Heyer Georgette - Rozterka.rtf

(1385 KB) Pobierz

 

 

 

Georgette Heyer

Rozterka (False Colours)

Przełożyła Magdalena Słysz

 

1

Kiedy najęty powóz skręcił w Hill Street, minęła godzina druga i - jak bezbarwnym tonem obwieścił strażnik miejski, przemierzający swoją trasę wokół Berkeley Sąuare - była piękna noc. Księżyc w pełni wędrował po bezchmurnym niebie, przy­ćmiewając blask latarni ulicznych, nawet na Pall Mail, jak zauważył samotny podróżny, gdzie lampy naftowe zastąpiono już gazowymi. Służący z kagankami w dłoniach, powozy i światło wylewające się z otwartych drzwi po wschodniej stronie Berkeley Sąuare - wszystko to świadczyło, że jeszcze nie wszyscy człon­kowie londyńskiej socjety wyjechali ze stolicy; niemniej jednak w ostatnich dniach czerwca sezon towarzyski dobiegał końca i podróżny nie był zaskoczony widząc, że na Hill Street nie ma żywej duszy. Nie zdziwiłby się także, gdyby z drzwi pewnego domu po północnej stronie ulicy zdjęto już kołatkę, lecz kiedy powóz się zatrzymał, szybkie spojrzenie upewniło go, że na szczęście tak nie jest: miejska rezydencja lorda Denville'a nie została zamknięta na lato. Podróżny, młody mężczyzna w polskim płaszczu z pasem i chwostami oraz płaskim kapeluszu, zeskoczył z powozu, wytaszczył ze środka pękaty sakwojaż, postawił go na bruku i wyjął pugilares. Zapłaciwszy forysiom, ujął sakwojaż, podszedł po schodach do drzwi frontowych i pociągnął żelazny uchwyt dzwonka.

Zanim przebrzmiały ostatnie echa tego wezwania, powóz odjechał, lecz nikt nie zareagował na dzwonek. Podróżny jeszcze raz, tym razem energiczniej, pociągnął za sznurek. Dzwonienie dało się słyszeć gdzieś w dolnej części domu, ale po kilku

7


Georgette Heyer

minutach czekania młodzieniec stwierdził, że mimo wszystko nie zdołał obudzić żadnego ze służących jego lordowskiej mości.

Zastanowił się nad tym przez chwilę. Było możliwe, aczkolwiek mało prawdopodobne, że domownicy wyjechali z Londynu nie zdjąwszy kołatki z drzwi ani nie zaryglowawszy okien. Aby sprawdzić, czy rzeczywiście okiennice nie są zamknięte, cofnął się na ulicę i zlustrował dom, stwierdzając, że nie tylko żadne z okien nie jest zaryglowane, lecz nawet jedno - na parterze

-              pozostawiono uchylone na kilka cali u góry. Było to, jak
wiedział, okno w jadalni; zręcznemu i zdeterminowanemu mło­demu człowiekowi nietrudno było się tam wspiąć. Zrzuciwszy
więc z siebie płaszcz i upewniwszy się, że nie ma w pobliżu
żadnego stróża, który mógłby być świadkiem jego potajemnego
wtargnięcia do domu, młodzieniec zademonstrował bynajmniej
tym nie zainteresowanemu księżycowi, że słynny pułkownik Dan
Mackinnon z Gwardii Coldsteamskiej ma godnego siebie rywala
w sztuce niebezpiecznej wspinaczki. Wielce szanownemu Chris-
topherowi Fancotowi jednak podobna myśl nie postała w głowie:
nie znał bowiem pułkownika Mackinnona, a wspięcie się na
upatrzony parapet nie było dla niego ani trudnym, ani niebez­piecznym wyczynem. Potem tylko odsunął ku górze dolną część
okna i wskoczył do pokoju. Już po kilku minutach pojawił się
w hallu, gdzie na marmurowym blacie stolika znalazł lampę
naftową płonącą nikłym ogniem, a obok niej nie zapaloną świecę
w srebrnym lichtarzu. Obrzuciwszy te przedmioty bystrym spoj­rzeniem, pan Fancot skonstatował, że ich czcigodny właściciel
musiał powiedzieć służbie, by na niego nie czekała. Kolejne
odkrycie - że frontowe drzwi nie były zamknięte na zasuwę

-              utwierdziły go w tym przypuszczeniu. Kiedy wyszedł na ganek,
by wnieść swój bagaż do środka, pomyślał z rozbawieniem, że
gdy wreszcie gospodarz wróci do domu i zastanie w swym łóżku
najmniej spodziewanego gościa, prawdopodobnie uzna, iż jest
znacznie bardziej pijany, niż mu się początkowo wydawało.

Z tą myślą, która, sądząc po łobuzerskim uśmiechu, sprawiła mu niemałą uciechę, pan Fancot zapalił świecę od płomienia lampy naftowej i skierował się w stronę schodów.

Szedł cicho na górę, trzymając w jednej dłoni świecę, w drugiej

8


Rozterka

sakwojaż, a płaszcz niosąc przewieszony na ramieniu. Nie zdradził go żaden skrzypiący stopień, lecz mimo to, kiedy minął półpiętro, na górze otworzyły się drzwi i zabrzmiał przestraszony głos:

-              Evelyn, to ty?

Przybysz uniósł głowę i w blasku świeczki trzymanej wysoko przez drobną dłoń ukazała mu się kobieca sylwetka otulona obłokiem koronek, przytrzymywanych bladozielonymi atłasowymi wstążkami. Spod uroczego nocnego czepka wysuwało się kilka loków barwy dojrzałej pszenicy. Dżentelmen stojący na schodach rzekł z uznaniem:

-              Co za twarzowy czepek, moja droga!

Zjawa, do której zwrócił się w ten sposób, wydała westchnienie ulgi i odrzekła ze śmiechem:

-              Ty nieznośny chłopcze! Och, Evelyn, tak się cieszę, że już
wróciłeś! Co cię tak długo zatrzymało? Umierałam z niepokoju!

W oczach młodzieńca pojawił się wesoły błysk, ale powiedział głosem, w którym pobrzmiewał głęboki wyrzut:

-              Daj spokój, mamo...!

-              Łatwo ci mówić „daj spokój, mamo" - odparła - ale skoro
solennie przyrzekłeś nie wrócić ani o dzień później niż... - Urwała
patrząc na niego z nagłą podejrzliwością.

Postawiwszy sakwojaż, dżentelmen zrzucił z ramienia płaszcz, zdjął kapelusz i przeskakując po dwa stopnie naraz, zbliżył się do niej, mówiąc z jeszcze większym wyrzutem:

-              Ależ, mamo! Jak możesz być tak niewyrozumiałą rodzicielką?

-              Kit! - zawołała jego „niewyrozumiałą" rodzicielka stłumio­nym głosem. - Och, mój drogi, kochany synu!

Wziąwszy w ramiona swą owdowiałą matkę, pan Fancot serdecznie ją uściskał, lecz rzekł żartobliwie:

-              Co za wierutne kłamstwo! To nie ja jestem twoim ukochanym
dzieckiem!

Stając na palcach, by pocałować syna w szczupły policzek, i ulewając kroplę wosku z przechylonej świecy na rękaw jego surduta, lady Denville odparła z godnością, że nigdy nie wyróż­niała żadnego ze swych synów bliźniaków.

-              Oczywiście, że nie! Jak mogłabyś, skoro nas nie rozróżniasz?
- zauważył pan Fancot wyjmując lichtarz z jej ręki.

9


Georgette Heyer

-                Ależ rozróżniam! - oświadczyła. - Gdybym wiedziała, że masz przyjechać, poznałabym cię natychmiast! Myślałam jednak, że jesteś w Wiedniu.

-                Nie, jestem tutaj - odrzekł pan Fancot, uśmiechając się do niej z czułością. - Stewart dał mi urlop, cieszysz się?

-                Nie, wcale! - powiedziała biorąc go pod ramię i prowadząc do swojej sypialni. - Niech ci się przyjrzę, ty gałganie! Och, nie widzę cię dobrze! Zapal wszystkie świece, mój drogi, a od razu zrobi się jaśniej. Ileż pieniędzy wydaje się w tym domu na świece! Nie uwierzyłabym, że aż tyle, gdyby Dinting nie pokazała mi rachunków od dostawcy, których, muszę przyznać, wolałabym nie widzieć, bo, powiedz sam, Kit, po co komu znać cenę świec? Przecież i tak nie można się bez nich obejść, a nawet twój ojciec nigdy nie życzył sobie, bym kupowała łojowe.

-                Może nie trzeba palić ich aż tylu naraz - zauważył Kit zapalając pół tuzina świec umieszczonych w dwóch świecznikach, które stały na toaletce.

-                Nie, nie. Nie ma nic smętniejszego niż słabo oświetlony pokój! Zapal jeszcze te na kominku, kochanie! O, tak jest znacznie lepiej! A teraz chodź, opowiedz mi, co u ciebie!

Podeszła do eleganckiego szezlonga i klepnęła go zapraszającym gestem, lecz Kit nie od razu posłuchał jej wezwania. Stał zaskoczo­ny widokiem, który ukazał się jego oczom po zapaleniu świec:

-              Cóż to, mamo?! - wykrzyknął. - Poprzednio mieszkałaś
w różanym ogrodzie, a teraz można by pomyśleć, że jest się na
dnie morza!

Ponieważ taki właśnie efekt zamierzała wywołać, kiedy za bajońską sumę kazała urządzić pokój w odcieniach zieleni, uwaga ta sprawiła jej przyjemność.

-                Otóż to! - rzekła z zadowoleniem. - Nie wiem, jak mogłam tak długo znosić te pospolite róże - zwłaszcza że, jak mi już dawno temu powiedział biedny pan Brummel, należę do tych niewielu kobiet, którym do twarzy w zielonym kolorze.

-                To prawda - potwierdził Kit. Jego oczy pojaśniały na widok łóżka, a w ich kącikach pojawiły się filuterne zmarszczki, gdy zauważył, że drapowane firany są z najcieńszego muślinu. - Śliczne! I jakie niestosowne!

10


Rozterka

Zaniosła się czarującym perlistym śmiechem.

-              Nonsens! Nie uważasz, że pokój wygląda ładnie?
Podszedł i usiadł obok matki, podnosząc jej dłoń do swych ust

i składając na niej pocałunek.

-     Jest taki jak ty: ładny i absurdalny!

-     I taki jak ty! - odcięła się.

Uwolnił jej rękę i wykrzyknął z wcale nie udawanym obu­rzeniem:

-              Dobry Boże, mamo! Wcale nie!

-              No w każdym razie absurdalny - poprawiła się, myśląc
jednocześnie, że trudno byłoby znaleźć przystojniejszych męż­czyzn niż jej synowie bliźniacy.

Elegancki światek, do którego należeli, uznałby nieco bardziej powściągliwie, że owszem - bracia Fancotowie są przystojni, lecz jeszcze wiele brakuje im do ojca. Żaden z nich bowiem nie odziedziczył jego regularnych rysów: byli raczej podobni do matki; i chociaż była uznaną pięknością, osoby postronne zgodnie twierdziły, że o jej uroku decyduje nie doskonała uroda, lecz nieposkromiony wdzięk. Starsi wielbiciele lady Denville porów­nywali ją do pierwszej małżonki piątego księcia Devonshire. Łączył ją z księżną zresztą nie tylko urok osobisty: podobnie jak ona uwielbiała swe dzieci i była beztrosko ekstrawagancka.

Co zaś do Kita Fancota, był to dobrze zbudowany młody mężczyzna w wieku dwudziestu czterech lat, wzrostu nieco wyższego niż średni, o szerokich ramionach i nogach, które wspaniale prezentowały się w najmodniejszych wówczas obcisłych spodniach. Miał ciemniejsze włosy niż matka: jego lśniące loki połyskiwały raczej kasztanowatym niż złotawym odcieniem; jego usta zaś znamionowały stanowczość, której brakowało jego rodzicielce. Natomiast oczy były niemal takie same jak u matki: żywe, barwy szaroniebieskiej, prawie zawsze promieniejące wesołością. Miał także ujmujący uśmiech; wszystko to, jak również niewymuszony sposób bycia, sprawiało, że był po­wszechnie lubiany. On i brat byli podobni do siebie jak dwie krople wody i tylko najbliżsi przyjaciele potrafili rozpoznać, który z nich jest który. Jeśli czymś się różnili, to nie rysami twarzy ani sylwetką - chociaż kiedy stali obok siebie, można

11


Georgette Heyer

było zauważyć, że Kit jest odrobinę wyższy niż Evelyn, a włosy Evelyna mają nieco bardziej złotawy odcień niż włosy Kita. Tylko najbardziej spostrzegawczy byli w stanie określić, na czym naprawdę polega różnica między nimi - była ona bardzo subtelna i uwidaczniała się w wyrazie oczu: oczy Kita wydawały się łagodniejsze, Evelyna zaś - bardziej błyszczące; jeden i drugi skłonny był raczej do śmiechu niż smutku, lecz Kit potrafił czasami przybrać poważny wyraz twarzy z przyczyn Evelynowi nie znanych, a Evelyn szybko przechodził z euforii w rozpacz, co było obce bardziej zrównoważonemu Kitowi. Jako dzieci kłócili się po przyjacielsku, lecz natychmiast zwierali szeregi przeciwko temu, kto próbował wejść między nich; w latach młodości to zwykle Evelyn inicjował najbardziej skandaliczne wybryki, a Kit ratował ich obu przed konsekwencjami. Kiedy dorośli, okoliczno­ści sprawiały, że rozstawali się na długi czas, niemniej jednak ani rozłąka, ani różnice poglądów nie osłabiły więzi między nimi. Jeśli nie byli razem, w najmniejszym stopniu nie czuli się nieszczęśliwi, ponieważ każdy z nich miał swoje zainteresowania, kiedy jednak spotykali się po wielu miesiącach, odnosili wrażenie, jakby rozstali się zaledwie przed tygodniem.

Od czasu, gdy skończyli Oksford, bracia rzadko się widywali. W ich rodzinie panował zwyczaj, że młodszy syn poświęcał się karierze politycznej, więc Kit rozpoczął służbę dyplomatyczną, polecony przez swego stryja, Henry'ego Fancota, który za swe zasługi w działalności konsularnej obdarzony został tytułem baroneta. Najpierw wysłano Kita do Konstantynopola; ponieważ jednak objął stanowisko młodszego sekretarza w okresie wyjąt­kowo spokojnym dla Turcji, wkrótce zaczął żałować, że nie nakłonił ojca, by ułatwił mu zdobycie szlifów oficerskich; z op­tymizmem, właściwym młodym ludziom, którzy nie osiągnęli jeszcze pełnoletności, zaczął też się zastanawiać, czy nie dałoby się przekonać jego lordowskiej mości, że służba dyplomatyczna nie jest powołaniem młodszego syna. W Europie działy się wtedy ciekawe rzeczy; dziarskiemu młodzieńcowi, zaczynającemu właś­nie służbę dla kraju, wydawało się nieznośne, że pozostaje na marginesie wydarzeń. Na szczęście jednak lord nieboszczyk nie należał do najbardziej nieustępliwych ojców i Kit przeniesiony

12


Rozterka

został do Sankt Petersburga, zanim jeszcze nuda panująca na jego tureckiej placówce skłoniła go do buntu. Jeśli początek kariery dyplomatycznej zawdzięczał stryjowi, to ojciec umożliwił mu pokonanie drugiego w niej szczebla: lord Denville był może nieugięty, lecz darzył Kita szczerą miłością i potrafił go zrozumieć. Nie był najlepszego zdrowia i od kilku lat brał niewielki udział w życiu politycznym, lecz nadal miał paru przyjaciół w adminis­tracji państwowej. Tak więc pod koniec 1813 roku Kit został wysłany pod skrzydła generała lorda Cathcarta i od tej chwili nie miał czasu ani okazji, by skarżyć się na nudę. Cathcart był nie tylko ambasadorem w Rosji, lecz także pełnił funkcję brytyjskiego pełnomocnika do spraw wojskowych przy armii carskiej, więc u jego boku Kit był świadkiem zwycięskiej kampanii 1814 roku. Ze swej strony zaś Cathcart przyjął Kita bez zbytniego entuzjazmu i nie zwróciłby na niego większej uwagi niż na innych sekretarzy, gdyby nie to, że jego własny syn natychmiast się z nowo przybyłym zaprzyjaźnił. George Cathcart, młodziutki porucznik IV Regimentu Dragonów, był wojskowym aide-de-camp swego ojca. Większość czasu spędzał roznosząc rozkazy dla kilku oficerów angielskich będących na służbie w armii rosyjskiej, lecz zawsze gdy wracał do kwatery głównej - jak ją uparcie nazywał

-   spotykał się z jedynym swym rówieśnikiem wśród pracowników ambasady. W sposób nieunikniony Kit został więc zauważony przez jego lordowską mość generała i szybko zdobył jego sympatię. Cathcart uznał go za miłego chłopca, pojętnego i dobrze wychowanego: taki młody człowiek z dobrej rodziny był wprost nieoceniony dla przepracowanego starszego dyplomaty, zmuszo­nego utrzymywać stosunki towarzyskie z przedstawicielami naj­wyższych kręgów władzy. Kit odznaczał się taktem i odpowied­nimi manierami, a także - mimo ujmującej  niefrasobliwości

-   wrodzoną dyskrecją. Gdy więc jego lordowską mość wyruszył do Wiednia na kongres, zabrał ze sobą Kita i Kit już tam został. Lord Castlereagh, odnosząc się do młodzieńca z dużą życzliwością przez wzgląd na jego stryja, przedstawił go nowo mianowanemu ambasadorowi, czyli -jak zrządził przypadek - swemu własnemu przyrodniemu bratu. Lord Steward także polubił młodzieńca. Natomiast co sobie Kit myślał o Stewardzie, którego podczas

13


Georgette Heyer

kongresu lekceważąco nazywano lordem Pumpernicklem - to zachował wyłącznie dla siebie; i chociaż przykro mu było rozstawać się z Cathcartem, cieszył się, że nie musi wracać do Sankt Petersburga, gdzie wojna już się skończyła. Wreszcie przestał także zazdrościć George'owi Cathcartowi jego niezwyk­łego szczęścia - tego mianowicie, że został przydzielony do oddziałów Wellingtona akurat w porę, by wziąć udział w bitwie pod Waterloo - a zainteresował się tak bardzo skomplikowanymi ustaleniami traktatu pokojowego, że Sankt Petersburg zaczął mu się wydawać miastem równie oddalonym od centrum życia politycznego jak Konstantynopol.

W ciągu ostatnich dwóch lat dwukrotnie spotkał się z Evelynem za granicą, lecz w Anglii pojawił się tylko raz - gdy przyjechał na pogrzeb ojca.

Lord Denville umarł nagle wiosną 1816 roku; od tej pory, czyli przez piętnaście miesięcy, lady Denville nie widziała młodszego z bliźniaków. Teraz w pierwszym momencie pomyślała, że wcale się nie zmienił, i powiedziała mu to. Potem jednak zmieniła zdanie i rzekła:

-               Ależ jestem głupia! Wyglądasz na nieco starszego - oczywiś­cie, że tak! Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądałeś poprzednio. Rzecz w tym jednak, że Evelyn także jest starszy, więc trudno mi zauważyć różnicę. Wiesz, nadal jesteście do siebie niezwykle podobni. Kochanie, chciałabym wiedzieć, jak to się stało, że tak nagle przyjechałeś! Przywiozłeś jakąś przesyłkę dyplomatyczną? Czy w ogóle wozisz takie przesyłki jak inni dyplomaci?

-               Nie, raczej nie - odparł z powagą. - Tym zajmują się królewscy kurierzy. Przyjechałem, by zająć się... pilnymi sprawami osobistymi.

-               Wielkie nieba, Kit, nie wiedziałam, że masz takowe! - wy­krzyknęła. - Och, żarty sobie ze mnie stroisz! No, powiedz, o co chodzi?

-               Ależ mam do załatwienia pilne sprawy osobiste! - zaprotes­tował. - Przecież wiesz o tym, mamo! Stałem się człowiekiem zamożnym, czyż nie? Można powiedzieć, że śpię na pieniądzach!

-               Nigdy nie użyłabym tak prostackiego wyrażenia! Poza tym to nieprawda.

14


Rozterka

-                Jak możesz mówić coś takiego, skoro mój ojciec chrzestny był tak miły i zostawił mi cały swój majątek? - zapytał z wy­rzutem.

-                Więc to masz na myśli? Ależ to nie jest żaden majątek, Kit! Chciałabym, aby tak było - i muszę przyznać, że bardzo na to liczyłam, ponieważ pan Bembridge uchodził za człowieka majęt­nego, tymczasem okazało się inaczej - nieboszczyk miał, jak powiedział ten obrzydliwiec Adlestrop, zaledwie mały do­chód! Biedaczek... To oczywiście nie jego wina, więc nie należy mieć do niego pretensji!

-              Ja nie mam! Te pieniądze spadły mi jak z nieba, mamo!

-              O takiej sumie - oznajmiła jej lordowska mość z przekona­niem - trudno powiedzieć, że spadła z nieba! Mówisz jak
Adlestrop, więc lepiej już zamilknij!

Kit wiedział, że doradca prawny rodziny nigdy nie cieszył się względami matki, lecz te cierpkie uwagi pod jego adresem aż prosiły się o wyjaśnienie.

-              Co takiego zrobił Adlestrop, że tak ci się naraził, mamo?

-              Adlestrop jest... Och, nie mówmy o nim! To skąpiec i do
tego złośliwy! Nie mam pojęcia, dlaczego o nim wspomniałam

-   pewnie dlatego, że po śmierci pana Bembridge'a orzekł, że nie ma powodu, byś przyjeżdżał do domu, gdyż nie odziedziczyłeś żadnej posiadłości ani nic takiego, czym musiałbyś się zająć osobiście - nic poza tymi śmiesznymi papierami wartościowymi

-   i proszę, nie przekonuj mnie do nich, Kit, bo równie dobrze mógłbyś mówić do ściany! Doskonale rozumiem, że te papiery są święte i za nic nie wolno ich ruszać - jeśli jednak chodzi o mnie, nigdy nie zainwestowałabym pieniędzy w coś tak głupiego!

 

-     Nie mam co do tego żadnych wątpliwości! - zgodził się Kit.

-     Nigdy nie masz gotówki dostatecznie długo, by zdążyć ją w cokolwiek zainwestować!

Zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem westchnęła i rzekła:

-              Tak, rzeczywiście. To bardzo nieprzyjemna prawda. Wielo­
krotnie próbowałam nauczyć się oszczędności, ale chyba nie
mam do tego zmysłu. Podobnie jak wszyscy Cliffe'owie! A co

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin