Danielle Steel
Miłość silniejsza niż śmierć
Przekład Ewa i Ryszard Rudolfowie
Dla Beatrix, słodkiej i wyjątkowej, która napełnia moje serce
radością, a duszę miłością i uwielbieniem. Dzielna dziewczyno, niechaj
życie oszczędza Ci zmartwień i niepokoju, niechaj Ci upływa wśród osób
serdecznych, łagodnych wiatrów, słonecznych dni, a jeśli pewnego dnia
powieje gwałtowny wicher, pamiętaj o naszej miłości. I dla Johna,
którego bardziej niż ja nikt nigdy nie kochał i nigdy nie będzie kochał.
Nie ma na świecie miłości większej od tej, którą wraz z sercem i całym
moim życiem dałam Ci na zawsze.
Rozdział pierwszy
12 kwietnia
1912 roku
Ciszę panującą w przestronnej jadalni przerywało jedynie tykanie dużego
ozdobnego zegara stojącego na kominku, czasami zakłócał ją także szelest
nakrochmalonych lnianych serwetek. W olbrzymim, przeraźliwie zimnym pokoju
siedziało przy stole jedenaście osób. Edwinie, gdy z trudem rozprostowywała
zgrabiałe od chłodu palce, błysnął w bladym świetle poranka pierścionek
zaręczynowy. Uśmiechnęła się do własnych myśli i skierowała oczy w stronę
rodziców siedzących przy drugim końcu stołu. Nie dała się nabrać na pozorną
powagę ojca, który utkwił wzrok w talerzu, w kącikach jego ust dostrzegła
bowiem z trudem skrywane rozbawienie. Mogłaby przysiąc, że pod stołem
trzymają się z matką za ręce. Ci dwoje zawsze byli pochłonięci sobą. Przy
każdej okazji szeptali i uśmiechali się do siebie czule, przekomarzając się
przy tym, nikogo zatem nie dziwiło, że mają aż sześcioro dzieci. Pomimo
tego Kate Winfield w wieku czterdziestu jeden lat wciąż wyglądała jak młoda
dziewczyna. Zachowała gibką, wciętą w talii figurę, a gdy spacerowała z
najstarszą córką Edwiną, z daleka trudno je było odróżnić. Edwina
odziedziczyła po matce wysoki wzrost, lśniące ciemne włosy i przepastne
lazurowe oczy. Były sobie bardzo bliskie, całą rodzinę zresztą łączyły
więzy serdecznej przyjaźni. W domu Winfieldów nigdy nie było dość śmiechu,
przekomarzanek, rozmów, pieszczot i figli, a każdy dzień przynosił nowe
radości i psoty.
Edwinie trudno było zachować powagę, gdy widziała swego młodszego brata
George'a wydychającego obłoki pary w arktyczną atmosferę jadalni, którą wuj
Rupert, dla innych lord Hickham, lubił utrzymywać w temperaturze nieco
niższej niż panująca na biegunie północnym. Dzieci Winfieldów nawykły do
zupełnie innych warunków. Wychowały się przecież w łagodnym klimacie
Kalifornii, pośród wygód i w gorących promieniach słońca. Winfieldowie
przybyli do Anglii przed miesiącem aż z San Francisco, aby odwiedzić
wujostwo przy okazji ogłoszenia zaręczyn Edwiny. Jednocześnie po raz drugi
miały ulec odświeżeniu więzy rodzinne ze starym krajem. Dwadzieścia cztery
lata wcześniej Elizabeth, siostra Kate, wyszła za mąż za lorda Ruperta,
zostając wicehrabiną i panią na Havermoorze. W wieku dwudziestu jeden lat
spotkała o wiele starszego od siebie lorda Hickhama, bawiącego wraz z
przyjaciółmi w Kalifornii, i zadurzyła się w nim bez pamięci. Prawie ćwierć
wieku później jej siostrzeńcy i siostrzenice nie mogli sobie tego
wyobrazić. Lord Hickham najwyraźniej nie był człowiekiem zbyt gościnnym, a
już z pewnością niechętnie przebywał w towarzystwie gromadki rozbrykanych
dzieci. Do wszystkiego podchodził z rezerwą, uśmiech zdawał się nigdy nie
gościć na jego zafrasowanym obliczu. Co nie znaczy, że nie lubił swych
krewnych, tyle że, jak przekonywała ciotka Liz, nie mając własnych
potomków, nie był przyzwyczajony do dzieci.
Tłumaczyłoby to jego rozdrażnienie spowodowane psotą George'a: gdy wuj
Rupert wybrał się z jego ojcem na polowanie, chłopiec wrzucił krewniakowi
do piwa parę kijanek. Inna rzecz, że Rupert już dawno zrezygnował z
posiadania własnych dzieci. Kiedyś, przed laty, chciał mieć spadkobiercę
Havermooru oraz innych rozległych włości, z czasem okazało się jednak, że
los zrządził inaczej. Pierwsza żona Ruperta zmarła przy porodzie po kilku
wcześniejszych poronieniach, a gdy siedemnaście lat później ożenił się z
Liz, ona także nie mogła mu dać potomka. Przy każdej kłótni winił ją za to,
choć naprawdę nie marzył o tak licznej czeredce jak Bertrama i Kate, a
gdyby już do tego doszło, na pewno chciałby, aby jego dzieci miały lepsze
maniery. "To niesłychane - mówił do żony - żeby dzieciom na wszystko
pozwalać. Cóż, to typowe dla Amerykanów. Żadnego poczucia godności, brak
opanowania, ani śladu wykształcenia, nie mówiąc już o dyscyplinie."
Odetchnął z ulgą na wieść o małżeństwie Edwiny z młodym Charlesem
Fitzgeraldem. "Może dla niej nie wszystko jest jeszcze stracone" - z
sarkazmem powiedział do Liz.
Hickhamowi mocno doskwierała siedemdziesiątka, toteż nie był zachwycony,
gdy Kate listownie poprosiła siostrę o gościnę dla całej rodziny. Przyjazd
Winfieldów do Havermooru, mający nastąpić po spotkaniu w Londynie z
Fitzgeraldami i ogłoszeniu zaręczyn, napawał Ruperta obawą. "Co? Ze
wszystkimi dziećmi?" - przeraził się, gdy Liz nieśmiało sondowała go przy
śniadaniu. Zbliżało się Boże Narodzenie, ale goście mieli zawitać dopiero w
marcu, Liz miała więc nadzieję, że w końcu uda jej się przekonać męża.
Marzyła o spotkaniu z siostrą i jej dziećmi, marzyła o tym, by przeraźliwie
puste dni jej życia małżeńskiego zapełniły się choć na krótko. W ciągu
dwudziestu czterech lat pożycia z Rupertem w Havermoorze znienawidziła to
miejsce. Tęskniła za szczęśliwymi latami młodości, spędzonymi z siostrą w
Kalifornii.
Rupert był człowiekiem trudnym we współżyciu i wyobrażenia Liz o
małżeńskim szczęściu nigdy się nie spełniły. Z początku imponowały jej
wytworne maniery męża, jego arystokratyczne pochodzenie i nadzwyczajna
uprzejmość. Oczarował ją opowiadaniami o "cywilizowanym" życiu w Anglii.
Dzieliła ich jednak ogromna różnica wieku - dwadzieścia pięć lat! Gdy Liz
przybyła do Havermooru, zaskoczył ją ponury wygląd i opłakany stan dworu. W
owym czasie Rupert posiadał dom w Londynie, ale wnet okazało się, że nigdy
tam nie bywa. Po czterech latach, w ciągu których nie byli w nim ani razu,
Rupert sprzedał londyński dom jednemu ze swych przyjaciół. Liz w nadziei,
że dzieci poprawią ten stan rzeczy, zapragnęła mieć liczną rodzinę. Chciała
słyszeć młode głosy rozpraszające bezdenny smutek ponurych pokojów, lecz po
latach daremnego oczekiwania na dziecko utraciła wszelką nadzieję. Ożywiała
się tylko w czasie rzadkich spotkań z rodziną Kate w San Francisco. W końcu
i tej radości została pozbawiona, gdyż najpierw ze względu na stan zdrowia
Ruperta musieli ograniczyć podróże, na koniec zaś pewnego ranka jej mąż
oznajmił, że jest za stary na szwendanie się po świecie. Reumatyzm, podagra
i podeszły wiek przywiązały go na stałe do domu, a że wymagał nieustannej
opieki, Liz także nie opuszczała Havermooru. Częściej niż się do tego
przyznawała, marzyła o powrocie do San Francisco, gdzie nie była od wielu
lat. Tym bardziej więc zależało jej na przyjeździe Kate i dzieci, toteż
była wdzięczna Rupertowi, gdy w końcu wyraził zgodę. "Niech przyjadą,
byleby nie zostali tu na zawsze" - powiedział z przekąsem.
Spotkanie z dawno nie widzianą rodziną spełniło wszelkie oczekiwania Liz.
Szczęśliwe, pełne radości dni upływały niepostrzeżenie. Ziściły się jej
marzenia o długich spacerach z siostrą po ogrodzie. Kiedyś trudno je było
odróżnić, a teraz Liz nie mogła się nadziwić, że Kate nadal wygląda
młodzieńczo i ślicznie. I nie było wątpliwości, że wciąż jest zakochana w
Bercie. Na ich widok Liz znów poczuła żal, że wyszła za Ruperta. Przez te
wszystkie lata zastanawiała się, jak by się potoczyło jej życie, gdyby nie
została lady Hickham, a wyszła za mąż w Stanach.
Ona i Kate jako dziewczęta były takie beztroskie i szczęśliwe pod opieką
kochających rodziców! Obie wprowadzono do towarzystwa, gdy miały po
osiemnaście lat, i przez krótki okres razem chodziły na proszone kolację,
bale i przyjęcia, potem jednak - za szybko, zdecydowanie za szybko -
pojawił się Rupert i zabrał Liz do Anglii. I chociaż spędziła tu więcej niż
połowę życia, nigdy nie czuła się na wyspie jak u siebie. Przez ten czas
nie zdołała zmienić niczego, co Rupert ustalił w Havermoorze przed jej
przybyciem, czuła się więc w posiadłości prawie jak gość, i to gość niezbyt
mile widziany, skoro bowiem nie urodziła mężowi spadkobiercy, jej obecność
tutaj wydawała się bezcelowa.
Jej życie tak bardzo się różniło od życia Kate! Wiedziała, że siostra nie
potrafi jej zrozumieć - miała przecież przystojnego ciemnowłosego, młodego
jeszcze męża i szóstkę cudownych dzieci, które niczym dary niebios w
regularnych odstępach czasu przychodziły na świat w ciągu dwudziestu dwóch
szczęśliwych lat ich małżeństwa. Trzej synowie i trzy córki Winfieldów,
wszyscy pełni życia i zdrowi, odziedziczyli po rodzicach urodę,
inteligencję i poczucie humoru. Wydawać się mogło, że Bóg obdarował zbyt
szczodrze Bertrama i Kate, mimo to patrząc na nich nikt nie miał
wątpliwości, iż zasługują na te dary. Liz co prawda zazdrościła siostrze od
lat, lecz obca była jej zawiść. Szczęście Kate i Berta uważała za
oczywiste, tak byli dobrzy, mili i uczciwi. Na ich widok wzbierała w jej
sercu tęsknota za tym, czego nigdy nie doświadczyła - za miłością dziecka i
czułego, kochającego męża.
Życie z Rupertem uczyniło z niej osobę przygaszoną i zamkniętą w sobie.
Niewiele miała teraz do powiedzenia, nie było też komu tego powiedzieć.
Właściwie nigdy zbytnio nie obchodziła męża, który całą uwagę poświęcał
swoim posiadłościom, polowaniom na kaczki, kuropatwy i bażanty, a wcześniej
także hodowli psów i koni. Żona zawsze znaczyła dlań niewiele, jeszcze
mniej ostatnio, gdy podagra dawała mu się mocno we znaki. Potrzebował Liz,
aby podała mu kieliszek wina, zadzwoniła po służbę, pomogła w przygotowaniu
do snu, jego sypialnia wszakże znajdowała się daleko od jej pokoju, po
drugiej stronie holu. Tak było od lat, odkąd lord Hickham pojął, że nie
doczeka się od niej potomka. Dlatego też dla Liz przyjazd Winfieldów był
niczym podniesienie żaluzji, zerwanie zasłon, wpuszczenie do zimnego dworu
słońca i świeżego tchnienia kalifornijskiej wiosny.
Z miejsca, gdzie siedziały dzieci, dobiegły Liz i Kate odgłosy cichej
czkawki, a następnie stłumiony chichot. Kobiety uśmiechnęły się do siebie.
Od przyjazdu rodziny Liz jakby odmłodniała o dziesięć lat, obecność
Winfieldów wyraźnie podniosła ją na duchu. Kate z przykrością patrzyła na
przedwcześnie postarzałą siostrę, dręczyła się myślą o jej samotności i
życiu w ponurym otoczeniu, w domu, którego nienawidziła, z mężczyzną, który
niewątpliwie nie darzył jej miłością ani teraz, ani nigdy przedtem. W
dodatku Liz z każdą chwilą była smutniejsza, świadoma rychłego rozstania z
bliskimi. Za niecałą godzinę już ich tu nie będzie i Bóg jeden wie, kiedy
znowu przyjadą do Anglii! Kate zaprosiła ją do San Francisco, by pomogła w
przygotowaniach do ślubu Edwiny, Liz wszakże wiedziała, że nie będzie mogła
zostawić Ruperta na tak długo. Mimo to obiecała przyjechać do Ameryki w
sierpniu.
Odgłosy czkawki znów dobiegły uszu Kate. Popatrzyła w stronę dzieci i
zatrzymała wzrok na prawie sześcioletniej Alexis. George mówił jej coś na
ucho, mała zaś ledwie hamowała chichot.
- Pss... - szepnęła Kate i uśmiechnęła się do nich, zerkając spod oka na
Ruperta. Ich śniadania w Kalifornii wyglądały zazwyczaj jak piknik w święto
Czwartego Lipca, ale tutaj musieli się zachowywać przyzwoicie.
Trzeba przyznać, że dzieci były nadspodziewanie grzeczne i stosowały się
do wymagań Ruperta, który z wiekiem jakby nieco złagodniał. Kilka razy
zabrał nawet szesnastoletniego Filipa na polowanie i choć chłopiec wyznał
ojcu, że nienawidzi tych wypraw, wobec wuja był zawsze uprzejmy i starał
się okazywać mu wdzięczność. Tyle że Filip starał się być miły dla każdego,
bo taki już był: układny, taktowny i ujmujący, wydawał się jak na swój wiek
nad wyraz dojrzały. Wyglądał na więcej niż szesnaście lat i był
zdecydowanie najmądrzejszym, najbardziej odpowiedzialnym dzieckiem
Winfieldów. Nie mówiąc oczywiście o Edwinie, ona jednak liczyła sobie
dwadzieścia lat i niebawem miała założyć własną rodzinę, która powinna się
w ciągu roku powiększyć. Kate nadal nie mogła uwierzyć, iż jej najstarsza
córka już na tyle dorosła, że wychodzi za mąż i pewno urodzi wkrótce
dziecko.
Winfieldowie wracali do domu, aby przygotować wesele. Do Stanów jechał z
nimi także dwudziestopięcioletni Charles, narzeczony Edwiny, zakochany w
niej po uszy. Spotkali się przypadkiem poprzedniego lata w San Francisco i
odtąd niemal nie rozstawali. Ślub zaplanowano już na sierpień, dlatego
wieźli całe jardy pięknego materiału w kolorze kości słoniowej, który
Edwina i Kate kupiły w Londynie na suknię ślubną. W San Francisco krawcowa
Kate wyhaftuje suknię maleńkimi perełkami, welon zaś uszyje Francuzka,
która właśnie przybyła z Paryża do Londynu, a lady Fitzgerald przywiezie go
w lipcu, przybywając na ślub.
Winfieldów czekało jeszcze załatwienie mnóstwa spraw. Bertram Winfield
zaliczał się do najznaczniejszych obywateli Kalifornii - do jego rodziny
należała jedna z największych gazet w San Francisco - z tego też względu na
wesele Edwiny musieli zaprosić setki osób. Kate z córką od miesiąca
opracowywały listę gości, która w końcu liczyła ponad pięćset nazwisk,
kiedy zaś Edwina ostrzegła narzeczonego, że może się jeszcze wydłużyć,
Charles się tylko roześmiał. "W Londynie byłoby o wiele gorzej -
powiedział. - Dwa lata temu na ślubie mojej siostry zjawiło się siedemset
osób. Dzięki Bogu byłem wtedy w Delhi."
Przez ostatnie cztery lata Charles podróżował po świecie. Spędziwszy dwa
lata w wojsku w Indiach, wyruszył do Kenii, gdzie przebywał rok, podróżując
i odwiedzając znajomych. Edwina uwielbiała słuchać opowieści o jego
przygodach. Prosiła, by w podróż poślubną wybrali się do Afryki, Charles
jednak uznał, że lepiej będzie spędzić miodowy miesiąc w jakimś bardziej
cywilizowanym kraju. Jesienią zamierzali podróżować po Włoszech i Francji,
po czym na Boże Narodzenie zjechać do Anglii.
Edwina zakochana była w Charlesie po uszy. Marzyła o licznej rodzinie,
przynajmniej takiej jak jej własna, i o równie szczęśliwym życiu
małżeńskim, jakie wiedli jej rodzice, aczkolwiek nawet między nimi czasami
wybuchały spory. W domu aż drżały ściany, gdy matka naprawdę traciła
cierpliwość, zawsze jednak łączyło ich głębokie uczucie, a po eksplozji
gniewu następował okres czułości i wybaczania. Wiadomo było, że cokolwiek
się wydarzy, Kate i Bertram nadal będą się kochali. Tego właśnie oczekiwała
Edwina od Charlesa. Nie potrzebowała do szczęścia męża, który byłby ważną
osobistością, nie potrzebowała jego tytułów czy wytwornej posiadłości. Nie
chciała nic z tego, co niegdyś pociągnęło ciotkę Liz do wuja Ruperta.
Dobroć, poczucie humoru, inteligencja, umiejętność dzielenia radości z
bliskimi, wspólne rozmowy i praca - tylko to się dla niej liczyło. Charles
co prawda nigdy nie musiał zarabiać na utrzymanie i po ojcu miał
odziedziczyć miejsce w Izbie Lordów, lecz Edwina wiedziała, że jej
narzeczony posiada te cechy charakteru, które ceniła. Ich życie zapowiadało
się przyjemnie - będą się bawić i spędzać beztrosko czas w towarzystwie
przyjaciół.
Charles, podobnie jak jego ukochana, pragnął mieć co najmniej pół tuzina
dzieci. Winfieldowie mieli siedmioro, przy czym jedno, chłopczyk, który
przyszedł na świat pomiędzy Edwiną a Filipem, zmarło przy narodzinach. Być
może na Filipie można było polegać dlatego właśnie, że zająwszy nienależne
mu miejsce najstarszego syna, poczuwał się do większej odpowiedzialności we
wszystkim, co czynił. Dwunastoletni George miał w związku z tym łatwiejsze
życie i uważał, że jedynym jego celem jest rozśmieszanie całego otoczenia.
Przy każdej sposobności przekomarzał się z Alexis i maluchami, czuł się też
zobowiązany kruszyć skorupę powagi starszego brata i robił to bez ustanku:
a to ściągnął mu z łóżka prześcieradło, to znów włożył do butów
nieszkodliwe węże... Podrzucona gdzieś mysz czy pieprz w porannej kawie
pozwalały rozpocząć dzień jak należy. Filip z kolei uważał, że George
przyszedł na świat głównie po to, by jemu zatruwać życie. Gdy starszy brat
nieporadnie nawiązywał znajomości z dziewczętami, George natychmiast
pojawiał się nieproszony, gotów służyć pomocą. Ten chłopiec nigdy nie
przejawiał nieśmiałości ani w towarzystwie dziewcząt, ani w żadnej innej
sytuacji. Podczas podróży statkiem Kate i Bertrama witano wszędzie słowami:
"A, to wy jesteście rodzicami George'a!..." Kate aż cierpła skóra, kiedy
się zastanawiała, co chłopiec znów przeskrobał, Bertram zaś śmiał się,
rozbawiony psotami i żywotnością syna.
Najbardziej nieśmiała ze wszystkich dzieci była Alexis, następna w
kolejności. Na świat spoglądała wielkimi niebieskimi oczami, a jej jasne
loki wydawały się w słońcu prawie białe, czym się różniła od reszty
rodzeństwa, które odziedziczyło po rodzicach ciemne włosy. Zupełnie jakby
Opatrzność obdarowała George'a skłonnością do psot i odwagą, a Alexis czymś
delikatnym i rzadkim. Gdziekolwiek się pokazała, ludzie oglądali się za
nią, podziwiając jej urodę, ale dziewczynka natychmiast znikała, by po
godzinie ukazać się znowu, cichutko, jak gdyby spływała na niewidzialnych
skrzydłach. Była najsłodszą córeczką Kate i ulubienicą ojca. Rzadko się
pierwsza odzywała. Żyła szczęśliwa w gronie rodziny, chroniona przez
wszystkich. Przed jej wzrokiem nic się nie ukryło, lecz mówiła niewiele.
Lubiła godzinami przesiadywać w ogrodzie wijąc wianki, by ozdobić nimi
matczyne włosy. Rodzice byli dla niej wszystkim. Częścią swych uczuć
obdarowała Edwinę, ta jednak była mocniej związana z następnym z kolei
dzieckiem, czteroletnią Frances.
W rodzinie nazywano ją Fannie. Miała słodkie okrągłe policzki, pulchne
rączki i mocne nóżki. Była pogodną, zawsze zadowoloną istotką, a jej
uśmiech poruszał najbardziej zatwardziałe serca. Równie pogodny był
dwuletni Teddy, oczko w głowie matki. Właśnie zaczynał odkrywać świat wokół
siebie. Główka cała w lokach i radosny, beztroski śmiech zjednywały mu
ogólną sympatię. Uwielbiał uciekać Oonie, swojej piastunce, bardzo bowiem
lubił, kiedy go goniła.
Oona, miła Irlandka, opuściła swój kraj w wieku czternastu lat. Kate nie
kryła zadowolenia, gdy znalazła ją w San Francisco. Obecnie Oona miała lat
osiemnaście i była jej wielką pomocą przy dzieciach. Często robiła Kate
wyrzuty, że psuje Teddy'ego, a Kate ze śmiechem przyznawała jej rację.
Istotnie rozpieszczała czasami swoje dzieci, bo je wszystkie bez wyjątku
bardzo kochała.
Mimo upływu czasu Kate nie mogła się nadziwić, że każde jej dziecko jest
całkowicie inne, posiada odrębną osobowość i własne potrzeby. Różniły się
wszystkim: reakcją na otaczający świat, aspiracjami, stosunkiem do niej, do
życia i do siebie nawzajem - poczynając od nieśmiałości Alexis, poprzez
silne poczucie odpowiedzialności tkwiące w Filipie, całkowity jej brak u
George'a aż po spokojną pewność siebie Edwiny, zawsze troskliwej i
łagodnej, myślącej przede wszystkim o innych. Kate odetchnęła z ulgą widząc
ją po uszy zakochaną w Charlesie i czerpiącą z tego uczucia wiele radości.
Zasługiwała na to. Od lat była prawą ręką matki i Kate uważała, że
najwyższy czas, by Edwina rozpoczęła własne życie.
A teraz ogarniał ją żal, że córka wyjedzie na stałe do Anglii. Już po raz
drugi w życiu czekało ją rozstanie z bliską osobą. Mogła mieć tylko
nadzieję, że Edwina będzie szczęśliwsza od Liz, Charles bowiem w niczym nie
przypominał Ruperta: był inteligentnym człowiekiem, łagodnym i mądrym,
będzie więc na pewno wspaniałym mężem.
Mieli się tego dnia spotkać z Charlesem w dokach linii White Star w
Southampton. Postanowił towarzyszyć im w drodze powrotnej do Stanów po
części dlatego, że nie mógł znieść myśli o rozstaniu z Edwiną na długie
cztery miesiące, a także dlatego, że Bert nalegał, aby podróż Charlesa była
prezentem zaręczynowym dla córki. Wykupili bilety na nowiutki statek, na
jego dziewiczy rejs, czym byli niesłychanie podekscytowani.
Jeszcze nie wstali od stołu w Havermoorze, a już Alexis zaczęła śmiać się
w głos, gdy George szeptał jej do ucha jakieś niesamowite historie,
wypuszczając przy tym kłęby pary w zimne powietrze jadalni. Bertram
zachichotał obserwując dzieci. Rupert podniósł się wreszcie z miejsca, co
oznaczało koniec śniadania. Bert podszedł do szwagra, by się z nim
pożegnać. Tym razem Rupert niemal żałował, że Bertram odjeżdża. Lubił go,
lubił także Kate, choć do dzieci odnosił się z rezerwą.
- Wspaniale nam było u ciebie, Rupercie. Zapraszamy do San Francisco -
powiedział Bertram. Sam prawie uwierzył we własne słowa.
- Obawiam się, że dla mnie jest już trochę za późno - odparł Rupert.
- Jeżeli będziesz się dobrze czuł, przyjedź.
Raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie. Rupert, choć w sumie był zadowolony z
ich wizyty, odczuwał ulgę, że wyjeżdżają.
- Musicie koniecznie opisać nam ten nowy statek. Na pewno jest wspaniały
- powiedział. Przez chwilę wydawało się, że zazdrości Winfieldom podróży,
natomiast Liz na samą myśl o przeprawie przez ocean była chora, chociaż z
tęsknotą już teraz wyglądała chwili wyjazdu do Stanów. Poczyniła nawet
...
mandolinka1