Opowiadanie Bella 2.doc

(171 KB) Pobierz
Prolog - Zduszone krzyki

Prolog - Zduszone krzyki

 

"Dawniej człowiek mógł udawać, że o niczym nie wie. Dziś może udawać bezradnego, ponieważ wie zbyt dużo."

 

Następny- wykrzyknął żołnierz zajmujący miejsce za biurkiem. Mężczyzna, który stał przede mną pomyślnie przeszedł kontrolę i kierował się właśnie do wejścia.

Starając się zrobić jak najbardziej poważną i dorosłą minę, stanąłem twarzą w twarz z przyglądającym się mi człowiekiem.

-Nazwisko i dokumenty- wyrecytował, ale wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku.

-Jasper Whitlock.- Wyjąłem z kieszeni dokumenty i posłusznie położyłem je na biurku. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie dostrzegł drżenia moich rąk.

Uważnie zmierzył mnie od stóp po głowę.

-Wzrost i budowa odpowiednie- wyrzekł bardziej do siebie niż do mnie.- Jakie to zadziwiające, że nie brak w tym kraju młodych zapaleńców- wymruczał pod nosem, szybko notując coś na kartce.

-Drzwi numer jedenaście. - Wskazał na wejście za swoimi plecami, oddając mi dokumenty i parę innych kartek. - Tam przejdziesz przez badania lekarskie. Następny!- wycharczał z tą samą znudzoną nutą.

Odetchnąłem z ulgą. Do końca nie byłem pewien, czy mój plan się powiedzie. Nie czułem wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa. W końcu dodanie sobie trzech lat to nic wobec tego, co mógłbym zdziałać na polu walki. Potrzebna jest każda para rąk...

Starałem się zabić w sobie chęć powrotu do domu. Przecież to zwykłe tchórzostwo, przekonywałem samego siebie. Rodzice zrozumieją.

Ale miałem już nigdy ich nie zobaczyć.

Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł? Dlaczego nie miałem pojęcia, że poniosę na wojnie o wiele większą ofiarę niż się spodziewałem? Większą nawet niż własne życie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1 - Bezlitosny morderca

 

"Ludzie bardziej obawiają się śmierci niż bólu. To dziwne, że odczuwają lęk przed śmiercią. Życie rani bardziej niż ból."

 

Ponad sto lat niemiłosiernych morderstw, bólu, walki o władzę... Walki z nielicznymi, acz potężnymi słabościami naszej rasy. Cały wiek zaprogramowany przez jedno, dla nas najpotężniejsze pragnienie- żądzę krwi. Nie istniało nic prócz chęci zwycięstwa i zaspokojenia, które jest tylko chwilowe, nigdy w zupełności nie znika. A im bardziej wampir stara się kontrolować, im bardziej brzydzi się swym trybem życia, pragnienie powraca ze zdwojoną mocą. Potem znowu uczucie wstrętu i odrazy do samego siebie. Zagłębiasz się coraz bardziej w swoim bólu, a ja nie musiałem uporać się tylko ze swoim bólem. To, co wyczuwały zabijane przeze mnie ofiary było o wiele  potężniejsze; przytłaczające i otępiające. To tak, jakbym umierał tysiące razy...

Wiele lat po tym, jak zostałem przemieniony w wampira, zrozumiałem, że jeśli nie chcę zupełnie siebie stracić... stracić tej cząstki człowieczeństwa, która mi pozostała szczelnie ukryta pod zachłannymi instynktami, muszę coś zmienić... Nastąpiło to kilkadziesiąt lat po tym, a przełom był stopniowy.

Każdej nocy, w której mojej uwagi nie odwracała walka i planowanie kolejnych posunięć wracały do mnie wszystkie twarze... To stawało sie nie do zniesienia. Miałem wrażenie, że zapadam się w bezpowrotną, mroczną otchłań podświadomości. Jeszcze nigdy tak nie żałowałem, że nie mogę pogrążyć się we śnie. Pewnie i tam prześladowałyby mnie tysiące par oczu przepełnionych zdziwieniem, zdezorientowaniem i strachem. To zdumiewające jaka idealna jest wampirza pamięć. Chociaż starałem się nawet nie zerkać na "żywicieli", później potrafiłem odtworzyć każdą rysę ich twarzy...

Ból i strach nie były najgorszymi z uczuć, których doświadczałem razem z ofiarami tysiące razy. Panika, zrozumienie, że już za chwilę zdarzy się coś strasznego, że już za chwilę po raz ostatni zaczerpnie się powietrza. A ostatnim, czym widzieli było moje prężące się do ataku ciało. Słyszeli cichy warkot, który wydobywał się z moich ust, a potem... Wszechogarniająca pustka, ciemności!

Nie jesteś słaby, przekonywałem siebie tysiące razy. Starałem się znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie na to, co dzieje się w mojej głowie. Maria i Peter się tak nie zachowywali. Morderstwa nie sprawiały im najmniejszej trudności. Zachowywali się tak, jakby wszystko było w porządku... Jakby tak właśnie miało być.

Myśli samobójcze zaczęły się po tym, gdy spotkałem Jareda. Wybrałem się samotnie do małej wiejskiej osady. Wtedy wiedziałem, że żeby funkcjonować w miarę normalnie, mieć siłę do dalszej walki muszę się pożywiać. Dlaczego walczyłem? Dla Marii... Choć to ona stworzyła mnie, potwora, nie liczyło się dla mnie nic prócz niej. Wpoiła mi i szkolonym przeze mnie noworodzonym, że aby przetrwać musimy nieprzerwanie mordować się nawzajem. Jakaś cześć mojej świadomości wiedziała, że nie musi tak być.

Chyba czułem do niej coś więcej. Może podziw, bez wątpienia także przywiązanie. W końcu to ona nauczyła mnie wszystkiego; metod walki, wytrwałości. Nie potrafiła tylko wpoić mi swojej empatii.

"Centrum wszechświata", tak nazywałem ją w myślach. Jej upór budził we mnie podziw i bezgraniczne oddanie. Byłem na każde jej skinienie... Do czasu. Dla niej byłem gotowy na wszystko. Nawet uśmiercenie tego, co z 20-letniego Jaspera Whitlock we mnie jeszcze pozostało. Może moją uwagę od beznadziejności sytuacji odwracały krótkie chwile, momenty zaraz po wygranej bitwie. Maria uwielbiała wtedy ze mną być. Uczucia, które u niej wyczuwałem wyrywały mnie na chwilę z otępienia. Teraz wiem, że jej zainteresowanie, pożądanie, czy te nieliczne czułe gesty spowodowane były ekscytacją po wygranej. Tylko tym... Nie wierzyłem, nie chciałem wierzyć. Liczyła się tylko ona i te chwile zapomnienia.

W końcu nastąpiło nieuniknione. Jej uwadze nie mogła ujść moja pogłębiająca się depresja. Przez krótki okres czasu wyczuwałem z jej strony zmartwienie. Byłem jej potrzebny... Potem już tylko brak zrozumienia, a na koniec wstręt i obrzydzenie. Moja jedyna deska ratunku znikała, a ja nie miałem siły, by zrobić cokolwiek, aby ją powstrzymać... Chyba nie chciałem nic zrobić.

Jared miał około 25 lat. Zanim postanowiłem zapolować, przyglądałem mu się przez parę dni. Musiałem przekonać się, że nikt po nim nie zapłacze, że nie ma do stracenia tyle. co któryś z ojców, synów i mężów. Mieszkał samotnie na samym skraju miasteczka. Nie miał nikogo bliskiego. Podkuwał konie, więc w tej bezludnej okolicy nie miał zbyt wiele do roboty. Czasem trafiał się jakiś maruder lub przejezdny.

Obserwacje sprawiły, ze dobrze go poznałem. Biły od niego znane mi emocje. Znudzenie, monotonia i przekonanie, że nie ma już najmniejszej nadziei... Inny wampir nie przejąłby się tym, ale w końcu jego uczucia wywierały na mnie ogromny wpływ. Z zaciekawieniem śledziłem każdy jego krok, w kółko powtarzający się schemat dnia i nocy, nie myśląc o tym, co nieuniknione. Głód zwyciężył... Nigdy nie byłem dobry w samokontroli. Nie dopuszczałem do siebie świadomości, że tak nie powinno być... Był tylko... pożywieniem.

Zwabiłem go, jak każdego innego, w ciemny zaułek na obrzeżach miasteczka. Nie zaprzeczę... Czuł strach. W końcu zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma do czynienia z człowiekiem. Nie, to mnie nie zdziwiło. Jak każdy przed nim, nie myślał o ucieczce, ale z zupełnie innej przyczyny. To ulga nie pozwoliła mu uciec. Zalewała każdą komórkę jego ciała. Cieszył się, że odejdzie. Sam był zbyt wielkim tchórzem, by odebrać sobie życie. Nie musiał, ja zrobiłem to za niego...

Czy i ja mógłbym odejść? Czy gdzieś tam jest dla mnie miejsce? Zadowoliłbym się nawet bezmierną pustką... Pustką, która zabrałaby wspomnienia i pamięć. Z doświadczenia wiedziałem, że wampira nie da się unicestwić zwyczajnymi środkami. Musiał mnie zniszczyć któryś z pobratymców. Peter, żołnierz, z którym się zaprzyjaźniłem uciekł. Pozostawała Maria... Nie mogłem zdobyć się na to, by ją o to poprosić. Chciałem zapamiętać coś innego. Nie jej wykrzywioną wściekłością, idealną twarz, a tych kilka nielicznych chwil.

Czy da się kiedykolwiek zliczyć tych wszystkich młodych idealistów, którzy zginęli za to, w co wierzyli? Dlaczego nie mogłem do nich dołączyć? Cudowna byłaby śmierć w imię wyższych celów i wartości, w obronie kobiet i dzieci.

Słaby... Tak irytująco słaby!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2 - Alice... Kto by przypuszczał, że taka mała, niepozorna istota potrafi zdziałać tak wiele?

             

"Nawet jeśli niebo zmęczyło się błękitem, nie trać nigdy światła nadziei."

 

Deszcz spływał po moim ciele, sprawiając, że cienka koszulka ściśle do niego przywarła. Na południu uwielbiałem te nieliczne momenty, w których z nieba spadały krople wody. Tu to już nie to samo. Woda zdawała się mieć tą samą temperaturę, co moja skóra. Nie była to niezwykle ciepła, rozgrzewająca mżawka.

W końcu po paru okrążeniach rynku skierowałem się za garstką obecnych jeszcze na ulicy ludzi. Nie wiem czy powinienem cieszyć się, że polowałem dość dawno. Ludzi bez wątpienia zaniepokoiłby kolor moich tęczówek, ale znaczy to też, że z dnia na dzień moje pragnienie staje się potężniejsze. Możliwe, że przejmie nade mną panowanie.

Wkroczyłem do wyjątkowo obskurnej kawiarni. Już same drzwi były mało zachęcające, tak jak i odpadająca z nich warstwami farba. Na szczęście (może nieszczęście) lokal był przepełniony.  Bezszelestnie przecisnąłem się do ostatniego wolnego stolika w końcu sali.

Wtedy to się zdarzyło... To niewytłumaczalne dla przedstawicieli innego gatunku, ale poczułem, że nie jestem jedynym "odmieńcem" na tej sali. Mój zmysł samozachowawczy natychmiast się wyostrzył. Nawet dla mnie było niemożliwym dostrzeżenie w tłumie odpowiedniej osoby. Doświadczenie nauczyło mnie, że powinienem bezzwłocznie się oddalić, ale i tym razem zwyciężyła moja ciekawość. Czekałem na dalszy rozwój wypadków.

Był coraz bliżej. Czułem go wyraźnie, ale nie zdołałem wyłapać kierujących nim emocji. Wzrok utkwiłem w blacie stołu. A jeśli zaatakuje natychmiast, uznając, że poluję na jego terenie? Może jest ich tutaj dużo więcej? Nie, wyczułbym ich...

Kroki za moimi plecami, niemożliwe do usłyszenia dla innych, stały się boleśnie głośne. Słyszałem jak przystaje, może się nad czymś zastanawiając, a potem znowu rusza. Krzesło po moim prawym boku zostało odsunięte.

-Co to za maniery, Jasper?- zacmokał cudownie miękki, kobiecy głos.

Dłużej nie wytrzymałem. Choć kierowało mną podekscytowanie, zdumienie i ciekawość, starałem się, by moja twarz nie zdradziła żadnych emocji. Skąd ona, do licha, zna moje imię?!

Zaniemówiłem. Jakieś dziesięć centymetrów od mojej twarzy znajdowały się węglowe tęczówki, które natarczywie mi się przyglądały.

dziewczyna ponownie zacmokała z dezaprobatą.- Pozwalasz damie samej siadać przy stole?

Jej chłodny oddech moją twarz. A ten zapach... Każdy z nas został obdarzony kuszącym oddechem, ale czegoś równie cudownego nigdy nie czułem.

Z potwornym mętlikiem w głowie wstałem, robiąc przy tym, nienaturalnie dla mnie, dużo hałasu. Zachichotała rozbawiona moją niezdarnością. Odwróciłem się, chcąc ponownie na nią spojrzeć, ale ta rozpłynęła się w powietrzu.

-Jednak wolałam, gdy siedziałeś- rozległ się głos z okolicy mojej klatki piersiowej. Po prostu była bardzo niska...

Odsunąłem krzesło,wskazując na nie, by usiadła. Bezzwłocznie to zrobiła, wciąż nie odrywając ode mnie wzroku. Nigdy wcześniej nikt tak na mnie nie patrzył... Mętlik w mej głowie uspokoił się na tyle, bym mógł wyłapać kierujące nią uczucia. Były mi zupełnie obce, ale upewniłem się, że nie ma zamiaru mnie atakować.

-Już myślałam, że nigdy cię nie zobaczę- powiedziała, a jej twarz ozdobił promienny uśmiech.- Kazałeś mi długo na siebie czekać!- Tym razem zrobiła minę urażonego dziecka.

Ta otwartość i szczerość, które od niej biły nie mogły być fałszywe. Nie mógłby jej nie zaufać...

-Przykro mi to słyszeć- wybąkałem, przyglądając się jej uważniej. Była piękna, jak każdy wampir, ale też niezaprzeczalnie wyjątkowa. Krótkie, ciemne włosy dodawały jej twarzy zadziorności, a idealny nos podkreślał smukłe rysy i wydatne usta.

Właśnie układałem w myślach odpowiednie zdania, gdy ona bezceremonialnie złapała mnie za rękę. Nawet ja nie zdołałbym jej cofnąć...

-Chodź.- Ponownie wstała. - nudno tutaj.- Zaczęła ciągnąć mnie w stronę wyjścia, a ja, choć nie miałem pojęcia dlaczego, poszedłem za nią.

Kierowało mną nieznane dotąd uczucie, które miało wypełnić już całe późniejsze życie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zmieni się ono diametralnie. Kto by przypuszczał, że taka mała, niepozorna istota potrafi zdziałać tak wiele? Dostałem nauczkę na przyszłość... Nie należy oceniać po pozorach.

 

Nie mam pojęcia- odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

-Oczywiście, że masz. Po prostu, który kolor bardziej ci się podoba?- Wyciągnęła w moim kierunku dłoń, prezentując swoje pomalowane lakierem paznokcie.

-Jak dla mnie, oba są identyczne.- Wzruszyłem ramionami.

-Mężczyźni- westchnęła, posyłając ekspedientce wymowne spojrzenie, a ta natychmiast przytaknęła ze zrozumieniem.- Wezmę ten.- Wskazała na jaskrawoczerwony flakonik i odsunęła drugi, równie jaskrawy. - Ach, może coś jeszcze...

W podskokach skierowała się do kolejnych półek, za nią z radosną miną podążyła ekspedientka.

Stałem dalej, zupełnie wytrącony z równowagi. Czy ona jednak w coś gra? Dlaczego nawet mi się nie przedstawiła?

-Co tak stoisz!-skarciła mnie i zaczęła popychać ku wyjściu.

-Słuchaj- zacząłem-, nie uważasz, że należą  mi się z twojej strony jakieś wyjaśnienia?

Przystanęła i teatralnie zmarszczyła czoło.

-Hmm... Oczywiście, że tak, ale jeszcze nie teraz.- Uśmiechnęła się figlarnie.- Wyobraź sobie, że ja czekałam o wiele, wiele dłużej...

-To może powiesz, jak ci na imię- zaproponowałem grzecznie, chociaż moja cierpliwość była na skraju wyczerpania.- Ty moje znasz.

Otwartą dłonią uderzyła się w czoło.- Ach, wiedziałam, że zapomniałam o czymś ważnym.- Otwartą dłonią uderzyła się w czoło. - Alice- powiedziała i wepchnęła mnie w kolejne obrotowe drzwi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3 - Działaniem wyprzedzać czyny...

 

 

"Jedyny sposób na odzyskanie radości - jeśli zdarzy ci się ją utracić - to zachowywać się radośnie, działać i mówić tak, jakbyś już miał powody do radości."

 

Dlaczego w to wszystko wierzyłem? Czy przeszłość nie powinna nauczyć mnie ostrożności? Tymczasem co robię, zamiast brać nogi za pas? Wierzę w każde jej słowo, nawet najbardziej niewiarygodne. To ona dała mi nadzieję, ostatnią deskę ratunku. Nie wiem, ile mógłbym jeszcze mordować, by samemu przetrwać. Nie wiem czy nie zmieniłbym się bezpowrotnie w krwiożerczą bestię bez duszy...

Wybawienie przyszło nagle, niesione przez równie ważnego i niespodziewanego posłańca.

Leżałem na łóżku w hotelowym pokoju, tępo wpatrując się w śnieżnobiały sufit. A może to jednak prawda? Może gdzieś tam mieszkają tacy jak ja, którym nie jest potrzebna ludzka krew by przedłużyć swoją egzystencję? W dodatku ponoć żyją bez jakichkolwiek sporów, choć jest ich aż pięciu... Czy dla kogoś jak my istnieje coś takiego jak rodzina? Puste, nic niewarte słowa...

Dlaczego zupełnie nie dumałem się nad odpowiedzią? Od razu przytaknąłem twierdząco. Z całą pewnością to nie było normalne... Powinienem dłużej się nad tym zastanawiać, ale znałem odpowiedz. Dla mnie nie ma innego wyjścia. Mój los bezpowrotnie został powiązany z jej osobą, tak właśnie twierdziła, a mi to wcale nie przeszkadzało. Oczywiście, kiedy przyjmowałem opcję, że jest ze mną zupełnie szczera...

Moje rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Zerknąłem na zegar. Dochodziła trzecia nad ranem.

-Alice? - zdziwiłem się, otwierając drzwi.

 

A któż, inny, idioto!?- zbeształem się w myślach.

-Pomyślałam sobie, że masz ochotę na odwiedziny- powiedziała, przechodząc pod moim ramieniem. Bez skrępowania rozsiadła się wygodnie na łóżku. Miałem ochotę rozdziawić ze zdumienia usta, ale moja twarz jak zwykle była nieprzenikniona.

-Dlaczego jeszcze nie śpisz? –z apytała, uśmiechając się radośnie.

-Z tego samego powodu, co ty.-Opadłem na fotel. Dopiero teraz zauważyłem, że Alice ma na sobie piżamę. Zmarszczyłem czoło...

 

-Trzeba dbać o pozory- wyrzekła, wyłapując moje spojrzenie.

 

-Ach tak? Dlatego przychodzisz tutaj, a nie siedzisz grzecznie w pokoju?

 

Ona po prostu tak na mnie działa. Natychmiast poprawił mi się humor, a wszystkie czarne myśli zniknęły.

 

-Okropnie się sama nudzę.- Wydęła wargi niczym marudzące dziecko.- Nie mogę się już doczekać wizyty u Cullenów!

 

To niesamowite jak szybko zmieniają się odczuwane przez nią emocje! Nigdy tego nie doświadczyłem, a teraz to tak, jakby to mną targała ta dziwna mieszanina entuzjazmu i zniecierpliwienia.

 

Zeskoczyła z łóżka, a po sekundzie stała już koło sfatygowanego telewizora.

 

-Pewnie nie leci nic ciekawego- wyjąkała.

 

-No tak, wiesz to już od dawna- wyrzekłem ze sceptycyzmem w głosie, co nie uszło jej uwadze.

 

-Oczywiście, że wiem- prychnęła przerzucając kanały.-Ale co to byłaby za zabawa, gdybym na każdym kroku ciągle o tym przypominała?

 

Nie odpowiedziałem. Zachowywała się w moim towarzystwie zupełnie swobodnie. Jakby znała mnie od dawna i tak właśnie było. Szkoda, że nie mogłem powiedzieć tego samego o sobie...

 

-Jesteś za poważny- stwierdziła, od niechcenia wpatrując się w ekran.

 

-To ja tu jestem od emocji- zażartowałem z udawaną pretensją.

 

-Tak jest dużo lepiej.- Uśmiechnęła się serdecznie. Wciąż uparcie wpatrywała się w telewizor.- Głupie pudło!- krzyknęła znienacka. - Po sekundzie znowu stała przy szafce z telewizorem, szarpiąc za antenę. Nagle, przytrzymana przez jakąś nieobecną siłę przystanęła. Jej oczy stały się bez wyrazu, martwe...

 

-Alice?- Podbiegłem do niej i bez zastanowienia złapałem za ramiona, pochylając się nad nią z troską. - Nic ci nie jest?

 

-Ciemno...- wyszeptała, wpatrując się w przestrzeń, widoczną tylko dla niej. Dotarło do mnie, co to wszystko może oznaczać.

 

-Widzisz coś, Alice?- zapytałem ostrożnie.

 

-Tak. Wszędzie jest ciemno. To jakaś sala... Chyba kino. Na pewno kino... Jest przepełnione.

 

-Co się tam dzieje?- Starałem się zachować trzeźwość umysłu i swoim zachowaniem dodać jej otuchy.

 

I równie nagle, jak znieruchomiała... ''ożyła''.

 

-Jutro pójdziemy do kina na jakąś komedię- oznajmiła, gdy jej oczy i umysł wróciły to teraźniejszości.

 

Usłyszałem cichy trzask zamykanych drzwi. Znowu w pokoju znajdowała się jedna osoba.

 

Mógłbym przysiąc, że poczułem jej chłodom dłoń na policzku. Dotknęła mnie niewiarygodnie szybko... Nawet ja nie byłem w stanie jej powstrzymać... O ile chciałbym ją powstrzymywać.

 

 

Może i moje serce już dawno przestało bić, ale wciąż czułem... Nie miałem pojęcia czy powinienem się cieszyć, a może zaniepokoić. To było niezwykłe. Sposób w jaki całe moje ciało reagowało na obecność Alice. Nie da się tego wyjaśnić. Dziwne, a zarazem radosne rozedrganie w okolicach pępka, kiedy słyszałem jej głos. Uwielbiam przyglądać się jej, gdy jest tego nie świadoma. Proste rzeczy i czynności sprawiały jej przyjemność. A ja starałem się, aby ten uśmiech nie znikał z jej twarzy, chociaż niektóre jej zachcianki wydawały się niemożliwe do spełnienia.

 

Jako że nie pamięta swojego ludzkiego życia, do każdej sprawy podchodziła z niebywałą uwagą i zaangażowaniem. Każda drobnostka była dla niej najważniejsza. Z fascynacją przyglądałem się jej coraz to nowszym poczynaniom. Nie zaprzestała tylko na kinie. Codziennie oświadczała, że zabieram ją do restauracji. Nie pomagały jakiekolwiek perswazje, nawet argumenty, ze w takich miejscach spożywa się inny rodzaj ''pokarmu'' od tego preferowanego przez nasz gatunek.

 

Z każdym dniem nasze tęczówki ciemniały, a moja silna wola zaczynała zawodzić. Wypierałem z myśli wyrzuty, a wracał cudowny smak krwi, uczucie wypełniające moje żyły... Przyćmiewało to wszystko, co wcześniej wydawało mi się ważne, ale wiedziałem, ze zaspokoję pragnienie tylko na chwilę, a wewnętrzny, o wiele zresztą silniejszy, ból pozostanie na zawsze. Poczucie beznadziejności wypełniłoby wszystko...

 

Chociaż i Alice patrzyła na świat zupełnie czarnymi oczyma, obecność ludzi nie robiła na niej większego wrażenia. Tłumaczyła mi, że widzi siebie po tym, jak przechodzi na ''dietę'' Cullenów i to tak, jakby i teraz miała w sobie o wiele więcej samozaparcia...

 

-Musisz się wprawiać- stwierdziła, widząc mój wygłodniały wyraz twarzy.- Koniec z posiłkami na dwóch nogach.

 

Znowu to samo! Przed momentem zupełnie poważna, teraz zaśmiała się jak z dobrego dowcipu.

 

A z każdym dniem moje przekonanie słabło. Z każdym dniem palący ból gardła stawał się nie do zniesienia... Mogłem myśleć już tylko o nim, przypominając sobie wszystkie polowania. A najgorsze, że wspominałem je z sentymentem

 

Obsesyjne krążenie myśli wokół krwi zagłuszało wyrzuty sumienia. Jeśli je jeszcze mam, jest już niemal zniszczone... Zepsute tylko od czasu do czasu daje o sobie znać, ale ze zdwojoną siłą.

 

-Idziemy!- Alice szarpała za rękaw mojej koszuli.

 

-Dokąd tym razem się wybieram?- zapytałem, kręcąc głową z rezygnacją.

 

Chyba oczekiwała innej reakcji. Złapała się pod boki i zmierzyła cały pokój, wraz ze mną rzecz jasna, nieznoszącym sprzeciwu wzrokiem.

 

-Do klubu.- Zacisnęła zęby w oczekiwaniu.

 

-Nie!- jęknąłem głośno.- Spójrz tylko na mnie! Chcesz, żeby z mojej ręki zginęły dziesiątki ludzi?

 

Wydęła wargi, na jej twarzy zatriumfował smutek... Wiedziała jak pogrywać na emocjach, ale to ja jestem w tym mistrzem Chociaż, gdyby chodziło o coś innego, sprawa byłaby już przesądzona na jej korzyść.

 

-A właśnie, że tak...-stwierdziła z uśmiechem chochlika.- I wiesz, że to ja mam rację.

 

Przegrałem... Miała kolejną wizję. Wstałem, ale ciągle byłem niezadowolony.

 

-Jeśli kogoś zamorduję, będzie to twoja wina.- Nie patrząc na nią, ruszyłem do wyjścia.

 

-Zwariowałeś? - zapytała.- Nie jestem gotowa! Wiesz, ile czasu zajmuje kobiecie ubranie się?

 

-Zapewne kobiecie dość sporo, ale nie oszukujmy się, że ty nią jesteś.

 

Świst powietrza... W moim kierunku z zawrotną szybkością szybowała porcelanowa figurka, która jeszcze przed chwilą stała spokojnie na stoliku niedaleko dłoni Alice. Na ustach dziewczyny czaił się złośliwy uśmieszek.

 

Złapałem ją w ostatniej chwili. Znajdowała się niebezpiecznie blisko mojej twarzy, od której pewnie i tak by się odbiła...

 

-Dlaczego nie przygotowałaś się wcześniej?- spytałem ze spokojem, obracając w rękach zdobycz.

 

- Hmm... - Ułożyła dłoń na klamce. - Kłamałam... Nie byłam pewna czy się zgodzisz...- i wytknęła mi język niczym zadowolona z siebie pięciolatka.

 

Niestety zniknęła za drzwiami, a figurka, którą postanowiłem rzucić w ramach rewanżu rozbiła się o ich drewnianą powierzchnię.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4 - Już nigdy nie będzie tak, jak było...

             

 

"Żaden promień słońca nie ginie, lecz zieleń, którą on budzi, potrzebuje czasu, aby wzrosnąć."

 

Rzeczywiście, przygotowanie do wyjścia zajęło jej sporo czasu. Stałem nieopodal jej drzwi, nerwowo podrygując nogą. te dziwne, ludzkie odruchy coraz częściej panują nad moją prawdziwą naturą. W końcu równie dobrze mógłbym stać w miejscy, w ogóle się nie ruszając, nawet nie mrugając okiem.

Jednak opłacało się czekać tak długo. Alice wyglądało olśniewająco... Może nawet odrobinę nieprzyzwoicie jak na wyjście do zwykłego klubu. Nie potrafiłem nad sobą zapanować. Maskę z mej twarzy zastąpiło oniemienie i podziw. Nie zdołałem wypowiedzieć żadnego słowa.

No pięknie! Wampir-niemowa!, pomyślałem, wciąż lustrując ją wzrokiem.

Nie komentowała mojej reakcji. Uśmiechnęła się tylko z satysfakcją i zadowoleniem. Widać taki właśnie efekt chciała osiągnąć.

Złapała mnie pod ramię. Powoli przyzwyczajałem się do tego, że prowadziła mnie jak nierozgarnięte dziecko.

-Naprawdę nie wiem, czy to najlepszy pomysł- zdołałem wyjąkać, kiedy byliśmy już niedaleko celu.-Nie mam pojęcia czy zdołam... Moja samokontrola jest na wyczerpaniu, Alice.

-Jasper- postanowiła odpowiedzieć mi zupełnie poważnie- od teraz będziesz...- Ścisnęła moją rękę.- Będziemy przebywać w towarzystwie ludzi dłużej niż kiedykolwiek. Wstrzymaj powietrze, a jeśli uznasz, że dłużej nie wytrzymasz, wyjdziemy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin