Moon Elizabeth - Zasady walki tom2.pdf

(1915 KB) Pobierz
Elizabeth Moon
Zasady Walki
(Rules Of Engagement)
Dedykacja
Pamięci ofiar tornada w Jarrell, Texas, 27 maja 1997, a w szczególności Brandi N icole Smith
i Stacy Renee Smith oraz ich matki, Cynthii L. Smith.
Podziękowania
Jak zwykle ci sami podejrzani (już wy wiecie, kto...), ze szczególnym podziękowaniem dla
Ellen McLean i Mary Moreli za pomoc w zakresie psychologii. Mary przeczytała pierwszą
wersję tekstu i inteligentnie ją skomentowała pomimo padającego deszczu, przeciekającego
dachu i martwej myszy w pokoju gościnnym. Okazała heroiczną pomoc w tworzeniu
manuskryptu. Diann Thornley podzieliła się ze mną informacjami na temat kursów w szkołach
oficerskich. Ruta Duhon pomogła mi w czasie pewnego lunchu przemyśleć jedną z finałowych
scen, prawdopodobnie mając dość moich narzekań na brak pomysłów. Anna Larsen i Toni
Weisskopf dodali specyficznego smaczku emocjonalnej stronie intrygi. Kathleen Jones i David
Watson wzięli na siebie zadanie przeczytania ostatecznej wersji tekstu, i dokonali tego zaledwie
w kilka dni. Ich komentarze znacząco poprawiły ostateczną wersję. Debbie Kirk jak zwykle
znalazła więcej niż ktokolwiek inny literówek i delikatnie poprawiła moją ortografię. Nieco
realizmu dodały powieści pewne anegdoty, którymi podzielili się ze mną ludzie pragnący
zachować anonimowość.
Na specjalną wzmiankę zasługują stanowiące tło tej historii części Teksasu. Jedne są
prawdziwe (Teksańczycy wiedzą, które), jedne fikcyjne, a jeszcze inne stanowią elementy
teksańskiej mitologii przyszłości. Zniekształcenie historii oraz tradycji Teksasu, zaprezentowane
przez występujące w książce postacie, nie odpowiada moim osobistym przekonaniom ani
odnośnie do wydarzeń historycznych, ani do tradycji. Czytelników znających historię i mających
poczucie humoru może rozbawić zestawienie imion niektórych postaci; wszystkie zamierzone
odwołania pochodzą sprzed dwudziestego wieku. (Kuszące było, choć nie aż tak bardzo,
zabawienie się współczesną polityką Teksasu.) Wszelka zbieżność nazwisk jest czysto
przypadkowa. Ruchy wspomniane w tekście jako historia starożytna są jednak wciąż żywe; nie
ma sensu udawać, że natura Bogobojnej Milicji Nowego Teksasu nie jest aż nazbyt bliska
niektórym elementom z Waco, Fort Davis, a nawet Oklahomy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Placówka szkoleniowa Zawodowej Służby Kosmicznej, baza Copper Mountain
W połowie wspinaczki na urwisko Brun zrozumiała, że ktoś próbuje ją zabić. Właśnie
przeniosła ciężar ciała z lewej stopy na prawą i postawiła ją na maleńkiej półeczce na wysokości
bioder, gdy jej mózg przekazał tę informację.
Jej dłonie natychmiast pokryły się potem i słabsza lewa ręka ześlizgnęła się ze skalnej
wypukłości. Zanurzyła dłoń w woreczku z talkiem i znów sięgnęła do występu, potem wysuszyła
prawą rękę i poprawiła chwyt. Po tylu dniach treningu wykonywała te czynności mechanicznie.
Jeśli ktoś próbuje ją zabić, nie powinna mu w tym pomagać, robiąc coś głupiego.
Odciążyła prawą nogę, aby zrobić następny krok w górę. Oczywiście, że ktoś próbuje ją
zabić, podobnie jak pozostałych studentów. Wiedziała o tym, przylatując tutaj. Lepiej stracić
teraz paru studentów niż mieć na polu walki nie doszkolony personel, którego porażka naraziłaby
innych. Jej oddech uspokajał się w miarę docierania do niej rozsądnych argumentów. Prawa
stopa... potem ręce odnajdują kolejne uchwyty... później lewa stopa... Wspinaczka podobała jej
się niemal od pierwszego dnia szkolenia.
Nagle usłyszała huk i poczuła ukłucie w dłoń; zaczęła spadać, zanim rozpoznała dźwięk
i rodzaj bólu. To był strzał. Ktoś do niej strzelił. Trafił ją? Ból był za słaby, a więc musiała dostać
odłamkiem skały. Dotarła do końca liny i uderzyła w ścianę z taką siłą, że aż wypchnęła z jej
płuc całe powietrze. Stopy i dłonie odruchowo przywarły do skały i odnalazły zaczepy. Wciąż jej
dzwoniło w uszach; potrząsnęła głową i połówki jej kasku wspinaczkowego zsunęły się na
taśmach jak chitynowe osłonki skrzydeł chrząszcza.
Niech to szlag, pomyślała. Do diabła z rozsądkiem, ktoś próbuje ją zabić, a ona jest na
samym środku skalnej ściany. W górę jest za daleko, w dół – 150 stóp spadku w prostej linii.
Z prawej strony nic oprócz gładkiej skały, z lewej wąski pionowy komin.
Powiedziano im, żeby tym razem go nie używać, ale wspinała się nim już wcześniej, gdy
uczyła się o szczelinach i kominach. Gdyby teraz mogła tam się dostać...
Odepchnęła się; następny strzał trafił w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się
jej głowa. Jej dłonie i twarz obsypały odpryski skały. Sięgnęła po następny uchwyt, ale nie
w panice, lecz jak ktoś, kto dobrze wie, gdzie go szukać. Kimkolwiek był napastnik, miał powód,
aby nie strzelać seriami, ale teraz już wiedział, w którą stronę Brun zmierza, i mógł lepiej
celować. Zaryzykowała i zsunęła lewą stopę z wypukłości. Na moment zawisła na rękach,
szukając nogami podparcia. Potem znalazła jeden uchwyt i następny. Szczelina była tuż przed
nią. Jej lewa ręka ześlizgnęła się, gdyż sięgnęła za daleko, a w chwili, gdy zaklęła pod nosem,
następny strzał roztrzaskał występ, do którego sięgała, znowu obsypując ją deszczem odłamków.
* * *
Rozbicie skalnego występu spowodowało powstanie nowych uchwytów. Po paru sekundach
była już w szczelinie, ciągnąc za sobą linę, by móc głębiej się schować. Miała nadzieję, że
strzelec nie zna układu komina. Tkwiąc w tym miejscu, w prawie pionowej szczelinie, była
równie odsłonięta jak na środku klifu, ale zaledwie dziesięć stóp wyżej komin miał już spiralny
kształt i mogła bezpiecznie schować się przed snajperem.
Poczuła, że ktoś ciągnie za linę. Nie zrozumieli, co się stało... czy może biorą udział
w spisku? Bezskutecznie próbowała się zaprzeć.
Nasz Teksas, dawniej Kurzawa-Yahr Kolonia spółki inwestycyjnej
Mitchell Langston Pardue, Ranger Bowie Bogobojnej Milicji Nowego Teksasu, siedział
w ciężkim rzeźbionym fotelu i czekał, aż kapitan skończy czytać jego raport. Gładził rzeźbę na
prawej poręczy – podobno przedstawiała zwierzę ze Starego Teksasu zwane dilla – i myślał, jak
mógłby zasugerować, że kapitan jest idiotą, nie mówiąc tego wprost.
– Mitch, słuchasz mnie? – Pete Robertson, Ranger Travis i Kapitan Rangersów, mówił
płaczliwym tonem, który powodował, że Mitch miał ochotę walnąć go czymś ciężkim w łeb.
Zaczynał się już starzeć, jego pobrużdżony kark przypominał indycze korale.
– Jasne, Kapitanie – odpowiedział. – Mówisz, że potrzebujemy jeszcze więcej kosmicznej
broni Familii Regnant, żeby zapełnić nasz pierwszy magazyn. Twój plan ataków na Guernesi
zaczyna się opóźniać...
– Stanął w miejscu jak muł w bagnie – przerwał mu Kapitan.
– A jeśli będziemy za długo czekać, nie dotrze do nich to, co chcemy im przekazać. –
Guernesi zareagowali energicznie na porwanie statku pełnego turystów i odbili go, choć nie
obyło się bez ofiar. Potem wprowadzili embargo handlowe i zniszczyli kilka statków, żeby
pomścić śmierć swoich ludzi. – Musimy zdobyć więcej broni. Poza tym coś jest nie tak z naszym
agentem w kwaterze głównej ich floty kosmicznej. Ostatni sygnał, jaki od niego dostaliśmy, nie
ma żadnego sensu.
– Cóż, starzeje się – odezwał się Sam Dubois, Ranger Austin.
– Został poddany jednej z tych zakazanych procedur...
– Został odmłodzony – poprawił go Mitch, używając właściwego terminu. – Jakieś dziesięć,
piętnaście lat temu zaczęli odmładzać swoich najstarszych podoficerów, a on jest jednym z nich.
Gdyby tego nie zrobili, pewnie już nic byśmy od niego nie dostali.
– Ależ to ohydztwo – oświadczył Sam. Był uparty jak muł i trzymał się plebana Wellsa
Zgłoś jeśli naruszono regulamin