Adler Elizabeth - Wcześniej czypózniej.pdf

(901 KB) Pobierz
Adler Elizabeth - Wczesniej czy
Elizabeth Adler
Wcześniej czy później
Prolog
1971
Wyściełane miękką skórą siedzenia białego kabrioletu bentleya, w
ulubionym kolorze Eleanor Parrish Duveen, czerwonym, były
bardzo gorące. Minęło południe, ale Ellie nie znała się na zegarku,
miała dopiero pięć lat.
Jej ojciec obejmował ramieniem mamę, która prowadziła, i na całe
gardło śpiewał Naprzód, rycerze Chrystusa". Miał przyjemny, niski
głos. Odrzucił głowę do tyłu i wykrzykiwał hymn niebu, drzewom i
zdziwionym ptakom, a mama śmiała się radośnie z jego popisów. Co
jakiś czas odwracał się do Ellie i porozumiewawczo puszczał do niej
oko, śpiewając coraz głośniej. Wtedy mama śmiała się jeszcze
bardziej. Biały bentley pokonywał niebezpieczne zakręty górskiej
szosy.
Gorące kalifornijskie słońce paliło ogniście rude loki Ellie. Miała
wrażenie, że jej mózg wysycha na wiór.
Podniosła z podłogi słomkowy kapelusz i naciągnęła go na czoło.
Ziewnęła szeroko, układając się na czerwonym siedzeniu, zła, że
nawet w największym upale rodzice nie zaciągają dachu. Tatuś
zgadzał się na to jedynie wtedy, gdy padało, a i tak w porze
deszczów uciekali z Kalifornii do Europy.
Tego dnia pojechali na obiad do starego zajazdu ukrytego w dolinie
między górami Los Padres. Ellie spodobała się mała knajpka, gdzie
niemal prawdziwi kowboje piekli steki na grillu, gotowali
kukurydzę, śpiewali piosenki, brzdąkali na gitarach. Tata im
wtórował, wymachując przy tym szklanicą piwa. Potem mama
zaczęła tańczyć, aż wirowała jej długa spódnica, klaskała w dłonie
nad głową jak Cyganka.
Ellie wpatrywała się w jej drobne stopy w kowbojkach z
jaszczurczej skóry. Dla niej mama była najlepszą tancerką, a ojciec
najwspanialszym śpiewakiem, mimo że mama zawsze wybuchała
śmiechem, gdy intonował Naprzód, rycerze Chrystusa", co robił
zawsze, ilekroć wypił za dużo.
Czasami Ellie słyszała, jak inni wyrażają się o rodzicach. Niektórzy
mówili o nich wariaci", ale ci ich nie znali, nie wiedzieli, w jakich
 
kręgach się obracają i jak bardzo są bogaci. Ci natomiast, którzy to
wiedzieli, z uśmiechem nazywali ich ekscentrykami". Twierdzili,
że Parrishowie umieją się bawić, że to bogaci hippisi. Jeśli gdzieś na
świecie odbywało się warte uwagi przyjęcie, byli tam.
- A dlaczego nie?" - odpowiadała Romany Parrish Duveen, gdy
pytano ją, czemu przemierza dziesięć tysięcy kilometrów dla jednej
nocy zabawy. Rory Duveen święcie wierzył, że życie jest po to, by
się bawić, i tę wiarę wcielał w życie.
Obiad się przeciągał, Ellie zjadła za dużo. Teraz oczy same się jej
zamykały. Zapadła w półsen. Słońce zaglądało pod zamknięte
powieki błyskami czerwieni i fioletu. Chwilami słyszała śmiech
matki. Był to w jej uszach najwspanialszy dźwięk. Kiedy mama się
śmiała, w świecie Ellie wszystko układało się dobrze.
- Ojej! - krzyknęła mama, kiedy bentley zadrżał na zakręcie.
Ellie z trudem uniosła powieki. Zobaczyła drogę, a niżej spalone
słońcem zbocze wąwozu. Biały kabriolet cicho jechał w dół zbocza.
Ellie zmrużyła oczy z westchnieniem zadowolenia.
- Naprzód, ryceeerze Chrystusa, idziemy za krzyżem Jezusaa...
Silny baryton ojca i perlisty śmiech mamy odbijały się echem od
gór, spływały ku dolinom, aż Ellie zaczęła się obawiać, że obudzą
śpiące grzechotniki.
A potem mama znowu zawołała: Ojej!" i bentley znowu zadrżał.
Pytającym wzrokiem spojrzała na męża. Zajrzeli sobie w oczy;
zdawali się tonąć w ich głębi. Ojciec nie przerwał ani na chwilę, nie
stracił rytmu: - Naprzód, ryceeerze Chrystusa..."
ś piewał nadal, czysto i głośno, kiedy wielki ciężki samochód
obracał się bezwładnie dokoła własnej osi.
- Ojej! - zawołała mama, ze śmiechem starając się odzyskać
panowanie nad pojazdem. ś miała się nawet wtedy, gdy kabriolet
runął na dno kanionu. Bo czyż całe życie nie jest żartem? Więc
może śmierć również?
Rozdział 1
Ośrodek Hudson zbudowano na skalistym brzegu rzeki, w
najbardziej na północ wysuniętym zakątku stanu Nowy Jork. Od
głównego budynku z czerwonej cegły, w którym mieściły się biura,
odchodziły mniejsze skrzydła - w nich mieszkali pacjenci. Bluszcz
piął się po murach, oplatał kraty w oknach. Na wiosnę tłumnie
zlatywały się tu jaskółki i wróble, szukając schronienia przed
porywistymi wiatrami i drapieżnikami.
 
Ci spośród pacjentów, którzy nie utracili całkowitego kontaktu z
rzeczywistością, nie podzielali ptasiego entuzjazmu dla tej instytucji.
Oprócz krat w oknach, od świata dzieliły ich systemy alarmowe,
zamki we wszystkich drzwiach, uzbrojeni strażnicy. Pielęgniarzami
byli potężnie zbudowani mężczyźni, gotowi w razie potrzeby
powalić pacjenta na ziemię jednym ruchem. Nawet do skrzydła
kobiecego zatrudniano pielęgniarki nie tylko o wysokich
kwalifikacjach, lecz także dużej sile fizycznej. Ośrodek Hudson był
doskonale strzeżonym prywatnym zakładem dla chorych
psychicznie, przejawiających agresję wobec siebie samych bądź
wobec otoczenia. Umieścili ich tu najbliżsi w trosce o własne
bezpieczeństwo.
W oczach pacjentów mężczyzna z pokoju dwadzieścia siedem
uchodził za szczęściarza. Miał narożny pokój, z dwoma oknami. Co
prawda były małe, zakratowane, i umieszczone wysoko, jednak i tak
wnikało przez nie więcej słonecznego światła i lepiej było widać
wierzchołki drzew, kołysanych nieustannym wiatrem. W małym
zamkniętym światku, gdzie większość pacjentów nosiła tanią, zużytą
odzież, odznaczał się również wyjątkowo dobrym ubraniem. Nosił
płócienne koszule i popelinowe spodnie w lecie, w zimie - dobrej
jakości swetry i sztruksy.
Miał także niewyczerpany, zdawałoby się, zapas papierosów, a z
pobliskiego Rollins przywożono nawet specjalne jedzenie: pizzę,
pieczonego kurczaka, żeberka. Krążyły plotki, że przekupiony
strażnik zaopatruje go w wódkę i wyrzuca puste butelki. W oczach
tych pacjentów, którym zostały resztki rozumu, był bogatym
człowiekiem, prawdziwym szczęściarzem.
Patrick Buckland Duveen nie zgadzał się z tą opinią. Nie można
uważać za szczęście przebywania w Ośrodku Hudson. Nie tak
dawno temu nazwano by go domem wariatów. Dla jego
pensjonariuszy pokój niczym nie różnił się od celi w doskonale
strzeżonym więzieniu. Przywilejów", którymi się cieszył, nie
opłacali współczujący krewni, nie finansował ich z własnego
majątku. Miały one uspokoić sumienie kobiety, która go tu
umieściła, zamknęła niczym wściekłą bestię, jak go nazwała.
Powiedziała to surowym głosem, bez cienia strachu.
Fakt, że się go nie bała, stanowił jeden z powodów, dla których
chciał ją zabić. Co za pech, że mu się nie udało.
- Powinieneś iść do więzienia! - krzyczała, gdy służący powalił go
na ziemię. Leżał z twarzą wciśniętą w miękki, puszysty dywan u jej
stóp. - Ale nie pozwolę, abyś okrył hańbą nazwisko mojej wnuczki.
 
Odmówiła wniesienia oskarżenia, ale, jako że stanowił zagrożenie
dla społeczeństwa, umieściła go w zakładzie zamkniętym.
Jej przyjaciele, znani lekarze, pospiesznie przybyli na wezwanie.
Jednogłośnie uznali, że jest niebezpieczny, że zabijanie ma we krwi.
To wariat, wystarczy spojrzeć mu w oczy". Natychmiast podpisali
dokumenty, za sprawą których znalazł się tutaj - na zawsze.
Zdaniem Bucka Duveena przyzwoite ubrania, pizza i butelka wódki
- którą pił nie dlatego, że ją lubił, a dlatego że najmniej śmierdział
po niej oddech - nie były wystarczającym zadośćuczynieniem za
zmarnowane życie. Nie był nim również pokój o okratowanych
oknach i strażnik na każdym piętrze. Buckowi brakowało restauracji,
barów, alkoholu i kobiet. I poczucia mocy. Nie doznał go od
dwudziestu lat, a pragnął jak dziecko cukierka.
Pewnego pochmurnego kwietniowego ranka wyprowadzili go z
pokoju. Szedł z dwoma uzbrojonymi strażnikami długim zielonym
korytarzem bez okien. Skuli mu ręce kajdankami, bo miał opinię
agresywnego pacjenta. Zabrali go do gabinetu dyrektora.
Hal Morrow siedział za biurkiem zawalonym papierami. Poczuł
zapach miętowych pastylek Duveena, zanim podniósł wzrok. W
milczeniu przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Dobrze wygląda,
przemknęło mu przez głowę. Zerknął do papierów - Buck Duveen
miał teraz czterdzieści dwa lata. Był wysoki, szczupły, miał rudą
czuprynę, pociągłą twarz z bladą cerą więźnia i silne ręce wieśniaka.
Morrow zamknął teczkę. Właśnie tymi rękami Duveen usiłował
udusić kobietę, która go tu umieściła, i prawdopodobnie dwie
prostytutki. Nie znaleziono żadnych dowodów łączących go z
zabójstwami, nigdy też nie był za nie sądzony, podobnie jak w
przypadku starszej kobiety, ale to jej wybór. Zdaniem Morrowa nie
chciała procesu, bo obawiała się, że Duveen wyjdzie z
najsurowszego więzienia za dobre sprawowanie.
Buck Duveen był psychopatą: przystojnym, czarującym,
pozbawionym uczuć, bezlitosnym psychopatą. I przebiegłym. Nowi
strażnicy w Hudson zawsze powtarzali, że rzadko się spotyka równie
miłych ludzi; uprzejmych, inteligentnych, wygadanych. Sam się
nauczył greki i łaciny, czytał Platona i Wergiliusza w oryginale.
Starannie uprawiał swój ogródek, skrawek ziemi w olbrzymim
parku. Hodował tylko kwiaty. Piękne, wypieszczone kwiaty, na
których nigdy nie było owadów, bo natychmiast je zabijał. Jego róże
zawsze przyciągały wzrok. Uprawiał kwiaty kwitnące latem, jesienią
i wiosną. Zimą śnieg zakrywał ziemię na długie miesiące.
Buck Duveen wydawał się wspaniałym kumplem. Nietrudno było
 
polubić jego towarzystwo. Wkrótce rozmówca zaczynał się
zastanawiać, co taki uroczy człowiek robi w takim miejscu. Buck
Duveen tylko na to czekał.
Mało brakowało, a udusiłby strażnika, który traktował go raczej jak
przyjaciela niż pacjenta. Rzucił się na niego, zacisnął ręce na szyi z
taką siłą, że trzeba było trzech mężczyzn, by go okiełznać. Nawet
kiedy stracił przytomność, siłą musieli odrywać jego palce od szyi
strażnika.
Ilekroć miał atak szału, nakładali mu kaftan bezpieczeństwa,
zamykali w celi bez okien, stawiali pod drzwiami straż i słuchali, jak
wyje i miota przekleństwa na nich i na kobietę, która go tu
umieściła.
Po kilku dniach milkł.
- Czy moglibyście mnie stąd wypuścić? - prosił uprzejmie. I robili
to, tylko że nakładali mu kajdanki i łańcuchy na nogi. Prowadzili go
do pokoju, zamykali i obserwowali przez judasza w drzwiach.
Zazwyczaj siedział przy biurku, czytał poezję łacińską albo
przeglądał jeden z magazynów ogrodniczych, które prenumerował.
Znowu był wzorowym pacjentem.
Buck Duveen obserwował Morrowa z pozornie obojętną miną. We
własnym mniemaniu był mądrzejszy i sprytniejszy od psychiatry, z
którym spotykał się raz w tygodniu. Wodził doktorka za nos,
mówiąc mu to, co tamten spodziewał się usłyszeć: brednie o snach
erotycznych, fantazjach, wizjach. Czuł na sobie wzrok psychiatry,
widział, jak tamten z zadumą kiwa głową, i w głębi duszy skręcał się
ze śmiechu, że z taką łatwością udało mu się ich oszukać.
Niestety, nie był na tyle sprytny, by stąd uciec, chociaż próbował
nieraz. Ta świadomość nie dawała mu spokoju. Musi się zemścić na
Charlotte Parrish, która go tu umieściła. Pożądał wszystkiego, co
miała. Wszystko należało się jemu.
Rozmyślał o tym noc w noc, podczas mroźnych zim, gdy wiatr wył
za oknem jak wściekli pacjenci za ścianą, i w upalne, parne letnie
popołudnia, gdy nagi krążył po pokoju, uwięziony jak zwierzę w
klatce.
Pewnego dnia ją dopadnie. Wtedy zostanie tylko jedna przeszkoda.
Nie wiedział, co się stało z dzieckiem, Ellie Parrish Duveen. Teraz
to już dorosła kobieta. Młoda i apetyczna.
Tysiące razy wyobrażał ją sobie, wysoką i rudowłosą. I tysiące razy
rozkoszował się wizją tego, co jej zrobi, kiedy w końcu dorwie ją w
swoje ręce. ś miał się wtedy i wył jak szaleniec, a strażnicy na
korytarzu zatrzymywali się w pół kroku i nasłuchiwali z głowami
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin