Brown Sandra - Świadek.doc

(1784 KB) Pobierz

Sandra Brown "Świadek"

 

"Nie gub mnie z występnymi

i z tymi, co czynią nieprawość,

co rozmawiają przyjaźnie z bliźnimi,

a w duszy żywią zły zamiar."

PSALM 28:3

 

Prolog

Małe usteczka ssały pierś matki.

- Sprawia wrażenie szczęśliwego - zauważyła pielęgniarka. - Zazwyczaj da się wyczuć, czy dziecko jest zadowolone, czy nie. Powiedziałabym, że to jest.

Kendall zdobyła się na nikły uśmiech. Ledwie była zdolna logicznie myśleć, a co dopiero nawiązać z kimś rozmowę. Jakby nie w pełni jeszcze uwierzyła, że ona i dziecko jednak przeżyli wypadek.

W szpitalnej izbie przyjęć oddzielono od korytarza zasłonami niewielkie pomieszczenie, by zapewnić pacjentom choć minimum prywatności. Białe metalowe gablotki, wypełnione bandażami, strzykawkami i szynami, sąsiadowały ze zlewem z nierdzewnej stali. Kendall siedziała na wyściełanym krześle stojącym pośrodku wydzielonego kącika, piastując synka w ramionach.

- Ile on ma? - spytała pielęgniarka.

- Trzy miesiące.

- Tylko trzy miesiące? Ależ jest duży!

- Tak. Silny i zdrowy.

- Jak pani powiedziała, że ma na imię?

- Kevin.

Pielęgniarka uśmiechnęła się spoglądając na nich, a potem potrząsnęła głową i stwierdziła na poły z niedowierzaniem, na poły ze zgrozą:

- To cud, że wy dwoje wydostaliście się z tego złomu.

Musiała pani przeżyć straszne chwile, złotko. Pewnie pani na pół oszalała ze strachu.

Wszystko jednak wydarzyło się zbyt szybko, by w ogóle uświadomiła sobie, że odczuwa strach. Samochód wpadł na zwalone drzewo niemal w tym samym momencie, gdy je zauważyli w strugach ulewy. Pasażerka na przednim siedzeniu wydała ostrzegawczy krzyk, kierowca skręcił gwałtownie i wcisnął pedał hamulca, koła straciły przyczepność na mokrej nawierzchni, wóz obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i zjechał z szosy uderzając w miękki, wąski nasyp pobocza. Wzniesienie okazało się niewystarczające, by ich zatrzymać.

Pamięć podsunęła Kendall odgłosy, jakie usłyszała, gdy auto zsuwało się w głąb porośniętego bujnie roślinnością wąwozu. Konary i gałęzie drzew zdzierające farbę, wyrywające gumowe uszczelki i kołpaki kół. Drżenie szyb. Otoczaki walące w podwozie. I co zadziwiające, kompletna cisza panująca we wnętrzu wozu. Jakby milczeniem wyrażali pogodzenie się z losem.

Czekała na ostateczne, nieuniknione uderzenie w ziemię, ale samochód walnął z ogromną siłą w masywny pień sosny, która nieoczekiwanie wyrosła na jego drodze.

Tylne koła wzniosły się w powietrze, a potem wóz opadł ciężko z powrotem, wydając głuchy łomot, niczym walący się na ziemię śmiertelnie ranny bizon.

Przypięta na tylnym siedzeniu pasami Kendall ocalała. Zdołała nawet, z Kevinem w ramionach, wydostać się z balansującego niepewnie na stromym zboczu wraka.

- To urwisty wąwóz - zauważyła pielęgniarka. - Właściwie jakim cudem udało się pani wspiąć z powrotem na górę?

Nie przyszło jej to łatwo.

Spodziewała się, że wydostanie się na drogę będzie trudne, ale nie przypuszczała, że będzie ją kosztowało tyle wysiłku. Musiała w trakcie wspinaczki chronić Kevina, było jej więc podwójnie trudno.

Pogoda zupełnie jej nie sprzyjała, podłoże składało się z mieszaniny próchnicy i mułu, wśród splątanego bujnego poszycia sterczały kamienie. Niesiony wiatrem deszcz zacinał niemal poziomo i po paru minutach przemoczył ją do suchej nitki. Zdołała pokonać ledwie jedną trzecią drogi, gdy jej ramiona, nogi i plecy zaczęły drżeć z napięcia. Nie chronioną ubraniem, chłostaną gałęziami skórę pokryły zadrapania, skaleczenia i siniaki. Wielokrotnie nachodziły ją myśli o daremności wysiłku i ogarniało pragnienie, by się poddać: zaprzestać wspinaczki, zasnąć, zrezygnować z walki o życie. Ale instynkt przetrwania, silniejszy od pokusy odpoczynku, pchał ją naprzód. Chwytając się pnączy i wykorzystując otoczaki jako podporę dla nóg, windowała się w górę, aż wreszcie dotarła do drogi i poszła nią, szukając pomocy.

Zaczynały ją opadać majaki, gdy poprzez deszcz dostrzegła światła reflektorów. Ulga i wyczerpanie wzięły górę. Nie pobiegła w stronę samochodu; osunęła się na kolana na pasie wyznaczającym środek wąskiej wiejskiej szosy.

Jej wybawcą okazała się gadatliwa kobieta jadąca na wieczorne środowe nabożeństwo. Podwiozła Kendall do najbliższego domu i powiadomiła władze. Ku swemu zdumieniu Kenndall dowiedziała się później, że zdołała oddalić się od miejsca wypadku ledwie o milę, podczas gdy jej zdawało się, że przeszła dziesięć.

Ona i Kevin zostali przewiezieni karetką do najbliższegoszpitala, gdzie ich zbadano. Kevin nie doznał żadnych obrażeń. Właśnie go karmiła, gdy samochód zaczął się zsuwać po urwisku; instynktownie przycisnęła synka do piersi i pochyliła się do przodu, ochraniając dziecko własnym ciałem.

Liczne zadrapania i skaleczenia na jej ciele okazały się powierzchowne, a tkwiące w ramieniu odłamki szkła zostały co do jednego wyciągnięte. Niezbyt przyjemny i długo trwający zabieg, lecz mogło być przecież znacznie gorzej. Zranienia potraktowano zasypką antyseptyczną, odmówiła jednak przyjęcia środka przeciwbólowego, wymawiając się, że karmi piersią.

A naprawdę dlatego, że skoro przeżyli i udzielono im już pomocy medycznej, musiała znaleźć sposób, by się stąd wymknąć. Otumaniona lekiem nie byłaby w stanie logicznie rozumować. Powinna mieć świeżą głowę, jeśli ma zaplanować kolejne zniknięcie.

- Czy zgadza się pani, żeby szeryf teraz przyszedł?

- Szeryf? - powtórzyła Kendall, wyrwana pytaniem pielęgniarki z zamyślenia.

- Czeka, aby porozmawiać, odkąd was przywieźli. Musi wypełnić swój obowiązek.

- Ależ oczywiście. Niech go pani poprosi.

Kevin spał spokojnie, nakarmiony do syta. Kendall zebrała poły szpitalnego szlafroka, w który ją ubrano, gdy zrzuciła własne przemoczone, brudne i zakrwawione rzeczy, żeby wziąć gorący prysznic. Pielęgniarka dała znak i w pomieszczeniu za zasłoną pojawił się przedstawiciel lokalnej władzy. Skinął głową na powitanie.

- Jak się pani miewa? W porządku, proszę pani? - Zdjął kapelusz i popatrzył na nią z troską.

- Chyba oboje czujemy się dobrze. - Odchrząknęła i spróbowała powtórzyć to jeszcze raz, tak by zabrzmiało bardziej przekonująco. - Naprawdę dobrze.

- Powiedziałbym, że mieliście kupę szczęścia, żeście z tego wyszli, i to bez szwanku, proszę pani.

- Ma pan rację.

- Łatwo zgadnąć, jak do tego doszło, kiedy się zobaczy to drzewo zwalone w poprzek drogi, no i w ogóle to wszystko. Burza je zwaliła. Złamane dokładnie tuż przy ziemi. Leje od ładnych paru dni. I nie wygląda, żeby zamierzało przestać. Istny potop w okolicy. Nie ma co, Bingham Creek musiała wciągnąć pani samochód do cna.

Rzeka kłębiła się nie więcej niż dziesięć jardów od pogruchotanego wozu. Gdy Kendall wygrzebała się z wraka, przykucnęła w błocie i zagapiła na Bingham Creek z niedowierzaniem i fascynacją. Zmącone fale wznosiły się wysoko, niosąc ze sobą rumosz, i omywały drzewa, normalnie wyznaczające linię brzegową.

Zadrżała, uświadomiwszy sobie, jaki los stałby się jej udziałem, gdyby samochód od razu po zderzeniu się z pniem sosny ześliznął się jeszcze parę jardów dalej.

Widziała przecież, zdjęta przerażeniem, jak auto zsuwa się po zboczu, jakby przyciągane przez rozhukane wody. Przez jakiś czas wóz balansował na powierzchni rwącego nurtu, a potem w ciągu paru sekund zniknął pod spienioną powierzchnią, zupełnie jakby dawał nurka. Gdyby nie świeżo odłupane drewno na pniu sosny i głębokie bruzdy wyryte przez opony, to miejsce wyglądałoby tak, jakby żaden wypadek się nie zdarzył.

- Cud, żeście się w czas wydostali i nie potopili, kiedy poszedł pod wodę - zauważył szeryf.

- Nie wszyscy - sprostowała Kendall bezbarwnym tonem. - Wieźliśmy pasażerkę. Zniknęła pod wodą razem z samochodem.

- Pasażerka? - spytał oficjalnym tonem, marszcząc brwi. Kendall, czując się, jakby to wszystko jej nie dotyczyło, zmarszczyła twarz w grymasie i zaczęła płakać; opóźniona reakcja na wstrząs.

- Przepraszam...

- W porządku, skarbie. - Pielęgniarka podsunęła jej pudełko chusteczek higienicznych i poklepała po ramieniu. - Po tym, czego pani dokonała, ma pani prawo wyrzucić to z siebie.

- Nie miałem pojęcia, że ktoś jeszcze był w samochodzie oprócz pani, dziecka i kierowcy - powiedział cicho szeryf, jakby szukając obrony wobec jej emocjonalnej reakcji.

Kendall wydmuchała nos.

- Siedziała obok kierowcy i nie żyła już w momencie, gdy samochód zatonął. Prawdopodobnie zginęła na miejscu.

Kiedy tylko upewniła się, że Kevin jest nietknięty, Kendall zbliżyła się do auta od strony pasażera; drżała przeczuwając, co zobaczy, ponieważ karoseria przyjęła na siebie cały impet zderzenia właśnie z tego boku. Drzwi były wgniecione, okno wybite.

Od razu zorientowała się, że kobieta nie żyje. Przystojna twarz była zniekształcona nie do rozpoznania. Deska rozdzielcza i części silnika zostały wgniecione w klatkę piersiową· Głowa, wykręcona pod nienaturalnym kątem, spoczywała na zagłówku. Próbując nie zwracać uwagi na krew, Kendall wyciągnęła rękę i przycisnęła palce do szyi kobiety. Nie wyczuła pulsu.

- Uważałam, że powinnam podjąć próbę uratowania nas wszystkich - wyjaśniła szeryfowi, opisawszy mu sytuację. - Żałuję, że nie udało mi się jej wyciągnąć, ale i tak już nie żyła...

- W tych okolicznościach zrobiła pani, co konieczne. Ratowała żywych. Nikt pani nie może winić za wybór, jakiego dokonała. - Pokazał ruchem głowy śpiące niemowlę. - Zrobiła pani i tak cholernie dużo, o niebo więcej, niż ktokolwiek mógłby wymagać. A jak się pani udało wyciągnąć kierowcę?

Gdy stwierdziła, że kobieta nie żyje, ułożyła Kevina na ziemi i osłoniła mu twarz rąbkiem koca; nie najwygodniejsza pozycja, ale był bezpieczny. Potykając się, obeszła samochód. Głowa kierowcy leżała na kierownicy. Zdławiła strach i zawołała go po imieniu, a potem dotknęła jego ramienia. Dobrze pamiętała szok i strach, jakie odczuła, gdy ciało nagle przesunęło się bezwładnie na siedzeniu. Cofnęła się, zauważywszy krew sączącą się z kącika rozchylonych ust. Miał głęboko rozciętą prawą skroń, poza tym twarz była nienaruszona. Oczy miał zamknięte, powieki nieruchome; nie mogła stwierdzić, czy żyje. Wyciągnęła rękę i przyłożyła do jego piersi.

Wyczuła bicie serca.

Nieoczekiwanie wóz ześliznął się kilka stóp w dół po nierównym zboczu, pociągając ją za sobą. Jej ręka utkwiła we wnętrzu i omal jej sobie nie wykręciła. Auto zatrzymało się, kołysząc niepewnie. Fale pluskały uderzając o opony i Kendall wiedziała, że jest tylko kwestią czasu, kiedy wezbrane wody pochłoną samochód. Rozmiękła ziemia ustępowała pod ciężarem wozu. Nie było czasu na ocenianie sytuacji, rozważanie opcji ani myślenie o tym, jak bardzo chciałaby się od niego uwolnić. Bała się go wprawdzie i pogardzała nim, ale nie życzyła mu śmierci. Nie, tego z pewnością nie chciała. Warto było ratować życie, czyjekolwiek życie.

Czując przypływ adrenaliny, wygarnęła gołymi dłońmi błoto i rozerwała nieustępliwe pnącza, blokujące drzwi. Kiedy zdołała je wreszcie otworzyć, jego bezwładny tułów osunął się w jej ramiona, a zakrwawiona głowa spoczęła na jej ramieniu. Opadła na kolana, przytłoczona ciężarem. Oplótłszy rękami pierś mężczyzny, zaczęła wyciągać go zza kierownicy. Wielokrotnie jej stopy traciły oparcie na śliskim błocie i opadała ciężko na plecy, ale gramoliła się z powrotem, zapierała piętami i podejmowała na nowo straszliwy wysiłek, żeby go oswobodzić. W momencie gdy jego pięty dotknęły ziemi, samochód, jakby uwolniony z kotwicy, zsunął się do wody.

Kendall relacjonowała wydarzenia, nie dzieląc się oczywiście z szeryfem swymi myślami. Kiedy skończyła, stał niemal na baczność i sprawiał wrażenie, jakby miał jej za chwilę zasalutować.

- Proszę pani, dostanie pani pewnie medal albo coś w tym rodzaju.

- Szczerze wątpię - wymamrotała.

Wyjął mały kołonotatnik i długopis z kieszeni koszuli.

- Nazwisko?

- Słucham... ? - Chcąc zyskać na czasie, udała, że nie rozumie.

- Pani nazwisko.

Personel małego szpitala był miły i uprzejmy; przyjęto ich, nie domagając się wypełniania kwestionariuszy. Okazano im zaufanie, omijając formalne procedury - rzecz nie do pomyślenia w wielkomiejskiej lecznicy. Najwyraźniej w rolniczej Georrgii współczucie ważyło więcej niż konieczność sprawdzenia, czy pacjent jest ubezpieczony.

Teraz jednak Kendall musiała stawić czoło ponurej rzeczywistości, a nie czuła się do tego zdolna. Nie zdążyła jeszcze zdecydować, co i ile powie ani dokąd się stąd uda. Nie czuła żadnych skrupułów naginając do swoich potrzeb fakty. Robiła to wielokrotnie w przeszłości. Właściwie całe życie. Okłamywanie policji było jednak poważną sprawą. Nie posunęła się dotąd tak daleko.

Pochyliła głowę i zaczęła pocierać palcami skronie, zastanawiając się, czy mimo wszystko nie poprosić o pigułkę, która by choć trochę stłumiła dudniący ból w głowie.

- Moje nazwisko? - powtórzyła, grając na zwłokę i modląc się w duchu, by przyszedł jej do głowy jakiś zbawienny pomysł. - Czy kobiety, która zginęła?

- Zacznijmy od pani.

Wstrzymała oddech i wreszcie powiedziała cicho:

- Kendall.

- K-e-n-d-a-l-l, czy tak? - zapytał, wpisując je do notesu.

Kiwnęła głową.

- No dobrze, pani Kendall. Czy takie samo nazwisko nosiła zmarła?

Zanim zdążyła sprostować pomyłkę, ktoś rozsunął energicznie zasłony, aż zazgrzytały metalowe kółka w nie naoliwionej szynie. Lekarz dyżurny dał duży krok do przodu.

Serce zamarło Kendall w piersi.

- Jak on się czuje? - spytała bez tchu.

- Żyje. Dzięki pani - uśmiechnął się lekarz.

- Odzyskał przytomność? Powiedział coś? Co panu powiedział?

- Chciałaby pani rzucić na niego okiem?

- Ja... no tak...

- Ej, doktorze, niech pan weźmie na wstrzymanie! Mam parę pytań do zadania! - zaprotestował szeryf. - Kupa papierkowej roboty, sam pan wie.

- Czy to nie może poczekać? Pani jest zdenerwowana, a ponieważ karmi, chciałbym zrobić co tylko możliwe, żeby ją uspokoić.

Szeryf spojrzał na dziecko, potem przeniósł spojrzenie na piersi KendalI. Jego twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora.

- No więc ... myślę, że mogę ociupinę poczekać, ale muszę zrobić, co do mnie należy.

- Ależ oczywiście, oczywiście - zapewnił doktor.

- Znajdę jakieś łóżeczko na oddziale dziecięcym dla pani skarba - powiedziała pielęgniarka, odbierając uśpionego Keevina z rąk KendalI. - Niech się pani o niego nie martwi i idzie z doktorem.

- Posiedzę sobie tutaj - oświadczył szeryf, przestępując z nogi na nogę i skubiąc machinalnie brzeg kapelusza. - A jak już pani będzie gotowa, żebyśmy tu skończyli...

- Może napiłby się pan kawy? - zaproponował lekarz. Był młody, pewny siebie i jak się Kendall wydawało, bardzo przejęty swoją rolą. Atrament na jego dyplomie pewnie jeszcze dobrze nie wysechł, niemniej sprawiało mu wyraźną przyjemność okazywanie nawet ograniczonej władzy. Nie zaszczyciwszy szeryfa powtórnym spojrzeniem, poprowadził Kendall korytarzem.

- Ma złamaną kość piszczelową i pękniętą kostkę przyśrodkową - mówił idąc - ale bez przemieszczenia, tak że nie zachodziła konieczność interwencji chirurgicznej ani gwoździowania. Zważywszy na okoliczności, miał niesłychane szczęście. Sądząc z pani opisu samochodu...

- Maska została sprasowana jak papierowy wachlarz. Aż trudno uwierzyć, że kierownica nie zmiażdżyła mu piersi.

- Właśnie. Spodziewałem się połamanych żeber, wewnętrznego krwawienia, uszkodzonych organów, tymczasem niczego takiego nie stwierdziłem. Wszelkie funkcje organizmu przebiegają normalnie. To dobry znak. Niestety, są i złe wiadomości. Doznał urazu głowy. Prześwietlenie wykazało niewielkie pęknięcie czaszki na linii włosów i musiałem założyć parę szwów na rozciętą skórę. Nie wygląda to pięknie w tej chwili, ale z czasem włosy zarosną bliznę. Nie jest przez to ani odrobinę mniej przystojny - dodał, uśmiechając się do KendalI.

- Bardzo silnie krwawił.

- Zrobiliśmy na wszelki wypadek transfuzję. Doznał wstrząsu pourazowego, ale jeśli zapewnimy mu spokój przez następne dni, nic się nie stanie. Przy tego rodzaju złamaniu co najmniej przez miesiąc będzie musiał używać kuli. Powinien jak najwięcej leżeć w łóżku, leniuchować, wydobrzeć. No, jesteśmy - skierował ją do drzwi pokoju. - Przed kilkunastoma minutami odzyskał przytomność, ale wciąż jest oszołomiony.

Wszedł do skąpo oświetlonego pomieszczenia. Kendall zatrzymała się w progu i obrzuciła pokój spojrzeniem. Na jednej ścianie wisiał szkaradny oleodruk przedstawiający wznoszącego się ku niebu Jezusa, a na drugiej plakat ostrzegający przed AIDS. We wnętrzu stały dwa łóżka, ale tylko jedno było zajęte.

Unieruchomiona noga spoczywała na wyciągu, podparta poduszką. Leżał ubrany w szpitalne kimono, sięgające mu do połowy ud. Silne nogi, pokryte kontrastującą z bielą prześcieradła opalenizną, zupełnie nie kojarzyły się ze szpita...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin