. bazą żywnościową, budową dróg, pracą w elektrowni i przy wyrębie lasu (ta była najcięższa). Więźniowie pracowali cały dzień pod gołym niebem, zanurzeni po pas w śniegu, przemoczeni, głodni i nieludzko zmęczeni. Nie było takich, którzy pracowaliby w lesie dłużej niż dwa lata. Na ogół po roku odchodzili z nieuleczalną wadą serca do brygad zatrudnionych przy lżejszej pracy, a następnie do „trupiarni”.

Najtrudniejsze były pierwsze godziny dnia, należało pokonać ból, aby się wdrożyć do pracy, natomiast dwie godziny przed zakończeniem robót więźniowie ożywali się nieco, mając w perspektywie odpoczynek i chwilowe zaspokojenie głodu. Samotne leżenie na pryczy – jako namiastka wolności – było również uciążliwe i dręczące: „Życie bez czekania na cokolwiek nie ma najmniejszego sensu i wypełnia się po brzegi rozpaczą.”Czas pracy wynosił zwykle jedenaście godzin, po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej podwyższono go do dwunastu, w brygadach tragarzy w bazie żywnościowej (rozładunek żywności), w której przebywał autor, pracowano wielokrotnie do dwudziestu godzin na dobę.


Ze swojego półtorarocznego pobytu w Jercewie Grudziński wspomina tylko jedna wizytę płatnika obozowego, który przybył z wykazem zarobków (rzekomo ich wysokość zależała od wydajności pracy). Z formularza, który należało pokwitować podpisem, wynikało, że zarobek za sześć miesięcy wystarczył zaledwie na pokrycie kosztów utrzymania w obozie.

Dzień życia obozowego kończył się dopiero za bramą, gdy już policzono wszystkich i zrewidowano. Brygada, w której znaleziono niedozwolony przedmiot lub kradziony ochłap, była na śniegu rozbierana do naga. Później następował wieczorny posiłek, często przerywany czyimś wrzaskiem - był to znak, że komuś wyrwano jego porcję strawy (kociołek z zupą).

(Ochłap)

Narrator opowiada historię Gorcewa - człowieka, którego zamordowano pracą, posłużono się nią jako narzędziem tortur. Gorcew przybył do Jercewa wraz z etapem „bytowików” pod koniec 1940 roku. Drażnił współwięźniów swoim zachowaniem – tak, jakby w więzieniu znalazł się przez przypadek, a przede wszystkim zazdrośnie strzegł tajemnicy swojego wyroku. Podejrzewano, że współpracował z NKWD.

Któregoś wieczoru podczas kłótni z jednym z „nacmenów” (Azjatą- Uzbekiem) uchylił rąbek tajemnicy. Okazało się, że Gorcew tłumił powstanie w środkowej Azji, występował więc przeciwko Azjatom (zabijał ich). Pobito go i zemszczono się na nim, przydzielając w brygadzie leśnej najcięższą pracę. Wysiłek fizyczny ponad siły złamał Gorcewa, ale celowo przydzielano mu obfitsze posiłki, by móc dłużej eksploatować jego organizm i pastwić się nad nim. Po miesiącu stracił przy pracy przytomność. W drodze powrotnej wciąż jako nieprzytomny spadł z sań. Niezauważonego przez woźnicę znaleziono nocą w zaspie, całkowicie zamarzniętego. Była to zemsta ofiar i prześladowanych na kacie i prześladowcy.

(Zabójca Stalina)

Pewien człowiek został oskarżony i osadzony w Jercewie za zabawne przewinienie. Podpił sobie niegdyś w gabinecie z przyjacielem i założył się, że od pierwszego strzału trafi w oko Stalina – którego portret wisiał na przeciwległej ścianie. Zakład wygrał, ale przegrał życie.

Po jakimś czasie poróżnił się z przyjacielem, a ten doniósł NKWD o jego występku. Przeprowadzono oględziny portretu i sporządzono akt oskarżenia. W trakcie siedmioletniego odbywania wyroku zapadł na „kurzą ślepotę” (nie widział w ciemnościach). Swoją przypadłość starał się ukrywać i tuszować, co czyniło go śmiesznym w oczach więźniów, ale jednocześnie budziło litość. Pracując w nocy przy rozładunku żywności, rozsypał mąkę na śniegu, a potem zbierał ją gołymi rękami. Przed śmiercią jego twarz zaczęła przypominać pomarszczoną cytrynę, a pałające gorączką oczy głód zaczynał powlekać bielmem szaleństwa. Żebrał o miskę zupy. Zmarł z wycieńczenia.

Drei kameraden

Barak pieriesylny, czyli barak tranzytowy, który czasem odwiedzał autor, pełnił poniekąd funkcję europejskiej kawiarni, ponieważ przebywali tutaj więźniowie z różnych stron czekający na kolejny etap: „Tutaj można było poznać nowych ludzi, dowiedzieć się, co słychać w innych więzieniach, kupić szczyptę machorki, użalić się wspólnie nad parszywą dolą (...).”

Pomieszkiwali w nim czasowo Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Finowie, a po wybuchu wojny rosyjsko – niemieckiej zruszczeni Niemcy. Tutaj też w lutym 1941 roku poznał Grudziński trzech niemieckich komunistów: Stefana, Hansa i Otto, którzy do więzień trafili w wyniku nasilającej się w 1937 roku „Wielkiej Czystki” (polegała na eliminacji dotychczasowych bolszewickich elit władzy). Wspólną rozmowę dotyczącą m. in. dylematu: czy niemieckie obozy pracy są lepsze od sowieckich, autor komentuje następująco: „W sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się wszyscy czterej, mówić im o potwornościach hitleryzmu znaczył tyle, co tłumaczyć trzem szczurom uwięzionym w potrzasku, że najbliższa dziura w podłodze prowadzi do takiej samej pułapki.”Ręka w ogniu (historia Kostylewa)

Autor mówi o specyfice systemu pracy przymusowej w Rosji (fikcyjne oskarżenie, śledztwo, pobyt w więzieniu, życie w obozie), który nastawiony jest bardziej niż na ukaranie przestępcy, na jego wyeksploatowanie gospodarcze i całkowite przeobrażenie – dezintegrację osobowości, zdezorientowanie jednostki, ubezwłasnowolnienie jej i wykorzystanie jako taniej siły roboczej (przyczyniającej się do postępu i rozwoju radzieckiej gospodarki). Człowiek ma przy tym wyzbyć się wszystkich ludzkich odruchów (miłości, litości itp.). I tak też się działo. Jednostka pozbawiona możliwości zaspokajania podstawowych potrzeb (głód, pragnienie, potrzeby seksualne), zatracała swoje człowieczeństwo. Na tym tle rysuje się postać Miszy Kostylewa.

Kostylew od dzieciństwa wrósł w atmosferę komunizmu. Znał klasyków marksizmu, brał udział w zgromadzeniach partyjnych. Jako młodzieniec mieszkał z matką. Współczuł jej, bo była zapracowaną kobieta, ale przez to „wyrobił w sobie potrzebę cierpienia dla cudzego szczęścia”. Punktem zwrotnym w jego życiorysie okazało się zapoznanie z literaturą francuską. Zaczytywał się w mistrzach. Chłonął Balzaca, Stendhala, Flauberta, czytywał romanse francuskie. Wyizolowało go to z rzeczywistości.

Do widzeń więźniów odpowiednio przygotowywano. Wydawano im więcej chleba i zupy oraz lepiej przyodziewano. Wszystko to miało na celu „zmylenie” krewnego, by ów mógł odnieść wrażenie dbania o skazańców. W oczach samych więźniów wszelkie tego typu zabiegi uchodziły za maskaradę. Często z „domu swidanij” dochodził płacz, a skazańcy wracali do zony rozczarowani, przybici, zamyśleni.

Autor wspomina tu przypadek pewnego cieśli, który po widzeniu z żoną dwa razy próbował się powiesić. Żona zażądała od niego rozwodu i zgody na oddanie dzieci do miejskiego żłobka. Inna historia ma szczęśliwy finał. Więzień otrzymał list, że jego żona urodziła dziecko poczęte w trakcie „rodzinnego” widzenia w „domu Swidanij”. Fakt ten niezmiernie ucieszył pozostałych więźniów, którzy tworzyli przecież wspólnotę. „Dom Swidanij” wśród całego brudu, poniżenia, cynizmu był „przystanią życia uczuciowego”.

Zmartwychwstanie

Szpital był marzeniem wielu więźniów, można było spędzić w nim kilka tygodni. Skazańców pociągał ze względu na swoją czystość i troskliwość personelu: „Nie chodziło tu nawet w gruncie rzeczy o rzeczy tyle o odpoczynek, co o przelotny i nietrwały powrót do dawnych wyobrażeń o życiu i ludziach.”

Do najszczęśliwszych zaliczano więźniów, którym dane było umrzeć w szpitalu. Leczenie więźniów sprowadzało się w dużym stopniu do aplikowania im małej dozy odpoczynku i nadmiernej ilości proszków na spadek gorączki. Miało na celu jak najszybsze postawienie na nogi więźniów, którzy nie stracili jeszcze całkowitej przydatności do pracy. Dla starców, nieuleczalnie chorych i gruźlików szpital stanowił ostatni przystanek przed śmiercią lub przed „trupiarnią” („trupiarnia” to niejako odpowiednik współczesnego hospicjum), gdzie oczekiwano na śmierć. Do „trupiarni” kierowano chorych na awitaminozę, wycieńczonych przy pracy oraz tych z rozmaitymi formami obłędu głodowego, kurzą ślepotą i owrzodzeniem całego organizmu.

Warunki życia w szpitalu wkraczały w dziedzinę nieprawdopodobnego luksusu, zaś personel medyczny był miły, troskliwy i życzliwy. Szpital budził respekt i szacunek, wchodząc doń zdejmowano czapki. Więźniowie pragnąc otrzymać skierowanie do szpitala, w akcie desperacji dokonywali samookaleczeń np. jeden z więźniów pragnąc dostać się do szpitala, odrąbał sobie stopę. Potem metoda ta był karana. „Urcy” wstrzykiwali sobie roztopione mydło do cewki moczowej, co pozorowało chorobę weneryczną i dawało kilka dni zwolnienia.Autor rozgrzawszy się kiedyś przy pracy, zupełnie bezwiednie rozebrał się na 35- stopniowym mrozie do pasa. Zachorował i został skierowany na dwa tygodnie do szpitala. Stan rekonwalescencji wiązał się dla Grudzińskiego z poczuciem samotności, ale nie w negatywnym znaczeniu - był raczej stanem pożądanym, dającym poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Działo się tak w początkowym stadium choroby, gdy trawiła bohatera gorączka i pragnienie odpoczynku. Później, gdy jego stan zdrowia nieco się poprawił, nawiązał znajomości z pacjentami z sali. Jeden z nich – Michaił Stiepanowicz był aktorem ukaranym za zbytnie zaakcentowanie roli w filmie: „W jego umyśle nie mieścił się fakt, że człowiek niewinny może być pozbawiony wolności. Powoli więc uwierzył w swoją winę.”

Drugi był rodowitym Niemcem. Niegdyś pracował w Baku jako inżynier wiertniczy. Oskarżono go szpiegostwo. Wśród najbardziej absurdalnych i abstrakcyjnych win więźniów, Grudziński twierdzi, że w winę Niemca S. był skłonny uwierzyć. Odnosił się z wyższością i pogardą do otoczenia. Chorował na pelagrę - ostatnie stadium tej choroby to zmiany w organizmie np. wypadanie włosów i zębów, gnicie całego ciała, zmiany psychiczne, jak depresja i stany lękowe. Po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej został wysłany na etap do Drugiej Aleksiejewki (również obóz pracy). Nigdy tam nie dotarł. Był tak wyniszczony przez chorobę i słaby, że zasłabł w trakcie wędrówki i został zabity przez jednego z konwojentów etapu.

W szpitalu autor poznał również historię prawdziwej i czystej miłości, ale rozgrywającej się pomiędzy trzema osobami: lekarzem obozowym - Jegorowem, siostrą z ambulatorium – piękną Jewgieniją Fiodorowną i więźniem Jarosławem R.  Piękna więźniarka została siostrą w ambulatorium dzięki wstawiennictwu lekarza obozowego, ale kochał się w niej skazaniec, niegdyś student - Jarosław. On również nie był jej obojętny, lecz rywalizujący z nim wolny lekarz - niegdyś więzień - sprawił, że ukochanego siostry odesłano etapem do innego obozu.

Dziewczyna chciała podążyć w ślad za nim, lecz nie zezwolono jej. Po pewnym czasie lekarz zrezygnował ze swojego stanowiska, natomiast Jewgienija Fiodorowna zmarła w czasie porodu, dając życie dziecku swej prawdziwej miłości. Zapłaciła życiem za swoje krótkie „zmartwychwstanie” emocjonalne.

Wychodnoj djeń

Wychodnoj djeń”, czyli dzień wolny od pracy ogłaszano uroczyście, gdy obóz przekroczył swoją górną granicę produkcji na kwartał. Każdy dzień wolny oznaczał spadek normy produkcji obozu. Ogłaszano go zazwyczaj w przeddzień wieczorem. Już wówczas zaczynano „lekkie” celebrowanie wyznaczonego święta. Więźniowie stawali się bardziej otwarci dla siebie, rozmawiali przed barakami, byli bardziej ludzcy i serdeczni. Zaczynano grać na różnych instrumentach muzycznych, po zonie rozchodziły się dźwięki harmonii i harmonijek, było słychać śpiew.

