Robert Sheckley
Bilet na Tranai
A Ticket to Tranai
Pewnego pięknego czerwcowego dnia wysmukły, skromnie odziany, młody człowiek wkroczył zdecydowanie do biur Agencji Podróży Transstellarnych. Przemaszerował obok jaskrawego plakatu reklamującego Dożynki na Marsie nie rzuciwszy nań nawet okiem. Nie zwrócił uwagi na gigantyczny fotofresk z pląsającymi gajami Traganium. Zignorował dwuznaczne nieco malowidło obrazujące rytuały pierwotne na Opiuchusie II i podszedł do biurka urzędnika z działu rezerwacji.
— Chciałbym zabukować przelot na Tranai — oznajmił młodzian.
Urzędnik zamknął swój egzemplarz „Niezbędnych Wynalazków” i zadumał się.
— Tranai? Tranai? Czy to nie jeden z księżyców Kenta IV?
— Nie — odparł młody człowiek. — Tranai to planeta krążąca wokół słońca o tej samej nazwie. Chciałbym zarezerwować tam przelot.
— Nigdy o niej nie słyszałem — urzędnik zdjął katalog gwiazd, uproszczoną mapę gwiezdną i egzemplarz „Drugorzędnych Tras Kosmicznych”.
— No, tak — oświadczył w końcu. — Każdego dnia można się czegoś nauczyć. Chce więc pan zarezerwować lot na Tranai, panie…
— Goodman. Marvin Goodman.
— …panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że ta Tranai jest najdalszym od Ziemi miejscem, jakie można osiągnąć nie opuszczając Drogi Mlecznej. Nikt tam nie bywa.
— Wiem. Czy może mi pan załatwić przelot? — zapytał Goodman, a w jego głosie pobrzmiewała nuta hamowanego podniecenia.
Urzędnik pokręcił głową.
— Nie ma szans. Nawet nonskedy nie latają tak daleko.
— A dokąd może mnie pan dowieźć?
Urzędnik obdarzył go zwycięskim uśmiechem.
— Po cóż się przejmować? Mogę wysłać pana do świata, który ma to wszystko, co tamta planetka, a bije ją bliskością, niższymi kosztami, przyzwoitymi hotelami, wycieczkami krajoznawczymi…
— Chcę lecieć na Tranai — oświadczył Goodman nieugięcie.
— Ale nie ma sposobu, żeby tam dotrzeć — wyjaśniał urzędnik cierpliwie. — Cóż spodziewa się pan tam znaleźć? Może mógłbym pomóc.
— Może mi pan pomóc rezerwując bilety aż do…
— Czy chodzi o przygodę? — pytał urzędnik, wyciągając wnioski z nieatletycznej postury Goodmana i jego uczenie przygarbionych pleców. — Pozwoli więc pan, że zasugeruję Africanusa II, prymitywny glob rojący się od dzikich plemion, tygrysów szablastozębnych, ludożerczych paproci, grzęzawisk, aktywnych wulkanów, pterodaktyli i w ogóle wszystkiego. Ekspedycje wyruszające z Nowego Jorku co pięć dni łączą w sobie maksimum ryzyka i absolutne bezpieczeństwo. Gwarantowany łeb dinozaura albo zwracamy pieniądze.
— Tranai — rzekł Goodman.
— Hmm — urzędnik obrzucił szacującym spojrzeniem zaciśnięte usta i bezkompromisowe oczy Goodmana. A może jest pan znużony purytańskimi ograniczeniami naszej Ziemi? W takim razie niech mi wolno będzie zaproponować wycieczkę na Almagordo III, Perłę Południowego Pasa Granicznego. Nasz dziesięciodniowy, uwzględniający wszelkie koszty program, obejmuje zwiedzanie tajemniczej Kazby Almagordyjskiej, wizyty w ośmiu klubach nocnych (stawiamy pierwszą kolejkę!), odwiedziny w fabryce cyntalu, gdzie po fenomenalnie okazyjnych cenach może pan nabyć oryginalne paski cyntalowe, buty i pantofle, oraz w dwóch gorzelniach. Dziewczęta z Almagordo są piękne, pełne werwy i odświeżająco naiwne. Uważają Turystę za najdoskonalszą i najbardziej pożądaną formę istoty ludzkiej. A więc…
— Tranai — powtórzył Goodman. — Jak daleko może mnie pan wyprawić?
Sposępniały urzędnik wydobył bloczek biletów.
— „Królową Konstelacji” dotrze pan na Legis II i tam przesiądzie się pan na „Chwałę Galaktyki”, która zabierze pana na Qume. Tam łapie pan statek lokalny, który po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze wysadza pana na Tung—Bradar IV, o ile, rzecz jasna, nie rozleci się po drodze. Nonsked wywiezie pana za Wir Galaktyczny (jeśli zdoła się przebić) na Aloonsridgię, skąd pocztowcem poleci pan na Bellismoranti. Sądzę, że ten pocztowiec wciąż jeszcze kursuje. I w ten sposób będzie pan mniej więcej w połowie drogi. Później może pan liczyć tylko na siebie.
— Znakomicie — rzekł Goodman. — Czy zdoła mi pan przygotować dokumenty na dzisiejsze popołudnie?
Urzędnik przytaknął.
— Panie Goodman — zapytał z rozpaczą — jakiego rodzaju miejscem ma być ta Tranai?
Goodman uśmiechnął się anielsko.
— Utopią — powiedział.
Większą część swojego życia Marvin Goodman przeżył w stanie New Jersey, mieście Seakirk, przez blisko pięćdziesiąt lat kontrolowanym to przez jednego politycznego bossa, to przez drugiego.
Większość mieszkańców tego miasta obojętna była na korupcję w sferach wysokich i niskich; na wojny gangów, hazard, alkoholizm nieletnich i przyzwyczajona do widoku niszczejących ulic, trzaskających ze starości zbiorników wodnych, do psujących się elektrowni i rozpadających się wiekowych domów, gdy bossowie budowali coraz okazalsze rezydencje, dłuższe baseny i cieplejsze stajnie. Ludzie do tego przywykli. Ale nie Goodman.
Urodzony krzyżowiec, pisał artykuły programowe, których nie drukowano, i listy do Kongresu, których nie czytano, agitował za uczciwymi kandydatami, których nie wybierano, i organizował Ligę Uzdrowienia Społecznego Obywateli Przeciw Gangsteryzmowi, Unię Obywatelską na Rzecz Uczciwych Sił Policyjnych, Stowarzyszenie przeciw Hazardowi, Komitet Równych Szans Zawodowych dla Kobiet i dziesiątki innych.
Nic nie wynikało z jego wysiłków. Ludzie byli zbyt apatyczni, żeby się przejmować. Skorumpowani politycy po prostu wyśmiewali go, a czegoś takiego Goodman znieść nie potrafił. A potem, jakby tego było mało, narzeczona porzuciła go dla hałaśliwego młodzieńca w sportowej kurtce, którego jedyną pozytywną cechą było posiadanie pakietu kontrolnego w Seakirk Construcion Corporation.
Był to cios dobijający. Dziewczyna zdawała się nieporuszona faktem, że SCC używała do produkcji cementu nieproporcjonalnie dużych ilości piasku i zaniżała jakość swych stalowych dźwigarów. Jak to ujęła:
— Wielkie mecyje, Marvie, no i co z tego? Takie jest życie. Musisz być realistą…
Goodman nie miał zamiaru być realistą. Niezwłocznie udał się do Eddie’s Moonlight Bar, gdzie między jednym drinkiem a drugim jął kontemplować powab szałasu z trawy w zielonym piekle Wenus.
Do baru wkroczył wyprostowany mężczyzna o orlim obliczu. Jego krępowany grawitacją krok, jego bladość, blizny radiacyjne i przenikliwe szare oczy powiedziały Goodmanowi, że jest kosmolem.
— Pospieszny na Tranai, Sam — rzekł barmanowi stary podróżnik.
— Ahoj, już leci, kapitanie Savage — odparł barman.
— Tranai? — wyszeptał Goodman mimowolnie.
— Tranai — potwierdził kapitan. — Nigdyś o niej nie słyszał, synku, co?
— Nie, panie kapitanie — wyznał Goodman.
— Ano, synku — rzekł kapitan Savage — zbiera mi się dziś na gadanie, więc ci opowiem o Tranai Błogosławionej, hen, za Wirem Galaktycznym.
Zamgliły się oczy kapitana, a uśmiech złagodził ostry zarys jego ust.
— Żelaznymi ludźmi w stalowych statkach byliśmy w owe dni. Ja, Johnny Cavanaugh i Żaba Larsen do samego piekła byśmy polecieli po nieduży ładunek terganium i jeszcze Belzebuba porwali na jungę, gdyby nam ludzi brakowało. To były dni, gdy kosmiczny szkorbut zabierał co trzeciego człowieka, a duch Wielkiego Dana Mc’Clintocka straszył na szlakach. Moll Gann wciąż prowadziła Tawernę pod Czerwonym Kogutem na Asteroidzie 342–AA, żądając pięciuset dolców za kufelek piwa i dostając je, jako że w promieniu dziesięciu miliardów mil innej knajpy nie było. W owych dniach Gnojniki wciąż rżnęły na Gwiezdnej Grani i statki na Prodgenum musiały przechodzić przez Szpaler Łamigrzbietów. Więc możesz sobie wyobrazić, synku, jakem się czuł, gdy pewnego pięknego dnia trafiłem na Tranai.
Goodman słuchał, a stary kapitan kreślił obraz wielkich dni, wątłych statków przeciwko żelaznemu niebu, statków mknących w dal, zawsze w dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki.
I tam, na skraju Wielkiej Nicości, była Tranai.
Tranai, gdzie znaleziono Sposób, a ludzie nie byli już wprzężeni w Kierat. Tranai. Przeobfita, spokojna, twórcza, szczęśliwa społeczność — nie świętych, nie ascetów ani też intelektualistów, ale zwykłych ludzi, którzy osiągnęli utopię.
Przez godzinę mówił kapitan Savage o wielokształtnych cudach Tranai, skończywszy zaś opowieść, pożalił się, że w gardle mu wyschło. Próżniowe gardło, tak to nazwał, i Goodman zamówił dlań następnego pospiesznego na Tranai i jednego dla siebie. Pociągając egzotyczną szarozieloną miksturę Goodman również zatonął w marzeniach.
W końcu, bardzo delikatnie, zapytał:
— Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie?
Starzec potrząsnął głową.
— Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach nie wiedzieliśmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadaję się tylko do ziemskiej roboty.
— Czym się pan zajmuje?
— Jestem brygadzistą w Seakirk Construcion Company — westchnął kapitan. — Ja, którym dowodził pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci faceci robią cement… Cóż, przelecimy jeszcze po maluchu na cześć pięknej Tranai?
Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszczał bar, decyzja była powzięta. Gdzieś we wszechświecie znaleziono modus vivendi, praktyczne rozwiązanie odwiecznego marzenia człowieka o doskonałości.
Nie zadowoli się niczym pomniejszym.
Następnego dnia rzucił swą pracę projektanta w East Coast Robot Works i podjął z banku oszczędności całego życia.
Wyruszał na Tranai.
„Królową Konstelacji” poleciał na Legis II, gdzie złapał „Chwałę Galaktyki” na Qume. Po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze — posępnych planetkach — osiągnął Tung—Bradar IV. Bez przygód minął Wir Galaktyczny i dotarł w końcu do Bellismoranti, gdzie kończyły się wpływy Ziemi.
Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna przewiozła go na Dvasta II, stąd zaś frachtowiec zabrał aż za Seves, Olgo i Mi na podwójną planetę Mvanti. Tu ugrzązł na trzy miesiące, wykorzystując czas na hipnopedyczny kurs języka tranajskiego. Wynajął w końcu nielicencjonowanego pilota i ten dostarczył go na Dinga.
Na Dingu aresztowano go jako higastomerytrejskiego szpiega, zdołał jednak zbiec i w ładowni rakiety przewożącej rudę dotrzeć na g’Moree, gdzie poddawszy się kuracji w związku z odmrożeniami, porażeniem termicznym i powierzchownymi poparzeniami radiacyjnymi, załatwił wreszcie przelot na Tranai.
Nie wierzył własnemu szczęściu, gdy przemknąwszy obok księżyców Doe i Ri statek wylądował w Port Tranai.
Kiedy otworzyły się śluzy, Goodman znajdował się w stanie całkowitej depresji. Było to w części poczucie zawodu, nieuniknione po takiej podróży, jaką przeżył, co więcej jednak, Goodman przeraził się nagle, że Tranai może okazać się humbugiem.
Przemierzył Galaktykę zawierzywszy gawędzie starego kosmola, która teraz nie brzmiała aż tak prawdopodobnie.
Wysiadł. Port Tranai wydawał się miastem nader przyjemnym. Ulice były ludne, a w sklepach piętrzyły się stosy towarów. Tubylcy, których mijał, wyglądali jak zwykli ludzie w jakimkolwiek innym świecie, a niewiasty były wręcz atrakcyjne.
Było tu jednak coś dziwnego, coś subtelnie, a przecież zdecydowanie złego, coś innego. Potrzebował chwili, by to określić.
Zdał sobie sprawę, że na każdych dziesięciu mężczyzn w polu widzenia przypada tylko jedna kobieta. I, co jeszcze dziwniejsze, każda z nich miała albo mniej niż osiemnaście, albo więcej niż trzydzieści pięć lat.
Cóż stało się z kobietami w grupie wiekowej osiemnaście–trzydzieści pięć lat? Czy jakieś tabu broni im ukazywania się w miejscach publicznych? Czy może wytrzebiła je epidemia?
Musi tylko poczekać, a wszystkiego się dowie.
Podążył do Gmachu Idriga, gdzie skupiały się wszystkie tranajskie agendy rządowe, i zaanonsował się w biurze Ministra do Spraw Obywateli Innych Planet. Poproszono go natychmiast.
Biuro było małe i zagracone, a na tapetach widniały osobliwe niebieskie plamy. Goodmana uderzył fakt, że na ścianie złowieszczo wisiała wielkokalibrowa strzelba wyposażona w tłumik i lunetę. Nie miał czasu zastanowić się nad tą kwestią, minister bowiem porwał się z krzesła i jął dziarsko potrząsać jego dłonią.
Minister był tłustym, wesołym panem w wieku jakichś pięćdziesięciu lat. Na szyi miał mały medalion ozdobiony herbem Tranai — błyskawicą przecinającą ziarnko zboża. Goodman wysunął poprawny wniosek, że to insygnium jego urzędu.
— Witamy na Tranai — oświadczył minister serdecznie. Zrzucił z krzesła stos papierów i gestem poprosił Goodmana, by usiadł.
— Panie ministrze — zaczął Goodman w formalnej tranajszczyźnie.
— Den Melith się nazywam. Mów mi Den. Jesteśmy tu dość nieoficjalnie. Połóż stopy na biurku i czuj się jak u siebie. Cygaro?
— Nie, dziękuję — odparł nieco stropiony Goodman. — Panie… aaa… Den, przybyłem z Terry, planety, o której musiałeś słyszeć.
— Jasne, słyszałem — rzekł Melith. — Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Bez urazy, rzecz jasna.
— Rzecz jasna. Takie właśnie jest i moje zdanie. Powód, dla którego tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że jego słowa nie zabrzmią humorystycznie. — Cóż, słyszałem o Tranai pewne historie. Wydają się niedorzeczne, gdy o nich teraz myślę. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać…
— Pytaj, o co chcesz — wtrącił Melith wylewnie. Dostaniesz uczciwą odpowiedź.
— Dzięki. Słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było nic w rodzaju wojny.
— Od sześciuset — poprawił go Melith. — I żadnej w polu widzenia.
— Ktoś mi mówił, że na Tranai nie ma przestępczości.
— Absolutnie żadnej.
— A w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, katów, kuratorów, agentów rządowych. Ani też więzień, domów poprawczych czy innych miejsc odosobnienia.
— Nie potrzebujemy ich — wyjaśnił Melith — nie ma bowiem przestępstw.
— Mówiono mi — rzekł Goodman — że na Tranai nie ma ubóstwa.
— Ja przynajmniej o nim nie słyszałem — odparł Melith radośnie. — Czy jesteś pewien, że nie masz ochoty na cygaro?
— Nie, dziękuję — podniecony Goodman pochylił się do przodu. — Rozumiem więc, że osiągnęliście stabilną ekonomię nie uciekając się do praktyk socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich ani też biurokratycznych?
— Oczywiście — rzekł Melith.
— Że obowiązuje u was wolna gra sił społecznych, rozkwitają inicjatywy indywidualne, a funkcje rządowe sprowadzone zostały do absolutnego minimum?
Melith przytaknął.
— Ogólnie rzecz biorąc, rząd zajmuje się drobnymi kwestiami porządkowymi, opieką nad ludźmi w podeszłym wieku, upiększaniem krajobrazu.
— Czy to prawda, że odkryliście sposób rozdziału dóbr bez uciekania się do interwencji administracyjnej, a nawet bez systemu podatkowego, sposób oparty w całości na wyborze indywidualnym? — rzucił Goodman wyzywająco.
— Och, tak, absolutnie.
— A czy jest także prawdą, że korupcja nie dotknęła tranajskich instytucji rządowych żadnego szczebla?
— W istocie — rzekł Melith. — I przypuszczam, że właśnie z tego powodu mamy takie kłopoty w znajdowaniu ludzi, którzy chcieliby sprawować urzędy publiczne.
— A więc kapitan Savage mówił prawdę?! — wrzasnął Goodman, przestając nad sobą panować. — To jest utopia!
— Nam się tu podoba — powiedział Melith.
Goodman głęboko zaczerpnął powietrza i spytał:
— Czy mogę tu u was pozostać?
— Czemu nie? — Melith wyciągnął formularz. — Nie mamy ograniczeń imigracyjnych. Powiedz, jaki jest twój zawód.
— Na Ziemi byłem projektantem robotów.
— Masa możliwości w tej branży. — Melith zaczął wypełniać formularz. Jego pióro zrobiło kleksa. Minister rzucił nim obojętnie o ścianę; pióro roztrzaskało się zdobiąc tapetę kolejną plamą.
— Wypełnimy ten dokument jakimś innym razem rzekł. — Teraz nie jestem w nastroju.
Opadł na oparcie krzesła.
— Pozwól, że dam ci jedną radę. Czujemy tu, na Tranai, żeśmy się bardzo przybliżyli do tej, jak ją nazywasz, utopii. Ale nasza państwowość nie jest wysoce zorganizowana. Nie mamy skomplikowanego kodeksu praw. Żyjemy przestrzegając kilku niepisanych praw czy, jak ty byś powiedział, zwyczajów. Poznasz ich naturę. I oto moja jedyna rada — choć z całą pewnością nie rozkaz — przestrzegaj ich.
— Będę to robił! — wykrzyknął Goodman. — Mogę pana zapewnić, sir, że nie mam zamiaru zagrozić jakiemukolwiek elementowi waszego raju.
— Och, nie martwiłem się o nas — odparł Melith z pełnym zaskoczenia uśmiechem. — Miałem na względzie twoje bezpieczeństwo. Być może moja żona będzie mieć dla ciebie inne rady.
Wcisnął wielki guzik na swym biurku. Natychmiast ukazała się niebieskawa mgła. Mgła poczęła się skupiać i po chwili Goodman dostrzegł przed sobą przystojną młodą kobietę.
— Dzień dobry, mój drogi — powiedziała do Melitha.
— Zbliża się wieczór — poinformował ją Melith. Moja droga, ten młody człowiek przybył aż z Ziemi, żeby zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu zwykłej rady. Czy moglibyśmy uczynić dla niego coś jeszcze?
Pani Melith rozmyślała przez moment, a potem spytała Goodmana:
— Czy jesteś żonaty?
— Nie, psze pani — odparł Goodman.
— W takim razie powinien poznać miłą dziewczynę — powiedziała pani Melith do męża. — Starokawalerstwo, choć, oczywiście, nie wzbronione, nie jest na Tranai mile widziane. Niech pomyślę… Co powiesz o tej ładniutkiej dziewczynie Drigantich?
— Zaręczona — rzekł Melith.
— Naprawdę? Czyżbym aż tak długo była w stazie? Mój drogi, to nieładnie z twojej strony.
— Byłem zapracowany — powiedział Melith przepraszająco.
— A Mihna Vensis?
— Nie w jego typie.
— Janna Vley?
— Doskonała! — Melith puścił do Goodmana oko. — Niezmiernie atrakcyjna młoda dama. — Znalazł na biurku inne pióro, zapisał adres i wręczył go Goodmanowi. — Moja żona powiadomi ją telefonicznie, by jutro spodziewała się twojej wizyty.
— I wpadnij któregoś wieczoru na kolację — dodała pani Melith.
— Z rozkoszą — odparł kompletnie otumaniony Goodman.
— Miło było cię poznać — rzekła pani Melith.
Jej mąż wcisnął czerwony guzik. Uformowała się niebieska mgła i pani Melith zniknęła.
— Muszę już zamykać — powiedział Melith zerknąwszy na zegarek. — Ludzie mogą zacząć gadać, jeśli będą pracować po godzinach. Wpadnij któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. I powinieneś odwiedzić też Najwyższego Prezydenta Borga w Dworzyszczu Narodowym. A może on do ciebie wpadnie. Tylko nie pozwól, żeby ten stary lis coś na ciebie zwalił. I nie zapomnij o Jannie.
Mrugnął szelmowsko i odprowadził Goodmana do drzwi.
Po chwili samotny Goodman znalazł się na chodniku. Dotarł do utopii, powiedział sobie, prawdziwej, oryginalnej, namacalnej utopii.
Ale były w niej sprawy bardzo zagadkowe.
Goodman zjadł obiad w małej restauracyjce i zameldował się w pobliskim hotelu. Dziarski boy zaprowadził go do pokoju, gdzie Goodman bezzwłocznie rozciągnął się na łóżku. Tarł z wysiłkiem oczy, próbując uporządkować wrażenia. Tak wiele przeżył i to wszystko w ciągu jednego dnia! I tak wiele spraw zbijało go z tropu. Proporcja mężczyzn do kobiet, na przykład. Zamierzał spytać o to Melitha.
Ale Melith mógł nie być najwłaściwszym człowiekiem, miał bowiem kilka osobliwych cech. Jak rzucanie o ścianę piórem. Czy był to postępek godny dojrzałego, odpowiedzialnego urzędnika? A żona Melitha…
Goodman wiedział, że pani Melith przybyła z derrsinowego pola stazy; rozpoznał charakterystyczną błękitną mgłę. Derrsinu używano również na Ziemi. Bywały niekiedy uzasadnione powody medyczne, by zawiesić wszelką aktywność, wszelki rozwój, wszelki rozkład. Wyobraźmy sobie, że pacjent rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś serum, które można sprokurować tylko na Marsie. Cóż prostszego, jak pogrążyć go w stazie aż do chwili, gdy lek będzie mógł przybyć?
Ale na Ziemi polem mógł operować tylko licencjonowany lekarz. Za nieuzasadnione użycie groziły kary.
Nigdy nie słyszał o trzymaniu w tym polu żony.
A przecież, gdyby wszystkie tranajskie żony przetrzymywano w stazie, jasny stałby się powód nieobecności grupy wiekowej osiemnaście–trzydzieści pięć, a także proporcji liczbowej mężczyzn i kobiet.
Ale jakie było źródło owego technologicznego czarczafu?
I coś jeszcze leżało Goodmanowi na sercu, coś mało istotnego, lecz mimo to niepokojącego.
Strzelba na ścianie Melitha.
Czy polował nią na zwierzynę łowną? Musiałaby to być w takim razie nader wielka zwierzyna. Strzelectwo sportowe? Nie z lunetką. I po co tłumik? Dlaczego trzymał broń w swoim biurze?
Były to wszakże kwestie drobne, uznał Goodman; małe lokalne idiosynkrazje, które staną się dlań jasne, gdy pożyje na Tranai dłużej. Nie może przecież oczekiwać, że pojmie natychmiast i całkowicie coś, co jest w końcu obcą planetą.
Zapadał właśnie w drzemkę, gdy usłyszał stukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał.
Mały człowieczek o szarej twarzy wślizgnął się pospiesznie do środka i zamknął za sobą drzwi.
— Jesteś tym człowiekiem z Ziemi, nieprawdaż?
— Istotnie.
— Wykombinowałem sobie, że tu będziesz — rzekł mały człowieczek z uśmiechem zadowolenia. — Trafiłem w dziesiątkę za pierwszym razem. Chcesz zostać na Tranai?
— Jestem tu na dobre.
— Znakomicie — powiedział przybysz. — Nie miałbyś ochoty zostać Najwyższym Prezydentem?
— Hę?
— Dobra pensja, wygodne godziny, kadencja tylko jednoroczna. Wyglądasz, na typ społecznika — oznajmił człowieczek pogodnie. — No i co powiesz?
Goodman nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
— Chcesz mi powiedzieć — zapytał z niedowierzaniem — że tak zwyczajnie proponujesz mi najwyższy urząd w kraju?
— Co masz na myśli mówiąc „zwyczajnie”? — podniecił się człowieczek. — Czy sądzisz, że proponujemy Najwyższą Prezydenturę każdemu? Taka oferta to wielki zaszczyt.
— Nie zamierzałem…
— A ty, jako Ziemianin, posiadasz wyjątkowe predyspozycje.
— Czemu?
— Cóż, ogólnie wiadomo, że Ziemianie czerpią z władzy przyjemność. A my, Tranajanie, nie, ot i wszystko. Za dużo kłopotów.
Tak po prostu. Reformatorska krew Goodmana poczęła wrzeć. Mimo całej doskonałości Tranai, było tu jednak miejsce na ulepszenia. Zobaczył nagle siebie jako rządcę utopii, który dokonuje wielkiego dzieła czynienia ideału jeszcze doskonalszym. Ostrożność jednak powstrzymała go przed natychmiastowym wyrażeniem zgody. Może ten facet jest szajbusem.
— Dzięki za propozycję — rzekł Goodman. — Muszę to przemyśleć. Może powinienem porozmawiać z aktualnym beneficjantem i dowiedzieć się czegoś o naturze pracy.
— A jak sądzisz, skąd się tu wziąłem? — zapytał człowieczek. — Jestem Najwyższy Prezydent Borg.
Dopiero teraz Goodman dostrzegł oficjalny medalion na szyi gościa.
— Daj mi znać, gdy podejmiesz decyzję. Będę w Dworzyszczu Narodowym. — Uścisnął ...
ltd1