W cieniu śmierci - Jacek Wojtysiak.doc

(132 KB) Pobierz
W cieniu śmierci - Jacek Wojtysiak

W cieniu śmierci

Jacek Wojtysiak

Miesięcznik ZNAK, kwiecień 2006 (611)

Czasem śmierć bliskich, choroba lub inne

nieszczęście powodują, że cień śmierci przestaje

być tylko odległą perspektywą. Wyrywamy się

jednak z niego, nadal płodząc dzieci, pisząc

wiersze, na nowo podejmując mozolny trud pracy

lub po prostu zatapiając się, o ile to jeszcze

możliwe, w kolejnych doznaniach, wrażeniach,

radościach... Gdzieś w głębi duszy powtarzamy

za św. Augustynem: „niespokojne jest serce

nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” .

 

 

Jedna ze starych modlitw biblijnych, kantyk Zachariasza, wyraża radość z nadchodzącego zbawienia. Na końcu tej modlitwy pojawiają się słowa (Łk 1, 78–79):

 

... z wysoka Wschodzące Słońce nas nawiedzi,

by zajaśnieć tym, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają.

 

Słowa te dobitnie ukazują nasz los: żyjemy w perspektywie śmierci i czekamy na coś, co nas od niej wyzwoli. Nie każdy podziela nadzieję na to wyzwolenie, każdy jednak przeżywa lęk przed śmiercią. Nawet gdy jest to lęk tłumiony.

 

O śmierci i ucieczce przed nią filozofowie napisali wiele. Klasyczne opisy tych fenomenów znajdziemy na przykład u Martina Heideggera. Zacytuję tu jednak fragment książki, która nie aspiruje do tego, by być traktatem filozoficznym, choć niejeden traktat przerasta. W opowiadaniu Oskar i pani Róża dziesięcioletni, umierający na raka chłopiec pisze do Pana Boga:

 

Jeśli w szpitalu powiecie coś o umieraniu, nikt nie usłyszy. Możecie być pewni, że powstanie jakaś

dziura powietrzna i zaczną mówić o czymś innym. (...) Jakby człowiek przychodził do szpitala tylko po to,

żeby wyzdrowieć. A przecież przychodzi się tutaj także po to, żeby umrzeć.

 

Opiekunka bohatera dopowiada: „Myślę zresztą, że popełnia się ten sam błąd w stosunku do życia w ogóle. Zapominamy, że życie (...) nie trwa wiecznie. Zachowujemy się wszyscy, jakbyśmy byli nieśmiertelni”.[1]

 

Życiowa mądrość polega na tym, by nie popełnić tego błędu, by pamiętać o tym, że żyjemy „w cieniu śmierci”, by w osobisty projekt własnego życia wkalkulować śmierć. Jak to uczynić? Jak sobie poradzić ze śmiercią? Jaką strategię przyjąć wobec niej?

 

Pierwszą strategię wyraża wezwanie z Pieśni Horacego: carpe diem, czyli dosłownie: chwytaj dzień! Skoro śmierć może przyjść zaraz, trzeba swą energię skupić na chwili bieżącej. Trzeba maksymalnie wykorzystać to, co jest teraz. Nie ufać przyszłości, nie planować, lecz używać życia. Strategię tę można różnie realizować. Jedni rozumieją ją dosłownie. Nie czekając na jutro, bawią się dziś – bez umiaru, aż do przesady, ryzykując utratę zdrowia. Jak Mynheer Peeperkorn, bohater Czarodziejskiej góry[2], urządzający alkoholowe libacje, wiedząc, że śmierć zbliża się nieubłaganie. Inni uprzedzają śmierć i ból, popełniając samobójstwo.

 

Oczywiście, nie trzeba realizować postulatu carpe diem w sposób aż tak radykalny. Dla większości z nas życie nie skończy się jutro, można więc je rozsądnie zaplanować. Tak, by uniknąć cierpień, a większość danego nam czasu przeżyć w radości i dostatku. Istota carpe diem sprowadza się bowiem do koncentracji na doczesności. Nikt mądry nie ma złudzeń – doczesność jest przemijająca i krótka. Doczesność jednak może stać się czasem szczęśliwym. Wszystko zależy od tego, czy potrafi się ją maksymalnie wykorzystać – nie goniąc za urojeniami, ale chwytając to, co daje trwałe zadowolenie, oraz unikając tego, co przynosi szkody.

 

W książce Oskar i pani Róża to docenienie doczesności wyrażone zostaje w zabawie wymyślonej przez wolontariuszkę opiekującą się umierającym dzieckiem. Pani Róża proponuje Oskarowi, któremu pozostało tylko kilka dni życia, by traktował każdy dzień jak dziesięć lat. Dzięki temu Oskar żył intensywniej, przeżywając w skrócie wszystkie etapy „normalnego” życia: młodzieńczą miłość, małżeństwo,

adopcję dziecka, kryzys połowy wieku, szczęście rodzinne, samotność starości, ostatni zachwyt nad porankiem... Wszystkim nam, którym czas „przecieka przez palce”, przydałby się taki eksperyment, eksperyment, który pokazuje wartość i bogactwo każdej chwili – to, jak wiele można w niej przeżyć.

 

Strategia carpe diem to dobra recepta na życie. Ma ona jednak jedną wadę: nie daje nam żadnej nadziei na pełnię szczęścia i pełnię życia. Szczęście intensywne nie może być długie, szczęście długie zaś – nie może być intensywne... Zresztą życie, nawet stuletnie, ma swój kres... Co zatem zrobić, by życie tak szybko się nie skończyło, by je jakoś przedłużyć?

 

Na to pytanie odpowiada druga strategia. Mówi ona, by nie skupiać się na doczesności, lecz na tym, co jest od nas trwalsze, na tym, dzięki czemu można powtórzyć za Horacym: non omnis moriar (nie wszystek umrę). Rzeczywiście, wielu ludzi rezygnuje w swym życiu z różnych przyjemności, a nawet naraża się na poważne straty, byle tylko zostawić po sobie coś, co ich „przeżyje”. Ludzie ci myślą: wprawdzie

kiedyś umrzemy, ale nigdy nie umrzemy w całości; po naszej śmierci nie będziemy się cieszyć życiem, inni jednak będą się cieszyć naszymi dziełami. Będziemy jakoś żyć nadal w naszej spuściźnie – w spłodzonych przez nas dzieciach, w zasadzonych przez nas drzewach, w wybudowanych przez nas domach, w napisanych przez nas książkach, w uszytych przez nas ubraniach, w namalowanych przez nas obrazach, w zorganizowanych przez nas instytucjach...

 

Niewielu ma to szczęście, że pozostawione przez nich dzieła zostaną umieszczone w muzeach i encyklopediach, przechodząc do historii kultury. Nie ma to jednak większego znaczenia. Liczy się tylko poczucie przynależności do czegoś od nas trwalszego: do rodu lub narodu, ulicy lub miasta, małej ojczyzny lub jakiejś tradycji kulturowej... Gdzieś w nich pozostanie jakaś cząstka mnie. Może niewielka, może anonimowa, ale jednak cząstka mnie – cząstka wkomponowana w dzieje ludzkości. To owe dzieje nadają memu życiu sens: w glebie tych dziejów znajdują się gdzieś moje korzenie, w niej też odcisną się ślady mojego istnienia. Nie cały umrę.

 

Kto zrozumie strategię non omnis moriar, nie będzie się dziwił ludziom, którzy cały swój czas poświęcają własnym dzieciom lub adoptują dzieci cudze, którzy godzinami ślęczą nad „dziełem życia” (które być może zobaczą jedynie nieliczni), którzy śpieszą się, by zdążyć zrealizować swój program społeczny lub którzy – jak warszawscy powstańcy – przychodzą, by zginąć w nadziei, że dzięki ich śmierci przetrwa ojczyzna... W strategii non omnis moriar nie chodzi o epikurejskie, indywidualne szczęście (jak w wypadku carpe diem), chodzi raczej o znalezienie ponadindywidualnego, ogólnego, trwałego sensu. Sensu, którego G.W.F. Hegel dopatrywał się w rozwoju obiektywnego i absolutnego ducha – ducha dziejów wyrażającego się w instytucjach społecznych i państwowych, w ludzkiej kulturze, w nauce, sztuce, religii, filozofii... Rzecz jednak w tym, że rody i państwa, dzieła sztuki i nauki, najlepsze książki i najwznioślejsze idee też nie są wieczne. Choć żyją dłużej niż każdy z nas, też umierają. Czasem bardzo prozaicznie lub wręcz przypadkowo. Jak

języki, które giną, gdyż wymiera społeczność, która ich używa i nikt już się ich nie uczy. Jak stare teorie naukowe, stare filmy i stare książki, których świetność przeminęła i zapomina się o nich, gdyż teraz „trącą myszką”. Jak wielkie obrazy, których nie udało się konserwatorom uratować. Jak małe narody, które zniszczył kataklizm lub które po prostu wymordowano...

 

Widzimy, że obie strategie – carpe diem, i non omnis moriar – zawodzą. Pomimo to codziennie podejmujemy je na nowo. Kieruje nami jakaś wola życia, jakaś nadzieja na nieśmiertelność, potrzeba wieczności. Czasem śmierć bliskich, choroba lub inne nieszczęście powodują, że cień śmierci przestaje być tylko odległą perspektywą i na czas jakiś dosłownie okrywa nas swoim mrokiem. Wyrywamy

się jednak z niego, nadal płodząc dzieci, pisząc wiersze, na nowo podejmując mozolny trud pracy lub po prostu zatapiając się, o ile to jeszcze możliwe, w kolejnych doznaniach, wrażeniach, radościach... Nie poddajemy się i ciągle czegoś szukamy. Gdzieś w głębi duszy, świadomie czy nieświadomie, powtarzamy za św. Augustynem:

„niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”.[3]

 

Słowa Augustyna to modlitwa człowieka, który „dźwiga swą śmiertelną dolę” – do Boga, który jest jedyną szansą jego ocalenia. Jak dzisiaj można rozumieć tę modlitwę? Współczesne neuronauki nie sprzyjają wierze w indywidualną nieśmiertelność człowieka. Oparcia dla tej wiary trzeba więc szukać gdzie indziej. Jedna z koncepcji teologicznych głosi, że wieczne spoczywanie w Bogu to pozostawanie w Jego pamięci. Nasi bliscy zmarli nie żyją własnym życiem, żyją jednak jakoś dzięki nam – w naszych wspomnieniach i modlitwach. O ileż bardziej więc żyją, jeśli pozostają w pamięci Boga. Bóg, który jest wieczny i wszechmocny, może przecież – skoro o nich pamięta – w każdej chwili przywrócić im ich własne życie. Zresztą nie

musi tego czynić. Czy bowiem dla nas, istot kruchych, nie jest lepiej żyć istnieniem nie własnym, lecz Bożym – istnieniem, które nigdy się nie kończy? Czyż więc nie lepiej pozostawać w pamięci Boga?

 

„I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” – to nie jest trzecia strategia, to jest wiara. Augustyn nie daje kolejnej recepty na życie i szczęście. On tylko wyznaje swą wiarę w Kogoś, kto może nas ocalić i uczyni tak, gdyż nas kocha. Czy jednak istnieje taki Ktoś – wieczny, wszechmocny, dobry? Na ten temat napisano wiele książek. Uczeni filozofowie tworzą i obalają dowody, analizują

przesłanki, spierają się, dociekają. Bez jednoznacznego rezultatu. Odłóżmy te dysputy na bok. Zapytajmy tylko: czy gdyby taki Ktoś nie istniał, życie i śmierć miałyby jakikolwiek sens? Czy nasze nadzieje i ostateczne pragnienia miałyby w ogóle jakąś wartość? Nie, a przecież wciąż pragniemy, wciąż szukamy, wciąż wierzymy w sens. I bez tej wiary nie możemy żyć. To jest argument na rzecz wiary z samej wiary – argument z „niespokojnego serca”...

 

Na koniec wróćmy do opowiadania o Oskarze i pani Róży. Umierający chłopiec, zasypiając, zostawił przy łóżku kartonik z napisem: „Tylko Bóg ma prawo

mnie obudzić”. I tylko On może to uczynić. Ma prawo, bo – jak wierzy pani Róża – wybrał cierpienie i śmierć, by stać nam się bliższy. Może, bo – jak wierzy

Augustyn – Jego moc jest wspaniała.[4]

 

 

JACEK WOJTYSIAK, ur. 1967, adiunkt w Katedrze Teorii Poznania KUL; ostatnio redaktor (wraz z A. B. Stępniem) II tomu Studiów metafilozoficznych: Kategorie filozoficzne. Istnienie i sąd.


[1] Eric-Emmanuel Schmitt, Oskar i pani Róża, przeł. B. Grzegorzewska, Kraków 2004, s. 13.

[2] Jednym z tematów tej znakomitej powieści Tomasza Manna, Warszawa 1992) są różne postawy wobec śmierci. Większość bohaterów, śmiertelnie chorych na gruźlicę, okrywa cień śmierci – cień, którego nie da się ukryć. Mynheer Peeperkorn wyróżnia się na tle innych pacjentów sanatorium w Davos tym, że odważnie i wprost patrząc swemu losowi w oczy, do końca rozkoszuje się życiem. Nie filozofuje, ale hojnie i „heroicznie” wciela epikurejsko-hedonistyczny ideał – zabawy przy winie w dobrym towarzystwie.

[3] Św. Augustyn, Wyznania, przeł. Z. Kubiak, Warszawa 1987, s. 7.

[4] Por. odpowiednio O. Schmitt, op. cit., s. 78 i 46 oraz św. Augustyn, op. cit., s. 7.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin