Antologia Gildii Bardów 30.11.docx

(10386 KB) Pobierz
Antologia

gildia bARDÓW

Antologia

Gildii Bardów

 

Opoczno

2009-12-04

 


Tytuł oryginału

Antologia Gildii Bardów

 

Pieśń o Shaweer, Entu, Zewniczka, Hymn Gildii Bardów, Jak to elfki raban podniosły… copyright © by Anna „Ann Marie” Barcik

W poszukiwaniu piękna copyright © by Joanna „Arya” Szulc

Ostatnia żyjąca konstelacja, Opowieść o Tuarnilu copyright © by Adrianna „Avitta” Wróblewska

Artysta copyright © by Sławomir „Filler” Mazur

Zagrożony gatunek copyright by © Jacek „Gabriel” Synowiec

W tę księżycową noc, Nie dotykaj, Opowieść się zakończyła, Nemesis, Przekleństwo, Gildia Bardów jest ZŁA!, O bardach z Gildii Bardów, Ballada o Gildii copyright © by Anna „Ignes” Wawrzonkowska

Kiedy przestanie padać, Ojcze? copyright © by Monika „Jossie” Możdżeń

Krótka historia o Emo copyright © by Barbara „Judy” Szczypior

Grzech, Dopóki śmierć nas nie połączy, Jak gasną motyle, Idąc pośród zbóż, Perła, Luna, Sen do wieczności, Śpiew potępionych, Pieśń Pożegnalna Barda copyright © by Karolina „Nemesis” Cisowska

Gildia Bardów jest ZŁA! copyright © by Maciej „Ubik” Woda

All rights reserved

Opoczno 2009

 

Korekta

Anna „Ann Marie” Barcik

 

Ilustracje

Adrianna „Avitta” Wróblewska

Joanna „Arya” Szulc

Karolina “Nemesis” Cisowska

Weronika Anna „Aileen” Chołopiak

 

Wydanie II

Poprawione

 

Tom I

Bractwo walczących o nieśmiertelność fantazji

 

 


Spis treści

Ann Marie

Pieśń o Shaweer              5

Entu              8

Zewniczka              19

Arya

W poszukiwaniu piękna              29

Avitta

Ostatnia Żyjąca Konstelacja              39

Opowieść o Tuarnilu              40

Filler

Artysta              42

Gabriel

Zagrożony Gatunek              43

Ignes

W tę księżycową noc              52

Nie dotykaj              53

Opowieść się zakończyła              54

Nemesis              55

Przekleństwo              56

Jossie

Kiedy przestanie padać, Ojcze?              58

Judy

Krótka historia o emo              59

Nemesis

Grzech              60

Dopóki śmierć nas nie połączy              61

Jak gasną motyle              73

Szklane skrzydła              74

IDĄC POŚRÓD ZBÓŻ              80

Perła              95

Luna              96

Śpiew potępionych              117

Gildia Bardów              118

Hymn Gildii Bardów              118

Gildia Bardów jest ZŁA!              120

Gildia Bardów jest ZŁA!              125

O bardach z Gildii Bardów              132

Jak to elfki raban podniosły              134


10-18-09_0053.jpg
Pieśń Pożegnalna Barda              139

 


 

Pieśń o Shaweer
16bkgeo.jpg

Ann Marie

 

Elfom, które spłonęły w ogniu ludzkiej nienawiści -
- siostra.

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Dawien dawna trzy miasta potężne w jedności

Z elfiego sprzymierzenia, z rasowej miłości.

Co świt budziły się i co wieczór śniły,

A serc w nich dumnych tysiące biły.

Riwelen, elfickich druidów siedlisko

Na wieży co noc paliło swe ognisko

Jak pochodnia w jaskini drogę wskazując

By nikt nie zginął, w ciemnościach wędrując.

Surrel, świątynia rodu wysokiego

W wierze swej przyjmowała każdego.

Jak kwiat najbielszy pośród nagich skał

Tak elfi ród w nim jaśniał i trwał.

Shaweer, najmłodsze dziecię południa

Dla którego życie jak niewyczerpana studnia…

Lecz szacunek i podziw zbyt niskim murem były,

Zabawy, śmiech, muzyka nie dość ich skryły…

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Trzy elfie miasta, pełne potęgi,

Trzy krwawe, wstydliwe, bolesne pręgi

Na ludzkiej dumie, ludzkiemu zapatrzeniu

W swej niby-mocy zacietrzewieniu.

Wkrótce i zbyt przykrą drzazgą się stały

Do ognia wojny wystarczył płomień mały…

Zawistne radości, szczęściu lasów potomstwa,

Napadły je zdradziecko tchórzliwe, ludzkie wojska.

Miast stanąć w boju, unosząc się honorem,

Człowiek okazał się fałszywym potworem.

Ogień mknął szybko, szybciej niż konie

I szybciej niż myśl przebiega przez skronie.

Sprawcy odeszli krokiem zwycięstwa

Pewni niezmiernie swojego męstwa.

Śniące, ciche porankiem, Shaweer bez broni

Zbudziło się krzykiem, krzykiem agonii…

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Krzycz, o Shaweer, umieraj ogniście!

Pożera śmierć elfy, pożera drzew liście…

Białe ulice w czarnych włosach toną

Kwiaty na bruku posłusznie płoną

Białe ulice w krwi gorzkiej, karminowej

Ciało płonące w oknie sali balowej…

Gwiazdy pogasły na kreacji nocy

Jak i w oczach elfki, błagającej pomocy

Dla kochanka swego, u jej stóp martwego

Ona wierzyła, że go spotka żywego…

Potykając się, łzami gasząc płomienie

Przemyka ulicami młodości nasienie.

Kwiecie Shaweer, orlątka, jagnięta,

Każdego twarz straszna, bólem ściągnięta

Widokiem potęgi w proch obróconej

Świętości jedynej dla nich naruszonej.

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Patrz, o młodzieży, patrz i pamiętaj…

Wśród ruin dymiących pokornie klękaj.

Ręce na czarnym połóż kamieniu,

Pozwól dojrzewać zemsty pragnieniu…

Tak w głowach dzieciąt Shaweer huczało,

Żadne z nich więcej nie zapłakało.

Powstali dumnie, wznosząc brudne twarze

Od krwi nie swojej. Myśleli o karze,

Którą na ludzie ścierwa przywołają.

Lecz Riwelen i Surrel im niedowierzają.

Zapadły się w sobie, od świata odcięły

Bo przeżyć wśród ludzi jeno pragnęły.

Oburzone tym lwiątka, dorosłe przedwcześnie

Napadają na ludzi pogrążonych we śnie.

Samotnie, szaleńczo, na straceńczy stos

Elfy z Shaweer przesądzają swój los.

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Nim świt oblał szare Eanes-Bard mury

I trzy jego wieże spłodzone z ludzkiej brawury

Na ciałach poległych elfów oszalałych

Z własnej rozpaczy na śmierć skazanych

Kruki i wrony ucztowały dumnie

A pieśń groźna skrzydeł uderzała ku mnie.

Bo byłam tam, wśród orląt skrwawionych,

Widziałam ekstazę na twarzach wykrzywionych.

Gdy szturm powzięły dzieci natury,

Gdy podstępem się wdarły za wrogie im mury,

Gdy mordować poczęły, za ojców krew

Co zbielała już na pniach osmalonych drzew.

Zginęli. Wiedzieli, że życia swe ukrócą

O tysiąclecia, że już nigdy nie wrócą

Na łąki zielone, by tańczyć radośnie.

Umarli pod murami lub wisząc na sośnie.

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 

Umarło Shaweer, umarły jego dzieci.

Od dnia tego księżyc inaczej mi świeci.

Elfy południowe - ludzka ofiara…?

W sprawiedliwość upadła ma postrzępiona wiara.

Dziś jestem z wami, snuć pieśni zniszczone

Tragiczne dzieje pełne krwi minione.

I gdzie wasza pycha, istoty rozumne?

Tak mądre, tak ślepe, tak ufne i dumne?

Gdzie były Rasy, gdy Shaweer konało,

Gdzie były, kiedy elfie dziecię płakało?

Skryte. Ociemniałe. Odwrócone plecami.

Dziś płaczą zgodne nad mymi pieśniami.

I kiedy kończą mój śpiew wtórujące puchacze

Jedno wam powiem, wierni słuchacze.

Że umarłabym z nimi, ze strzałą na cięciwie

Tam, w Shaweer martwym, czując się szczęśliwie.

 

Szarpane wiatrem, ze starości zbielałe

Śpiewają drzewa wspomnienia zetlałe…

Gdzie ruin dymiących ujrzysz początek

Gdzie smutku, rozpaczy domowy zakątek

Tam pieśń o Shaweer, między kamieniami…

Tam pieśń o Shaweer porasta chwastami…

 


 

Entu

Ann Marie

 

              Nawet w nocy biały pokój odcinał się swoją jasnością od ciemności za jedynym oknem. Przez kraty Shina widziała pojedyncze światełka odległego miasteczka. W jej czarnych, wyolbrzymionych przez łzy oczach odbijały się dalekie gwiazdy. Włosy zwisały smętnie z głowy, jak zwiędłe słoneczniki, długo niemyte i nieczesane. Dotknęła dłonią prętów, podniosła się na palce, żeby dosięgnąć do wysokiego parapetu. Przez ułamek sekundy zamajaczyło jej ogrodzone podwórze ośrodka, ale zaraz się zmęczyła i usiadła wprost na ziemi. Po chwili wstała, poprawiła prostą białą sukienkę, służącą jej tutaj za jedyne ubranie i przeniosła się na łóżko.

              Ten pokój Shina miała od niedawna. Jeszcze dwa miesiące temu spędzała dni w pomieszczeniu pod ziemią, wyłożonym materacami, bez klamek i okien. Ale nawet tam było lepiej niż tu. To miejsce raziło bielą i czystością, napawało strachem i dyskomfortem. Bała się cokolwiek poruszyć, żeby nie zburzyć tej nienaturalnej harmonii. Oni myśleli, że tutaj będzie jej lepiej. Nie mówiła im prawdy. Od czasu, gdy miała sześć lat unikała mówienia prawdy.

 

***

 

              Wiatr załomotał w okna suchą gałęzią lipy. Wystraszona Shina poderwała głowę z poduszki. Jak każde sześcioletnie dziecko bała się takich rzeczy. Nakryła kołdrą malutki nosek. Wtedy gałąź zastukała łagodniej, jakby prosząco. Dziewczynka ujrzała za oknem zarys postaci. Niemal krzyknęła, ale jako mądre dziecko wiedziała, że nikt nie mógł stać za oknem drugiego piętra. Chyba że… miał skrzydła, jak ten ktoś. Jej oczy powiększyły się do wielkości małych talerzyków.

              Stuk, stuk.

              Nieśmiało, cichutko ciemna postać stukała w szybę. Shina przełknęła ślinę, po czym z nagłą decyzją odrzuciła kołdrę, która osunęła się na podłogę. Podbiegła do okna i z całej siły dziecięcych rączek szarpnęła ciężką framugę. W pokoiku zafurkotały wszystkie obrazki poprzyklejane na ścianach, zasłony wzbiły się w powietrze. Do środka wpadł kawałek czarnego nieba i zamknął za sobą okiennicę. Dziewczynka zakryła dłońmi oczy, kiedy wiatr hulał w środku, a gdy wszystko ucichło, ostrożnie opuściła palce.

              W kąciku, pod obrazkiem skrzydlatego, pulchnego aniołka przysiadło coś zgarbionego, zastraszonego i ciemnego. Ciemność w tamtym miejscu zdawała się poruszać, promieniować i pogłębiać się. Dziecko nieśmiało podeszło bliżej, bo usłyszało, że nieproszony gość cicho pochlipuje. Im bliżej podchodziła, tym wyraźniej widziała spuszczoną, ciemnowłosą głowę ukrytą w potężnych ramionach, duże, ale delikatne dłonie kierujące się w stronę podłogi i czarne, ogromne skrzydła. Cała postać trzęsła się nieznacznie, wzdychała i pociągała nosem.

    - Czemu płaczesz? – dziecięca naiwność jak zwykle wzięła górę.

              Skrzydlaty poderwał głowę na dźwięk ludzkiego głosu, rozejrzał się wokół czarnymi, nieprzeniknionymi oczami. Oczami pełnymi rozpaczy, utraconego szczęścia.

   „Przepraszam – rzekł, chociaż nie otworzył ust. - Zakłóciłem twój sen. Już sobie idę.”

   - Nie! Zaczekaj… Czemu jesteś taki smutny? Masz takie piękne skrzydła… Na pewno potrafisz latać!

   „Potrafię…” - odpar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin