Twoje zdrowie, mały. Dobrze wiesz, kim jesteś.
(Uwiędła skóra twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa podłączone do gniazdek w głowie, Serce trupa przykręcone śrubką pod żebra, Podarte trzewia doszyte fastrygq na miejsce Strzaskany mózg zakryty stalowym kołpakiem. A on naprzód rusza o krok,
i o krok,
i o krok...
Ted Hughes
Boimy się prawdy, boimy się losu, Boimy się śmierci i siebie nawzajem.
Ralph Waldo Emerson
Ażeby zrozumieć kota, trzeba zdać sobie sprawę, że ma on własne talenty, własne poglądy, a nawet odrębną moralność.
Lilian Jackson Brown
PROLOG
Ktoś mnie śledzi. To uczucie - a właściwie świadomość - było jak dotyk nierealnej ręki na plecach - przez całe długie popołudnie. Wiedziałem o tym, bo nadal zdarzało mi się wyłapywać różne rzeczy jak fragmenty piosenek wśród radiowego szumu. To wrażenie opanowało mnie najpierw na bazarze przy orbitalnym lotnisku. Stałem pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czekałem, aż śniada kobieta o długich palcach prze-kłuje mi ucho kolczykiem. „Nic nie będzie bolało - zawodziła jękliwie z jakimś dziwnym akcentem, gęstym jak dym z mięsa przypalanego na ruszcie w sąsiednim stoisku. - Nie ruszaj się, nic nie będzie bolało..." Jakby mówiła do dziecka albo jakiegoś turysty. Bolało, choć niezbyt mocno. A ja przecież byłem turystą, każdy tu był turystą, ale wcale nie przestało mnie dziwić, że zachowuję się jak jeden z nich.
Skrzywiłem się, ale po sekundzie ostry ból minął. Jednak w tej chwili białej pustki, kiedy czekałem na następną falę, która nie nadeszła, dotarło do mnie coś innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, który musnął moje myśli. To nie człowiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmyślny. Podniosłem wzrok i rozejrzałem się dookoła, wyrwałem się ju-bilerce z rąk, kiedy wycierała mi krew z ucha. Ale nic nie było widać, nikogo tu nie znałem, a wyglądało także na to, że nikt tutaj nie znał mnie. Wszędzie przesuwał się tłum ubrany jaskrawo i o zbyt mięsistych twarzach, jak nocny tłum w Starym Mieście...
Potrząsnąłem głową, a przeszłość prześliznęła się przez teraźniejszość jak przez membranę. Nadal zdarzało mi się to za często - czułem się wtedy, jakbym śnił, jakbym nie wiedział, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na druciku uderzyły mnie po szczęce.
- Jeszcze jeden? - pytała kobieta, wyciągając do mnie rę-
kę. Wmieszałem się w tłum i dałem mu się ponieść w dół ulicy skąpanej w świetle sztucznego słońca.
Kiedy już raz poczułem, że to coś mnie śledzi, nie mogłem się uwolnić od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej niczym haczyk w mój mózg. Próbowałem sobie wmówić, że to tylko moja wybujała wyobraźnia. Swoim okaleczonym mózgiem odbierałem coś w taki sam sposób, jak pacjent po amputacji czuje ból w fantomowej kończynie. Ale nie pomogło, wiedziałem to i już. Towarzyszyło mi, kiedy chodziłem po krętych, krzykliwych uliczkach, które starały się ukryć fakt, że w zasadzie tworzą zamknięty krąg. W zacienionym kompleksie muzealnym i na zewnątrz. W barze, a nawet w pełnej srebrnej armatury męskiej toalecie. Obserwowało mnie, tylko mnie, nastawione na elektryczny, niepowtarzalny wzór mego mózgu i z nim sczepione. Wpadło mi do głowy, żeby wrócić na pokład „Darwi-na", ale nawet ściany statku nie mogły mnie przed nim osłonić. Nie mam pojęcia, po diabła ktoś miałby mnie śledzić czujnikiem identyfikacyjnym. Może to jakaś pomyłka, może chodziło o kogoś innego, jakiś zbłąkany odczyt... A jeśli temu komuś chodzi o mnie, to czemu i gdzie się ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wloką się za mną jak cień przez ten tłum o pustych twarzach, odziany w odświętne ubrania...
- Kocie... Och, Kocie!
Obróciłem się, a dłonie same zacisnęły się w pięści, mimo że rozpoznałem głos. Dłonie zrobiły się śliskie od potu. Rozprostowałem je, poruszyłem palcami.
To była Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowanej kości słoniowej uśmiechała się, a pół tuzina warkoczyków tańczyło w podskokach dookoła spódnicy w kolorze khaki.
Przystanąłem i czekałem, aż przepływający tłum przyniesie ją bliżej.
- Cześć, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywoływało u mnie uśmiech. Wepchnąłem ręce w kieszenie dżinsów. - Cieszę się, że cię widzę - dodałem, ten jeden raz zupełnie szczerze.
„Naprawdę?" - pytała mnie jej twarz, pełna tej mieszanki bolesnej nieśmiałości i usilnego „nie będę się gapić", przez którą oboje przy każdym spotkaniu tak głupio się zachowywaliśmy. Razem przewędrowaliśmy z pół tuzina światów, podobnie jak reszta studentów Latającego Uniwersytetu, ale tak naprawdę nigdy nie zdołałem się z nią zaprzyjaźnić, zresztą z innymi tak samo. Była asystentką i już samo to wystarczało, że
bym bał się do niej odezwać. A to, że była bogata i ładna i że się na mnie gapiła, tylko pogarszało sprawę. Bo pociągało ją we mnie to samo, co sprawiało, że wszyscy inni woleli trzymać się ode mnie z daleka. Nie mówiłem tak jak oni, inaczej się ubierałem. Gdzie indziej się wychowałem. W oczach zamiast okrągłych źrenic miałem dwie podłużne kreski, a moja twarz według ludzkich standardów nie była zbudowana tak jak trzeba -to była twarz mieszańca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem, ale to niczego nie zmieniało.
Moja odmienność powodowała, że inni zamykali się przede mną na głucho, jednak to przez nią Kissindra nie mogła oderwać ode mnie wzroku. Wiedziałem, że szkicuje piórkiem moją twarz w swoim świecącym notatniku, jakbym był czymś, co uznaje za piękne, podobnie jak dzieła sztuki i widoczki, które ciągle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta poświęci jedno holo i już nigdy na to nie spojrzy. Nie miałem pojęcia, kim dla niej jestem, a jeśli ona wiedziała, to nigdy się do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej niezręcznie, kiedy byliśmy razem.
Ale teraz, kiedy coś nieludzkiego wczepiło mi się w mózg, cieszyła mnie każda twarz, która choć trochę nie była mi obca, a jeszcze bardziej cieszyło mnie, że to była akurat ta twarz, nawet z tym jej bolesnym uśmiechem. Zauważyłem, że ma na sobie dżinsy. Na tym statku dżinsów nie nosił nikt oprócz mnie -były tanie, zwykłe, robocze. Uderzyło mnie, że zaczęła je nosić dopiero, kiedy się poznaliśmy.
- Czy coś jest nie tak? - zapytała, zerkając na mnie ponownie.
Potrząsnąłem przecząco głową, tylko częściowo w ramach odpowiedzi.
- A niby dlaczego? Bo powiedziałem, że cieszy mnie twój widok? - Wzrokiem jednak wędrowałem daleko, nieustannie przeczesując ulice. Wziąłem ją pod rękę; wzdrygnęła się, ale nie wyrwała. - Wiesz co, skoczmy gdzieś, wyrwijmy się stąd. Chodźmy wreszcie coś zobaczyć. - Przyszło mi na myśl, że jeśli na kilka godzin wyrwę się z lotniska, może uda mi się zgubić tę pomyłkę, która tropiła mój mózg.
- Jasne - zgodziła się, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwała, jakby poczuła, że mówi za dużo. W każdym razie mówiła serio. W większości studenci na „Dar-winie" są na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesują ich
wyłącznie jako wyjątkowo długie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywiście znalazło się tutaj po to, żeby się czegoś nauczyć. Na przykład ona. Albo ja.
- Masz krew na uchu - odezwała się.
Dotknąłem ucha, potem kolczyka, przypomniałem sobie.
- Właśnie go sobie założyłem. To ma być pamiątka. Natychmiast zesztywniała.
- Nie martw się, nie jest - uspokoiłem ją zaraz. Tak samo jak jej nie podobało mi się, że ludzkość tak bezceremonialnie częstuje się kawałeczkami zwiedzanych miejsc. Może nawet bardziej niż jej. Skupiłem się i zacisnąłem myśli w pięść - nadal potrafiłem to robić, mimo że nie umiałem już nimi sięgać na zewnątrz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucichł. Przy odrobinie szczęścia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przestałem istnieć. Ale na dłuższą metę było to jak wstrzymywanie oddechu.
Ruszyliśmy z powrotem w kierunku muzeum, potem zjechaliśmy dziesięć poziomów w dół, do cienistej jaskini, gdzie na gładkiej ceramicznej powierzchni przycupnęły rzędem wahadłowce jak cierpliwe, opalizujące żuki, czekające na takich jak my, by ponieść ich w dół, na powierzchnię planety. Na świecie, który leżał tysiąc kilometrów pod naszymi stopami, nie było ani jednej trwałej ludzkiej konstrukcji. Ten świat ludzkość nazwała Monumentem. Cała planeta była federalnym rezerwatem... To sztuczny świat, zbudowany całe tysiąclecia temu i umieszczony na orbicie wokół mętnej pomarańczowej gwiazdy, w samym środku nigdzie.
Stacja z portem kosmicznym orbitowała wysoko ponad nim, wielka jak nieduże miasto, którym przecież zresztą była. Połowę centrum zajmowało muzeum; znajdował się tu ośrodek badań nad wymarłą rasą, która stworzyła Monument - dziesiątki pokoi pełnych eksponatów i pytań bez odpowiedzi. Utrzymywało się dzięki gotówce płynącej z luksusowego kompleksu turystycznego, który zajmował w całości pozostałą część stacji.
Kiedy wyszliśmy z mrocznego korytarza podpartego kolumnami z ciężkich stopów, w komorze podniosły się trzy wahadłowce i z cichym brzęczeniem niewidzialnych skrzydeł zaczęły kołować w stronę ciemnego ujścia komory powietrznej. Po drugiej stronie pola spolaryzowany kadłub stacji wpuszczał do środka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami północy pustki. W jednym rogu świeciła pomarańczowawym światłem bez
imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetaczała się bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawiła ją tutaj cywilizacja, którą ludzie nazwali Twórcami, bo jakoś nie mogli wpaść na nic lepszego. Twórcy zniknęli, na długo zanim rodzaj ludzki zdołał wydostać się ze swej studni grawitacyjnej i rozlazł się między gwiazdami jak gromada karaluchów. Nikt nie wiedział, gdzie się podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyjątkiem tego oto pomnika własnej tajemniczości. Tajemnica ich istnienia napawała szacunkiem nawet Federację.
- Co chciałabyś zobaczyć? - zapytałem Kissindrę, kiedy podjeżdżaliśmy do długiej jak zwykle kolejki turystów i studentów, składających u wejścia zamówienia. Mnie nie zależało na tym, dokąd się udamy, jeżeli tylko zdołam się utrzymać poza zasięgiem tropiących. Mogliśmy wybrać wycieczkę kilkugodzinną albo wręcz kilkudniową do którejkolwiek z części tego świata. Planeta nie była znowu taka duża: miała ledwie trzy i pół tysiąca kilometrów średnicy, mimo że ciążenie tutaj niemal dorównywało ziemskiemu. Była to jedna z tych spraw, których nie potrafili wyjaśnić żadni ksenoeksperci - dlaczego świat poskładany przez obcych tak bardzo pasował do ludzkich standardów. Jeśli nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli nam w ten sposób coś przekazać. Ale z drugiej strony istnieją przecież Hydranie, którzy tak bardzo zbliżeni są do ludzi, że różnice nie mają znaczenia nawet na poziomie genetycznym. Ja sam jestem tego żywym dowodem. A to, co pozostało z Hydran, było żywym dowodem na to, że ludzie nie bardzo umieją słuchać.
- No... - Kissindra przygryzła wargę, wpatrzona w szybko zmieniające się obrazy na ekranie nad naszymi głowami. Zmieniały się widoki, a wraz z nimi jaskrawożółte cyfry, ukazujące czas przelotu i opłaty. - Jaskinie Księżycowe zawierają podobno jedne z najlepszych przykładów synestezji... A jeśli masz ochotę nurkować... - Zerknęła na mnie płochliwie. To była całodobowa podróż.
- Świetnie - odrzekłem. - Wedle życzenia. - Wysiłek, jaki kosztowało mnie trzymanie myśli w zamknięciu, sprawił, że znów oblałem się potem. Skupiłem wzrok na jej twarzy, miało mi to pomóc w koncentracji. Ona też się we mnie wpatrzyła, miała oczy przejrzyście błękitne jak głębia wody, usta rozchylone. Wtedy nagle zdałem sobie sprawę, jak cholernie jestem napalony. I że chcę ją pocałować.
Uciekła wzrokiem w stronę ekranu, potem do widoku przestrzeni kosmicznej, a później znów wróciła do mnie. Zarumieniła się.
- Tylko że... - wymamrotała - obiecałam Ezrze, że zjemy razem kolację.
- Nie ma problemu - skłamałem, odwracając wzrok. - Innym razem. Może coś krótszego... - Znów na nią patrzyłem, czułem się chyba nawet gorzej niż zwykle, przyciskałem do boków drżące ręce. Byliśmy już prawie przy wejściu.
- Tak, możemy...
- Kissindro!
Niemal podskoczyła, gdy ten głos - głos Ezry - nagle dobiegł nas z tyłu. Odwróciliśmy się, by ujrzeć, jak galopuje ku nam jej chłopak. Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał się przewrócić. Większość czasu spędzał z elektrodami przyczepionymi do czoła. Wepchnął się w kolejkę obok nas, miał zaczerwienioną twarz. Ona też. Z innych powodów... a może i nie. Kiedyś wiedziałbym na pewno.
- Co ty tutaj robisz? - zapytał, wyraźnie starając się, żeby nie zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało.
- Studiuję - odparła odrobinę za głośno.
- Co studiujesz? - Patrzył teraz na mnie.
- Monument! Myślałam, że ty wciąż jeszcze pracujesz nad swoją kompilacją...
- Byłem w archiwum, kiedy zobaczyłem cię przez okno...
-Noi?
- No i kiedy masz zamiar pójść ze mną na tę kolację, Kiss? - Jego podniesiony głos wybił się ponad cichy szmer rozmów dookoła. - W następnym wcieleniu? - Czarne kępki kiełkującej brody zadrżały, kiedy wysunął do przodu szczękę.
- Ezra... - syknęła Kissindra, przyciskając do siebie notatnik pobielałymi z wysiłku palcami. - Jesteś taki archaiczny.
- Trzy - rzuciłem przy wejściu. - Studenckie. - Sensory sprawdziły moją bransoletkę danych. - Do Złotej Bramy. - Stacja przesuwała się akurat nad samą Bramą. To krótki skok, który moglibyśmy jakoś przeżyć we trójkę. Przeszedłem przez bramkę, słysząc, jak moje buty stukają głośno o ceramiczne podłoże.
Po kilku sekundach usłyszałem, jak ruszają za mną dwie pary drogich butów magnetycznych, dobiegł do mnie także gorączkowy szept ściszonej rozmowy. Wskoczyłem do najbliższe
go z oczekujących wahadłowców i usiadłem. Zaraz weszła Kissindra i zajęła miejsce obok mnie. Po minucie dołączył do nas Ezra, siadając po mojej drugiej stronie. Drzwi się zamknęły, a po ich powierzchni przetoczyły się współrzędne naszego punktu przeznaczenia. Wahadłowiec uniósł się w górę tak gładko, że ledwie wyczułem ruch, i pokołował w stronę komór powietrznych. Rozparłem się wygodnie, kiedy je mijaliśmy, by rozpocząć spadek w studnię grawitacyjną planety. Wyciągnąłem przed siebie nogi i palec po palcu rozluźniłem pięść moich zaciśniętych myśli.
Nic. Znalazłem się poza zasięgiem. Westchnąłem i przymknąłem oczy. Teraz łatwiej było wierzyć, że to zwykła pomyłka. Albo wybryk mojej wyobraźni. Mania prześladowcza to stary nawyk, którego niełatwo się pozbyć, kiedy wciąż czuję się jak dziwoląg i oszust. Kiedy za każdym razem, zamykając oczy, wciąż widzę tę samą ciemność... Uniosłem powieki, zamrugałem, i zapatrzyłem się na świat, który jak balon puchł przed nami na ekranach wizjerów. Jeśli za dużo będę o tym myślał, żołądek podejdzie mi do gardła. Przypomniawszy sobie, że nie jestem tu sam, zerknąłem na Kissindrę i Ezrę. Równie dobrze mógłbym znów o tym zapomnieć. Tych dwoje nadal się kłóciło, wymieniając wściekłe szepty tuż pod moim bokiem.
- No cóż, nic na to nie poradzę, muszę się podłączać, nie mam eidetycznej pamięci jak ten chodzący bank danych. -Przed oczyma mignęła mi przez chwilę jego dłoń.
- Ezra...!
Z powrotem wbiłem wzrok w ekrany. Byliśmy już prawie na miejscu, wchodziliśmy w atmosferę, lecąc po trajektorii, znajdziemy się na miejscu. Osłona przed deceleracją nie była najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako że teraz mówić było znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawiła samopoczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktykę już i tak napędza zbyt wiele rzeczy, których nie da się nawet zobaczyć. Ta świadomość wciąż jeszcze napawała mnie obawą.
Pod nami rozpościerała się powierzchnia Monumentu, takie coraz lepiej widoczne malowidło. Zapatrzyłem się na to widowisko, a obrazy przesiąkały mi do wnętrza przez szeroko otwarte oczy; czułem, jak na twarzy wykwita mi z wolna radosny uśmiech. Ależ to piękne! W takich sytuacjach czułem się czasem, jakbym miał przeszczepiony mózg, jakbym żył w cudzym ciele. Fakt, że nie mogłem już udowodnić sobie realnego
istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmują w mojej głowie, wcale mi nie pomagał.
Szarpnąłem za kolczyk, poczułem ból, poobracałem w palcach chłodną, twardą powierzchnię paciorków. Nigdy przedtem nie nosiłem żadnych ozdóbek. Nie miałem na to ochoty w czasach, kiedy ściągały na człowieka zupełnie niewłaściwy rodzaj uwagi - taki, przez który można było wylądować z poderżniętym gardłem. Pewnego poranka po niezłym odjeździe, jeszcze w Starym Mieście, ocknąłem się z tatuażem na ciele, ale nawet i jego nie było widać spod ubrania. Kupując dziś ten kolczyk, po raz kolejny chciałem sobie udowodnić, że nie muszę już dłużej być niewidzialny. Usiłowałem nie pamiętać o tym, o czym przypominało mi każde spojrzenie na odczyt stanu mego konta: że kiedy uniwersytet skończy tutejszą sesję, będę na zero, całkiem bez pieniędzy. Wziąłem głęboki oddech, żeby rozluźnić ucisk, jaki czułem w piersiach, i dalej podziwiałem widoki.
Gdziekolwiek by człowiek na tej planetce wylądował, napotykał widok, który napełniał oczy cudownym czarem. Powietrze było jak aksamit, wiatry grały jak orkiestra. To było tak, jakby jakiś artysta - a raczej całe tysiące artystów - otrzymał ten świat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Dookoła nic tylko piękno, idealne jak diament. Nic innego. Nic żywego, co zakłócałoby idealny stan równowagi. Ani liścia, ani ptaka, ani owada. Nic aż do tej pory.
Zmieniające się odległe widoki w końcu przestały się zmieniać. Luk stęknął i otworzył się szerokim ziewnięciem. Wysiedliśmy i rozprostowaliśmy kości, oniemieliśmy wobec nieoczekiwanej ciszy żółtego, omiatanego wiatrem płaskowyżu, który zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozostałe wahadłowce znalazły się tutaj przed nami, kilka metrów dalej stała gromadka rozradowanych turystów. Docierały do nas ich głosy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali się o wiele, wiele dalej. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Czerwieniejące światło opromieniło blaskiem wysokie piaskowce, przez co wzgórza nabrały wyglądu odlanych z brązu. Gdyby się nie wiedziało, można by było przysiąc, że tylko czas i wiatry uformowały je w te kształty. Ale kiedy się przyjrzało czemuś dokładniej - czemukolwiek, choćby okruchowi skały - można było odnaleźć ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, który mówił nam, że jakaś rozumna istota ułożyła to wszystko właśnie w ten sposób i tak to pozostawiła na całą wieczność.
Odwróciłem się i oddaliłem nieco od wahadłowca. Kiedy rozejrzałem się, ogrom tego świata i nieba nad nim uderzyły mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać. Czułem się tak, jakbym nie miał gdzie się ukryć... Jak zawsze, kiedy miałem wokół zbyt dużo przestrzeni. Nie odwróciłem wzroku, patrzyłem, a wiatr łagodnie mierzwił mi włosy. Zaczerpnąłem powietrza - i zapomniałem wypuścić go z płuc. Obok mnie Kissindra i Ezra westchnęli zgodnie: „Och..." i wreszcie przestali się kłócić.
Przybrane słońce tego świata-makiety znalazło się teraz w ramach skalnego łuku, który nazywają Złotą Bramą. Wyglądało to tak, jakby sam czas zatrzymał się tutaj i zamroził na zawsze tę chwilę. Przez czarny kształt mostu, usiany otworkami precyzyjnie jak koronka, przeświecały wzorki ze świetlistych promieni. Kiedy zerwał się wiatr, unosząc z ziemi bladą zasłonę kurzu, usłyszałem wyraźnie: w powietrzu rozległy się wysokie, ciche dźwięki, pieśń wiatru wygrywana na fletni z kamienia. Muzyka szarpnęła mnie za serce jak niewidzialna ręka. Zacząłem oddalać się od moich współtowarzyszy, zupełnie o nich zapominając, zapominając o wszystkim, oślepiony słońcem, głuchy jak pień...
Nagle w moje zmysły wdarło się głośne buczenie; cofnąłem się. Stanąłem na samym skraju przepaści, na granicy dostępnego turystom obszaru. Przeszedłem z powrotem na bezpieczny grunt i poczekałem, aż ucichnie dzwonienie w uszach. Potem znajdowałem się przez chwilę na granicy światów, wsłuchany w coś zupełnie innego... Po chwili przykucnąłem i odbiłem swoje dłonie na rozświetlonym słońcem kurzu. Podniosłem gładki, prążkowany kamień, nie większy od mojej dłoni, i przełożyłem w inne miejsce - nadal wyglądał idealnie. Głos wiatru zmroził mnie od środka.
- Co sprawiło, że stworzyli coś takiego? - mruknęła Kissindra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że dziewczyna stoi tuż obok. -Czy to całe piękno to tylko sztuka dla sztuki?
- To obiekt rytualny - wtrącił Ezra - stanowi integralną część ich wierzeń. - Tę właśnie odpowiedź słyszeliśmy najczęściej, kiedy obrazy obcych dziel sztuki pchały nam się do głów. Znaczyło to Jedynie, że eksperci też nie mają pojęcia, co to jest, u czorta, i pewnie nigdy się nie dowiedzą.
- Nie - odparłem podnosząc się i otrzepując dłonie o dżinsy. - To naprawdę jest pomnik.
- Czego? - spytała Kissindra, a jej brwi ze zdumienia powędrowały w górę. Stojący koło niej Ezra wyraźnie się nachmurzył.
- Śmierci - odparłem i poczułem, jak to słowo wypada mi z ust ciężkie i zimne jak kamień. - Kawałki i fragmenty, kości planet - z tego został stworzony. To dlatego nie ma tu nic żywego. - Słońce niknęło już za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobił się teraz tak samo chłodny jak ja.
Kissindra złapała mnie za rękę.
- Kto ci to powiedział?
- Co? - obejrzałem się, ale zamiast jej oczu widziałem tylko złociste plamki po słońcu.
- Kto...?
Potrząsnąłem głową. Myśli płynęły powoli i ciężko jak roztopione szkło.
- Bo ja wiem. Chyba gdzieś wpadło mi w ucho...
- Ja tego nigdy nie słyszałam. - Ona także potrząsnęła głową, ale nie był to znak zaprzeczenia. Przejechała wzrokiem po tym morzu kamienia i zatrzęsła się z ekscytacji.
- Zmyśla - wymamrotał Ezra, nie mając dość odwagi, by rzucić mi to w twarz. Kissindra zaczęła cicho mruczeć do dyktafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie znów spoczęło na mnie.
Dalej czułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę, więc pochyliłem się, żeby jakoś ukryć to, co się ze mną działo. Z pochewki za cholewą buta wyciągnąłem nóż i wyprostowałem się. Oparłem się o kamienne usypisko i sięgnąłem do ukrytej kieszeni w tunice, skąd wyjąłem kupionego po południu bakłażana. Zacząłem go obierać, żeby uspokoić roztrzęsione ręce, zanim znów na nich spojrzę.
Mieli twarze jak dwójka przerażonych sześciolatków. Strach już z wolna z nich spływał, ale stali z rozdziawionymi ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy ktoś sięga po nóż.
- Nigdy niczego nie zmyślam - oświadczyłem i natychmiast tego pożałowałem, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie pokiwali głowami. Nie miałem pojęcia, skąd się wzięło to, co przed chwilą powiedziałem im o tym miejscu, nie mogłem sobie przypomnieć, żebym przedtem wiedział coś na ten temat. Nieoczekiwanie pewien byłem tylko jednego, że jestem obcy. Ze zawsze nim byłem i już pozostanę.
Schowałem nóż.
- Do zobaczenia - rzuciłem, patrząc na nich dokładnie tyle czasu, ile potrzeba było na wypowiedzenie tych słów. Potem ruszyłem w stronę wahadłowców, a oni nie poszli za mną.
- Kocie...? - zawołała nagle Kissindra niepewnym głosem. Odwróciłem się wyczekująco. Przejechała językiem po wargach.
- Czy... czy naprawdę umiesz czytać w moich myślach? A więc o to chodzi. Orientuje się, że jestem psychotroni-kiem, wie, że to domieszka hydrańskiej krwi czyni ze mnie pół-obcego. Ale nie wiedziała nic o całej reszcie... I pewnie nawet by nie chciała.
- Nie - odparłem - nie potrafię.
Poszedłem dalej sam.
Na pokładzie wahadłowca zjadłem obiad i wepchnąłem opakowanie do popielniczki pełnej cuchnących niedopałków. W popielniczce leżał także kawałek kamfy. Już miałem ją brać... ale ręka sama się cofnęła. Wciąż za dużo wspomnień, być może pozostaną już na zawsze. Może wcale nie oddalałem się teraz od pomnika śmierci, może mam go w głowie...
Łatwiej wierzyć w to, niż pogodzić się z faktem, że ni stąd, ni zowąd wiem coś na temat zupełnie obcego mi miejsca. Może po prostu lepiej niż inni potrafię odczytywać przekazy podpro-gowe pozostawione wszędzie przez Twórców. No, to mogłoby mieć jakiś sens. Być może Twórcy bardziej przypominali Hydran niż ludzi. Ale wcale nie zmniejszało się poczucie dezorientacji, które towarzyszyło mi przez cały dzień, co chwilę potężniejąc. Jeszcze raz szarpnąłem za swój kolczyk. Najpierw tropiciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomniałem sobie, że znów wchodzę w zasięg elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie od zawsze robili, co mogli, żeby uprzykrzyć mi życie, wciąż mnie tropią i ścigają, jak całą hydra...
goldi1973