Rankiem budziła więźniów pobudka, a po śniadaniu następowała rewizja. Było to jedyne wydarzenie, które zakłócało spokój dnia świątecznego. Rewizja dotyczyła każdego więźnia i wiązała się z dokładnymi oględzinami jego dobytku. Trwała czasem do czterech godzin. Późniejszy czas skazańcy spędzali wedle uznania. Niektórzy jednak nie mieli dość sił, żeby wstać z prycz, ci odpoczywali. Inni odwiedzali się wzajemnie lub spotykali w sklepiku obozowym, w którym raczej niewiele można było kupić. Obiekt ten, ze starym kulawym Koźmą za ladą, pełnił bardziej funkcję integracyjną, sprzyjał relacjom międzyludzkim i nadawał pozory normalnej egzystencji. W trakcie odwiedzin więźniowie poznawali swoje rodzinne kłopoty, a same baraki zamieniały się na krótko w wielkie rodziny. Niektórzy pisali listy do krewnych, zważając bacznie na cenzurę. W jednym z baraków autor poznał historię Kozaka Pamfiłowa i jego korespondencję z synem. Pamfiłow, swego czasu właściciel gospodarstwa, które kolektywizacja przekazała na rzecz państwa, był pracowity człowiekiem i często stawiano go za wzór innym. Sam uważał, że swym nienagannym zachowaniem zasłuży na widzenie z synem, a tego kochał miłością wręcz zwierzęcą: „Często po pracy kładł się na pryczy, wpatrywał się godzinami w stojącą obok fotografię, dotykając jej przekrzywionymi ze starości palcami, i wkładał w swój wzrok tyle zapamiętania i tęsknoty, że trącony znienacka budził się jak z głębokiego snu.”

Syn pisał do ojca rzadko i były to bardzo oschłe listy, co w znacznym stopniu wynikało z inwigilacji korespondencji i cenzury. Jeden z listów (będący prawie pochwałą aresztowania ojca) poróżnił obu. Wkrótce potem korespondencja ustała, wówczas to Pamfiłow odnajdywał sens istnienia w czytaniu starej. Aż pewnego razu przeszedł przez Jercewo transport oficerów i żołnierzy sowieckich, ci otrzymali dziesięcioletnie wyroki za poddanie się Finom. Był wśród nich Sasza Pamfilów: „Przyjechawszy do obozu rano, dowiedział się, w którym baraku mieszka stary Pamfiłow, i położył się na jego pryczy. (...) Przeleżeli obok siebie całą noc na pryczy, rozmawiając cicho, a następnego dnia Sasza poszedł etapem do Niandomy.” Stary Kozak był wdzięczny obozowi, że pojednał go z synem.

Wśród opowieści zasłyszanych w barakach w trakcie dnia świątecznego znalazła się historie o próbach ucieczki. Jedna z nich dotyczyła podoficera z Białegostoku, który żyjąc nadzieją ucieczki, odkładał i suszył chleb z i tak oszczędnych porcji pieczywa. Nie wykorzystał go wprawdzie podczas ucieczki, bo na tę się nie odważył, ale spożytkował w bardziej krytycznym momencie: „ (...) przeżyłem obóz dzięki nadziei ucieczki, przeżyłem trupiarnię dzięki zaoszczędzonemu chlebowi.” – mówił wiele lat później do Grudzińskiego podczas przypadkowego spotkania.

Na ucieczkę zdecydował się za to Fin - Rusto Karinen oskarżony o szpiegostwo. Podczas pracy w lesie, oddalił się znacznie od brygady, niezauważony przez nikogo prócz najbliższych towarzyszy. Do wyprawy przygotował się na tyle, na ile pozwoliły mu możliwości więźnia. Ubrał się ciepło, wziął kilkadziesiąt sucharów czarnego chleba, kawał słoniny - prezent od współwięźnia, butelkę tłuszczu roślinnego, kilka cebul, trzy pudełka zapałek i dwieście rubli niewiadomego pochodzenia. Zapas ten miał mu wystarczyć na trzydzieści dni. Ufał ponadto, że idąc ciągle w kierunku zachodnim, dotrze do jakichś siedzib ludzkich i opuści obóz na zawsze.

Wędrował w śniegu, posilając się nieco, wieczorami wykopywał jamę w śniegu, rozpalał w niej ognisko i próbował się ogrzać. Wkrótce jednak zimno poczęło dawać mu się we znaki, miał gorączkę, stawał się coraz słabszy, zaczął ogarniać go lęk, majaczył, stracił również orientację w terenie. Po tygodniu wędrówki dotarł do jakiejś osady, wszedł do pierwszej z brzegu chaty i zemdlał.

Chłopi odwieźli go do Jercewa, jak się potem okazało, oddalił się zaledwie o piętnaście kilometrów od obozu. Za swój występek został ukarany. Skatowano go tak, że przez trzy miesiące walczył o życie, a następne dwa przeleżał w szpitalu. Wspominając ów epizod, zwykł mawiać: „Od obozu nie można uciec, przyjaciele (...)”, a przyjaciele pocieszali go słowami : ”Nie bieduj Rusto (...), opłaciło się. Zawsze to tydzień wolności i pięć miesięcy szpitala.”Po odwiedzinach znajomych, opowieściach, skazańcy zasypiali na swoich pryczach, tęskniąc i marząc nie tylko o kolejnym dniu świątecznym, ale w ogóle o wolności...

 

 

 

Część druga

Głód

Obserwując życie w obozie, autor doszedł do wniosku, że kobiety gorzej niż mężczyźni znoszą głód fizyczny i seksualny. Wykorzystując tę zasadę łamano ich opór, zmuszając je do współżycia seksualnego, bądź też one same, traktując siebie jako element przetargowy, kupczyły własnym ciałem w zamian za trochę więcej strawy.

Jak twierdzi Grudziński „człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach” i uznaje za „nonsens naszych czasów próby sądzenia go (człowieka) według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich”. Kobiety oddawały się mężczyznom także w nadziei macierzyństwa. Te, które zaszły w ciążę zwolnione były od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć miesięcy po urodzeniu dziecka. Zazwyczaj, gdy dziecko było już odkarmione, zabierano je matce i wywożono w niewiadomym kierunku.

Narrator wspomina pewną młodą Polkę - córkę oficera spod Mołodeczna, nazywaną „generalską doczką”. Stała się ona przedmiotem żartobliwego zakładu pomiędzy autorem a oficerem Polenko. Mężczyźni założyli się, czy uda się ją uwieść i czy faktycznie jest taka nieugięta, jak wynika z jej zachowania. Niestety warunki obozowe sprowokowały sytuację i skutecznie złamały opór dziewczyny.

Zakład wygrał inżynier Polenko. Zorientowawszy się, jak sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach, oddawała się komukolwiek (wcześniej Grudziński zaproponował jej fikcyjne małżeństwo, co ustrzegłoby ją przed późniejszymi konsekwencjami). Autor spotkał ją w 1943 roku w Palestynie. Była już zniszczoną, starą kobietą.

Podobnie rzecz się miała z kruczowłosą Tanią - śpiewaczką opery moskiewskiej. Przydzielono ją do brygady pracującej w lesie - „lesorubów”. Była to praca ponad siły filigranowej kobiety, ale miała nieszczęście podobać się brygadierowi – „urce” Wani, a ten nie chciał pozbyć się pięknej Tani ze swojej brygady, w dodatku przyjaźnił się z pomocnikiem lekarza i, gdy zaczęła chorować, nie chciano jej dać zwolnienia. Uległa w końcu i postanowiła oddać się Wani. Mimo wszystko i tak można uznać, że poszczęściło się Tani, bo po jakimś czasie zasiadła za stołem rachmistrzów obozowych i śpiewała dla obozowych sfer (porzuciła więźnia dla wolnego człowieka, przez co pozostawała „urkowie” nienawidzili ją).

Efekty głodu najbardziej widoczne były w łaźni, gdy skazańcy przygotowali się do kąpieli. Namiastka tej czynności miała miejsce mniej więcej co trzy tygodnie. W łaźni poznał Grudziński profesora Borysa Lazarowicza. Profesor w młodości uczęszczał do jednego gimnazjum z Tuwimem. W obozie przebywał z dużo od siebie młodszą żoną Olgą. Obydwoje zostali skazani na dziesięć lat za prowadzenie salonu literackiego w Moskwie, w którym zajmowano się wyłącznie literaturą polską. Grudzińskiego począł traktować jak swojego ucznia i wielokroć wyciągał go w literackie dyskusje. W obozie profesor, ze względu na wiek został uznany za wybrakowanego robotnika i zasilał szeregi „trupiarni”, gdzie stale cierpiał na niedostatek jedzenia, mimo że ws...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin