Sacrificial.pdf

(1327 KB) Pobierz
Magia Ofiarna
Chess # 4
891225505.001.png
Rozdział pierwszy
Tylko najdzielniejsi walczą z umarłymi.
— Prastarszy Thomas, przemowa do absolwentów,2007
Gdyby dach nad jej głową nie był połamanym bajzlem, poszarpaną izolacją i
fragmentami płytek zwisającymi jak wnętrzności gnijącego trupa, który kiedyś był
czymś żywym, nie dostawałaby w głowę zimnym kroplami wody w dziwacznych i
irytujących odstępach czasu.
To uczyniłoby ją szczęśliwszą. A przynajmniej nie tak nieszczęśliwą. Nic nie
mogłoby jej uszczęśliwić w tym momencie, kiedy to miała właśnie zagłębić się w
ciemny korytarz gdzie czaił się duch, z nadzieją ,że uda jej się go unieszkodliwić nim
odetnie jej głowę, dźgnie, czy co tam w cholerę planuję zrobić. A szanse na to ,że
duch znajdujący się w tak zmasakrowanym budynku nie znalazłby sobie broni, cóż,
były, do cholery w ogóle nie było na to szans. Tylko najgłupszy duch na planecie nie
znalazłby jakiegoś rodzaju broni w tym zrujnowanym pałacu zagłady, w którym jej
buty zapadały się na dobre dwa cale w wodę, połamane szkło, kawałki metali, stare
książki i kto mógł kurwa wiedzieć co jeszcze.
— Myślisz ,że tam jest, Chess? — Riley Martin, świeży Demaskator, wskazał
na rysujący się przed nami korytarz. W jego głębi sufit najwyraźniej utrzymał swoją
integralność; korytarz był tylko cieniem, mrocznym tunelem prowadzącym prosto do
grobu. Albo lepiej do krematorium, i Miasta Wieczności. Żadna z tych opcji nie
brzmiała jak wesołe zakończenie jej wieczoru.
Ale nie brzmiało też tak pozostawienie tu ducha aby zabijał innych ludzi, albo
oznajmienie w kościele ,że zdecydowała się pójść do knajpy zamiast wykonać swoją
pracę. — Prawdopodobnie. Nie, nie włączaj jeszcze światła. Spróbuj tego nie robić
jeśli będziesz mógł. Postoimy chwilę w środku dopóki nasze oczy się nie
przyzwyczają, ok?
Riley skinął. Chess podążyła za nim, żadne z nich nie zawracało sobie głowy
tym aby być cicho. Gdyby w jakiś sposób mogli przyciągnąć uwagę ducha, wywabić
go stamtąd, byłoby to znacznie prostsze i bezpieczniejsze. Ostatnie czego chcieli to
wejść w jakiegoś rodzaju zasadzkę. Pieprzeni Lamaru. Pieprzony Arthur Maguinness,
pieprzone pojeby. Gdyby nie zabawiali się swoimi głupimi mocami i nie uwolnili
zgrai duchów miesiąc wcześniej, nie byłaby tutaj robiąc czegoś co technicznie nie
było jej pracą, ale do czego zdolny był każdy pracownik kościoła, i musiał robić
przynajmniej jedną noc w tygodniu gdy nie był zajęty inną sprawą.
Która Chess zajęta nie była. Niech to szlag.
Przystanęli w cieniu; prawie niedostrzegalna bryza nie docierała tu w ogóle,
więc straszliwy smród amoniaku, pełen pleśni i czegoś nawet gorszego, zaatakował
jej nos, jak tylko wkroczyli do korytarza. Oczy ją piekły. A nawet więcej, ciepłe
mrowienie zaczęło wspinać się po jej ramionach i piersi gdy magiczne tatuaże
zareagowały na obecność ducha. Duch zdecydowanie był w pobliżu. Zerknęła na
Riley'a. — Czujesz to?
— Ja...nie wiem. Czuje zabawne dreszcze na skórze. — ten niewielki fragment
jego twarzy który dostrzegała nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego.
— Przywykniesz.
Błysk światła w głębi korytarza, tak szybko ,że dostrzegła go tylko kątem oka.
Ale zdecydowanie było to światło, i zdecydowanie było to niebieskawym światłem
charakteryzującym ducha. Riley wstrzymał oddech. To była chwila w której gdyby
była normalną osobą powiedziałaby coś uspokajającego i jednocześnie luzackiego,
coś co sprawiłoby ,że Riley poczułby odwagę ale nie protekcjonalność. A wtedy
uśmiechnęliby się do siebie i skierowali w głąb korytarza aby wygnać tego ducha.
Ale ona nie była tego rodzaju osobą, i nie miała bladego pojęcia jak uspokoić
Riley'a i sprawić ,że poczuje się dobrze i pewnie, sam ze sobą. Jakiś oklepany tekst
był prawdopodobnie najlepszym co mogła z siebie wykrzesać.
— Nic ci nie będzie, — było jedynym co mu powiedziała, i ku jej zaskoczeniu
wydawało się podziałać. — Chodź.
Każdy krok który robili, każdy powolny krok przez tą zupę z bakterii i sączącej
się zgnilizny na jej butach, przybliżał ich do tego słabego blasku śmierci. Wcześniej
już zmieszała ziemię cmentarną i asafetydę i wsunęła do kieszeni torby; teraz
sięgnęła do wnętrza i chwyciła niewielką garść. Gotowe.
Przesunęli się o kilka kroków w ciszy przełamywanej jedynie przez
okazjonalne krople wody spadające z sufitu za nimi. Coś zagrzechotało. Chess
odwróciła się aby popatrzeć ale niczego nie dostrzegła.
Duchy nie były jedną rzeczą która mogła przebywać w opuszczonym budynku,
nocą. Nie byli co prawda w Dolnej dzielnicy, ale nie byli też na żadnym przyjemnym
obszarze. Ten budynek, w którym kiedyś musiały znajdować się jakieś biura i
magazyny, stał kilka ulic w głębi Cross Town, było tu całe miasteczko, bloków z
wybrakowanego cementu, z oplecionymi wokół nich łańcuchami długimi na dziesięć
stóp.
Zastanawiała się jak wiele dzieciaków z sąsiedztwa spędzało tu czas w
weekendy jeszcze dwie noce wcześniej, kiedy jedno z nich spotkała makabryczna
śmierć we frontonowych drzwiach.
Kolejny niewielki błysk światła.
— To duch, prawda? — wyszeptał Riley. — To znaczy, czuję ,że tam jest duch,
ale czy to mogłoby być coś innego?
— To może być cokolwiek. Ale tak, to prawdopodobnie duch.
Uspokajający ciężar noża leżał w jej kieszeni. Demaskatorzy nie powinni
chodzić uzbrojeni. Pieprzyć to. Wolała raczej mierzyć się z konsekwencjami
kościelnej dyscypliny niż z kimkolwiek czy czymkolwiek na co mogła natknąć się w
takim miejscu.
Prawdopodobnie i tak nie potrzebowałaby noża. Niech to szlag, nerwowość
tego dzieciaka przyprawiała ją o swędzenie i choć darzyła go sympatią naprawdę w
tej chwili tego nie potrzebowała. Minęły już dobre dwie godziny od kiedy wzięła
pigułki, i chociaż nadal miała jeszcze czas (nie martwiła się o to) miejsca takie jak to
nie bardzo pozwalały się jej uspokoić. Cały ten syf, wszystkie te bakterie i zarazki
przesiąkającej przez nogawki jej dżinsów, muskające skórę, włosy, wypełniające
płuca. Ludzie łapali różne świństwa w miejscach takich jak to, zwłaszcza po deszczu.
Albo duchy uzbrojone w zardzewiałe kawałki metalu lub jakieś innego tego
typu gówno rozszarpywały im gardła. Skradała się ostrożnie w głąb korytarza, z
plecami przyciśniętymi do obrzydliwego betonu i wymówką ,że robi to tylko dlatego
,że nie widzi tu wystarczająco dobrze aby iść środkiem. Poświata jaśniała z każdym
kolejnym krokiem. Jej pięści zaciskały się na ściennym brudzie.
Kolejne trzask, kolejny chrzęst. Coś jak szept, który mógłby być głosem lub
dźwiękiem prowizorycznego ostrza opuszczającego swoją powłokę z przesiąkniętej
brei czy pokruszonego betonu. Poświata znajdowała się teraz jakieś dziegieć stóp
dalej, w głębi korytarza.
W jej odbiciu, twarz Riley’a wyglądała jeszcze bladziej. Jedyna rzeczą która
powstrzymywała ją przed przybraniem takiego samego wyglądu (zakładając
oczywiście ,że już tak nie wyglądała, co miała zamiar zrobić i iść dalej) był fakt ,że
nadal jeszcze była na wystarczająco dużym haju ,żeby nie bać się tak jak bać się
powinna. No i fakt ,że była kurewsko absolutnym ekspertem w okłamywaniu samej
siebie.
Ale z każdym krokiem zbliżającym się do spowitego poświatą wejścia,
umiejętność ta oddalała się od niej coraz dalej.
Wszystko jedno. W końcu i tak nie mogła się odwrócić i uciec. Więc wzięła
ostatni głęboki oddech i odwróciła się w drzwiach do których dotarli, gotowa rzucić
zawartością swojej ręki w pierwszą martwą rzecz która tylko się poruszy.
I okazało się ,że gapi się na troje nastolatków, najwyraźniej bardzo żywych
nastolatków, którzy najwyraźniej uważali ,że robią coś bardzo bardzo cwanego, i
którzy powinni dziękować bogom którzy nie istnieli ,że był tu z nią Riley bo gdyby
go tu nie było, odczułaby ogromną pokusę aby załatwić ich jakimś najbliżej
znajdującym się ciężkim obiektem. — Co tu robicie? — spytał Riley, ale było to
raczej oczywiste z oniemiałych wyrazów malujących się na ich twarzach.
Kogokolwiek spodziewali się ,że przejdzie przez te drzwi na pewno nie byli to dwaj
pracownicy kościoła.
Jeden z nich zerknął na pozostałą dwójkę i odchrząknął kiedy ci nic nie
powiedzieli. Pieprzeni tchórze. — My...uhm, myśleliśmy ,że jesteście naszymi
kumplami.
Niech to szlag, tatuaże nadal ją mrowili, czy duch był w tym pomieszczeniu?
Nie wyglądało to najlepiej, musiała pozbyć się stąd tych małych drani tak szybko jak
to tylko możliwe. — Musicie stąd iść, ok? Czas spadać.
— Jesteśmy tu od godziny, — odpowiedział dzieciak. Latarka którą chował
pod swoją granatową bluzą nadal się paliła. To stąd pochodziło to światło, zgadła, ale
nic w tych dzieciakach nie powinien uruchamiać znajdującego się w jej tatuażach
alarmu.
Coś jeszcze tu było, czekało. — Nic nie widzieliśmy
— Tak, jasne. To musi oznaczać ,że niczego tu nie ma. W końcu to taki mały
budynek. — sarknęła, odsuwając się bokiem od drzwi. Riley, co ją ucieszyło, cofnął
się już o krok na korytarz. — No dalej, wynoście się stąd.
— Ale możemy ci pomóc... — zaczął pierwszy z chłopców.
Zaczął ale nie dokończył. Ponieważ nim wypuścił ostatnie słowo w powietrze,
duchy (które najwyraźniej czekały na tego rodzaju głośne atrakcję) prześlizgnęły się
przez ściany. Cztery.
I dzięki gruzowi i całemu temu śmietnisku które znajdowało się na ziemi,
włączając w nie to co wydawało się być cholerną zapalniczką, leżąca na plecaku
wciśniętym pod jedną ścianą, były duchami z bronią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin