Stone Katherine - Wymyślona miłość.pdf

(1449 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Stone Katherine
Wymyślona
miłość
Prolog
Zachodni Teksas 18 grudnia
Dwaj chłopcy wyruszyli po północy. Młodszy spał, ale został obudzony przez swojego starszego
brata tak delikatnie, że nie wydał żadnego dźwięku.
Tylko starszy chłopiec rozumiał, jak ważne jest absolutne milczenie. Znał również cel podróży,
miejsce, do którego mieli dotrzeć, i sens całego przedsięwzięcia.
Rodzice malców spali w sąsiednim pokoju. Zazwyczaj nigdy nie budzili się wcześniej niż nad ranem.
Po strasznym dla ich synów wieczorze zawsze zapadali w głęboki sen. Jak daleko starszy chłopiec
sięgał pamięcią, żaden hałas nie mącił im snu, nawet jeśli to były rozpaczliwe krzyki ich dzieci.
Ale budząc swojego brata, szepnął mu do ucha, że trzeba być cicho. Powiedział to łagodnie i mały
wykonał polecenia bez żadnych pytań, za to z wielką ufnością. Pomimo szoku i bólu, malec nie
przestał wierzyć chłopcu. Jakimś sposobem rozumiał, że chociaż mężne wysiłki starszego brata
spełzły na niczym, to przynajmniej próbował, jak zawsze, go ochronić.
Jednak zeszłego wieczoru starszemu bratu nie udało się tego dokonać. Po raz pierwszy ich ojciec
uderzył swojego najmłodszego syna. Po raz pierwszy... i ostatni.
Zmierzali do postoju ciężarówek na granicy stanów. Starszy chłopiec nie znał odległości w
kilometrach. Wiedział jednak z całkowitą pewnością, że braciszek nie da rady pokonać tak dużego
dystansu na piechotę, a on sam nie będzie w stanie go nieść. Zdecydował, że będą podróżowali tak
jak dotychczas - młodszy brat w wózku popychanym przez starszego.
Wózek był kiedyś połyskujący i czerwony, ale wtedy jeszcze do nich nie należał. W końcu
podarował im go sąsiad, który już go nie potrzebował. Wózek był zardzewiały i skrzypiał, bo kółka
mocno się powykrzywiały. Jednak dla chłopców był skarbem, czymś w rodzaju magicznego dywanu,
na którym mogli polecieć bardzo daleko. W Breaux Bridge, w stanie Luizjana, gdzie mieszkali przed
miesiącem, wędrowali po brzegach zatoki, pogrążając się w jej ociężałym, błękitnym przepychu; w
ciągu tego ostatniego miesiąca spędzonego w Teksasie spacerowali wzdłuż rzeki, podziwiając białą
kipiel jej wód.
Zeszłego wieczoru starszy chłopiec niósł zardzewiały wózek aż do chwili, gdy byli już daleko od
chaty nad rzeką, która stała się ich nowym domem. Młodszy brat dreptał u jego boku niezdarnie,
ale z determinacją, ściskając w małych rączkach inny drogocenny skarb. Zszyta z kawałków
kołderka była równie zniszczona jak wózek, ale równie ukochana. Uszyto ją z myślą o łóżeczku
dziecinnym. Została uratowana ze sterty śmieci. Jeden koniec był bardzo zniszczony, a raczej
pogryziony, może przez jakieś gorliwe szczenię, liczne ciemne plamy nie dawały się wywabić, a
kolory wyblakły w niezliczonych praniach. Ale dla chłopców wyszywane obrazy szczęścia były
olśniewająco wyraziste. Uśmiechnięte słońce błyszczało jak złoto, tulipany kwitły, tworząc jaskrawy
bukiet z fioletu i różu, wagonik pociągu połyskiwał na ciemnoczerwono, a falujący ocean, na którym
tańczyła malutka żaglówka, był niebieściutki jak niezapominajki.
Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od chaty, starszy chłopiec postawił wózek na ziemię i dał
bratu znak, żeby się do niego wgramolił. Malec zrobił to chętnie, jak zwykle wypełniając polecenie
starszego brata, tym bardziej że rany sprawiały mu ogromny ból. Zarówno jego brat, jak i pobite
ciało domagały się, by zasnął. Jednak tej nocy mały chłopiec zbuntował się i jechał tak, jak zawsze,
wyprostowany, czujny i pełen zapału, gotowy na spotkanie z przygodą.
Nie chciał spać, nie chciał przegapić ani chwili z tej tajemniczej nocnej eskapady. Wkrótce jednak
powieki zaczęły mu się kleić, a potłuczona głowa opadała bezwładnie. Wtedy jego brat przestał
popychać wózek, objął zaspanego chłopczyka ramionami i zaczął śpiewać.
Śpiewał ich ulubioną piosenkę, radosne wspomnienie życia w Breaux Bridge. Jej słowa zachęcały
ukochanego brata, żeby się obudził, aby nie zasypiał, ale dla tych dwóch chłopców to zawsze była
kołysanka, pieśń miłości, która wabiła malucha puszystym płaszczem snu i zapewniała go, iż starszy
brat pozostanie przy nim, by kochać go i bronić, gdy nadejdzie chwila przebudzenia.
Ale ta uroczysta obietnica już nie była prawdziwa. Zastąpiły ją słowa jeszcze ważniejszej przysięgi:
nasz ojciec już nigdy cię nie skrzywdzi.
Gdy chłopczyk usnął, jego brat delikatnie pocałował go w skroń, tak delikatnie, że chociaż ciało
malca było posiniaczone, nie poczuł żadnego bólu. Kiedy starszy brat ostrożnie owijał drzemiącego
chłopca w postrzępioną kołderkę, szepnął w ich tajnym języku: „Kocham cię".
Księżyc skąpał ziemię w bladożółtej mgle. Był to zimowy księżyc, który za tydzień miał wzejść w
jasnej, złocistej pełni, jak przystało na porę Bożego Narodzenia.
Starszy chłopiec brnął przez pola i pchał swój drogocenny, śpiący ładunek, a drogę oświetlała mu
księżycowa poświata. Czasami musiał się zatrzymać, żeby dać wytchnienie obolałym rękom i ciężko
pracującym płucom, i wówczas spoglądał w górę, na księżyc.
Mogli wtedy zostać sojusznikami. Zimowy księżyc i pełen determinacji chłopiec byli wszak
spiskowcami w niesłychanie odważnym akcie miłości. Chłopak mógłby poprosić księżyc, żeby od
czasu do czasu kontaktował się z nim, żeby posyłał mu swoje uspokajające, złociste wieści: jak
bardzo szczęśliwy jest jego braciszek, jaki bezpieczny i kochany.
Ale chłopiec nie poprosił. To nie miało sensu. Był zupełnie pewien, że nie dożyje nawet pierwszej
świetlistej wiadomości.
Kiedy dotarli do granicy stanów, do świtu brakowało jeszcze sporo godzin. Na postoju ciężarówek
panował jednak duży ruch, tak samo jak przed miesiącem, kiedy przybyli do Zachodniego Teksasu
w środku nocy. Atmosfera wydała mu się taka świąteczna, a miejsce tak jasne na tle wszechobecnej
ciemności, że serce chłopca napełniło się nadzieją. Może w tym nowym domu będzie szczęście i
spokój. Może tutaj skończy się przemoc.
Ale było jeszcze gorzej. Chłopiec nie do końca orientował się, dlaczego musieli uciekać ze swojego
domu w Breaux Bridge. Chodziło o pracę ojca, o jakąś kłótnię z szefem. Ta kłótnia wciąż budziła w
ojcu wściekłość, która prowadziła do jeszcze większej przemocy. Poprzysiągł sobie, że kiedyś wrócą
do Luizjany. Jednak dopóki nie będzie ich stać na triumfalny powrót, będą mieszkali tutaj, w
miejscu, którego ojciec nienawidził. Synowie drogo płacili za jego gniew.
Na postoju wrzała krzątanina, tak jak tamtej listopadowej nocy, lecz tym razem budziła raczej
poczucie zagrożenia niż radość. Kierowcy, którzy przed restauracją napełniali baki swoich
olbrzymich wozów galonami oleju napędowego, otwarcie gapili się na chłopca popychającego
zardzewiały czerwony wózek. Niektórzy śmiali się, a niektórzy nawet szydzili, i może kpin byłoby
jeszcze więcej, gdyby któryś zorientował się, że pod zniszczoną kołderką leży jeszcze mniejsze,
śpiące dziecko.
Czy wszyscy mężczyźni byli tak okrutni jak ojciec? Jakieś głęboko ukryte uczucie, śmiały przypływ
ufności, kiedyś pozwalały mu wierzyć, że tak nie jest. Teraz jednak zastanawiał się. Czy gdyby
przeznaczone mu było żyć -gdyby nie musiał wkrótce umrzeć - on również stałby się mężczyzną,
który lubi drwić ze słabszych? Czy nadszedłby taki czas, kiedy on również biłby swoich synów ze
złośliwą satysfakcją?
A co się stanie z jego ukochanym braciszkiem? Czy na przekór jego odważnemu planowi ta
niewinna, młoda istota wyrośnie na potwora?
A co z kobietami? Czy wszystkie były milczącymi wspólniczkami zbrodni popełnianych przez
mężczyzn? Czy, tak jak jego własna matka, patrzyły dziwnie przytępionym wzrokiem, ze złowieszczą
aprobatą, jak ich synom brutalnie uświadamia się, co to znaczy być mężczyzną?
Czy było zwyczajną głupotą wierzyć, że gdzieś musi być lepszy świat? Czy było zupełnym
szaleństwem wyobrażać sobie, że inni mają w sobie tyle czułości, ile on sam w chwili, gdy po raz
pierwszy ujrzał swojego malutkiego brata - czułości, która przybierała na sile z każdym dniem?
Nie, powiedział sobie. To nie była głupota. Gdzieś musi istnieć życzliwość, miłość... dlajego brata.
Może nie znajdzie jej tutaj, dzisiejszej nocy, gdy bladożółte smugi księżyca oświetlają mu drogę do
okrutnych drwin i szyderczego śmiechu. Teraz spoglądał na niebo, pragnąc wykrzyczeć swój gniew
fałszywemu bogu owego niebiańskiego światła. Jednak zdradziecki księżyc zniknął z czarnego,
zimowego nieba.
- Nie poddam się! - zawołał cichutko w mrok, gdzie kiedyś lśnił księżyc. Nie mogę. Muszę wciąż
szukać, wierzyć...
- Hej tam.
Był to męski głos, równie tubalny, jak głos jego ojca, ale przesycony łagodnością, jakiej chłopiec
nigdy nie słyszał u dorosłego. A twarz, która znajdowała się teraz naprzeciwko niego, bo mężczyzna
przykucnął, by spojrzeć mu w oczy, była uśmiechnięta i życzliwa.
- Mam na imię Sam - powiedział. A ty, pomyślał, musisz być uciekinierem. Odgadł, że była to
ucieczka pod wpływem impulsu, wywołana być może kłótnią z rodzicami dotyczącą świątecznego
prezentu, którego chłopiec miał nie dostać. W przypływie furii malec zapewne wrzucił swoje rzeczy
do zniszczonego wózka i dumnie pomaszerował w noc. Na dziecinnej twarzy malowała się powaga i
wyczerpanie, ale teraz Sam zobaczył tam jeszcze promyk nadziei - jak gdyby chłopiec instynktownie
zrozumiał, że rozmawia z przyjacielem. - Jak ty się nazywasz?
W odpowiedzi chłopiec zdecydowanie pokręcił głową. Ale wciąż patrzył na swojego rozmówcę z
nadzieją.
- Potrzebuję pana pomocy.
- W porządku.
- Czy któraś z tych ciężarówek jest pana?
- Żadna z tych dużych. Moja jest tamta półciężarówka.
- Ale pan nie jest stąd.
- Nie, jestem tu tylko przejazdem. Ale jeśli chcesz dokądś pojechać, chętnie cię podwiozę.
Chłopiec znowu potrząsnął stanowczo głową.
- Czy moglibyśmy podejść do pana wozu i porozmawiać?
Pickup Sama stał w cieniu, z dala od jasno oświetlonego miejsca, w którym tankowano paliwo, i
ciekawskich spojrzeń kierowców. Kiedy znaleźli się w tym ukrytym w mroku sanktuarium, chłopiec
pokazał Samowi, kto śpi pod kołderką.
- Zabierze go pan?
- Mam go zabrać?
- Do swojego domu?
- Czy będzie pan jego ojcem?
- Co?
- Jego prawdziwy ojciec jest bardzo podły. On go uderzył. Widzi pan? Nawet pomimo cienia Sam
zauważył potężnego fioletowego siniaka na rozespanej twarzyczce. Myśl o uderzeniu dziecka była
dlą Sama tak obca, tak niewyobrażalna, że przez chwilę po prostu wpatrywał siew guza pragnąc, by
był jedynie złudą, podobnie jak prowadząca do niego przemoc. Ale fioletowe znamię stało się
jeszcze bardziej wyraźne, bardziej oczywiste. Jak gniew mężczyzny.
- Tak, widzę - odparł wreszcie. - Chyba powinienem go zabrać na policję.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin