Trollope Joanna - Na zakazanych skrzydłach.pdf

(999 KB) Pobierz
6646014 UNPDF
Na zakazanych
skrzydłach
1
Stara pani Mossop przed przyjściem lekarza zawsze wkładała zęby.
Pastorowi nie czyniła tego zaszczytu, bo był człowiekiem zbyt serio, a na
dodatek miał niemiłą powierzchowność. Lekarz natomiast odznaczał się
seksapilem, a to na panią Mossop działało, mimo że przekroczyła osiem­
dziesiątkę i umierała powoli na raka. Kiedy więc zabłocony samochód
lekarza zatrzymywał się przed jej domem — o czym wiedziała, bo zawsze
czujnie obserwowała drogę, siedząc w fotelu ustawionym przy oknie —
wyławiała zęby z kubka stojącego na parapecie i umieszczała je tam, gdzie
było ich miejsce.
Ten rytuał nigdy nie uszedł uwagi lekarza.
- Widzę, że chce mnie pani zjeść - powiedział pewnego razu.
W odpowiedzi babcia Mossop roześmiała się piskliwie.
- A potem cię wypluć, mądralo!
Archie Logan uśmiechnął się. Bardzo lubił babcię Mossop, a to, że
w obliczu nieubłaganego powolnego procesu umierania manifestowała taki
niezłomny hart ducha, głęboko go wzruszało. Pokój, w którym siedziała,
pachniał jak gniazdo myszy i był przepełniony tandetnymi, choć efektownie
wyglądającymi meblami, mnóstwem ozdóbek i szydełkowych serwetek.
Nad całym tym stęchłym chaosem spokojnie górowała ogromna, szara twarz
telewizora. Babcia Mossop włączała go tylko wtedy, kiedy chciała obejrzeć
boks, piłkę nożną albo katastrofy w wiadomościach. Krew jej nie przeraża­
ła, jak powiedziała doktorowi Loganowi. Jej ojciec pracował jako gajowy
i krew była obecna w jej życiu od dzieciństwa.
Doktor Logan postawił torbę na masywnym fotelu, na którym leżały
poduszki w dzierganych pokrowcach, i grzebiąc w niej kontynuował roz­
mowę. Musiał rzucać pytania jakby od niechcenia, gdyż inaczej babcia
Mossop powiedziałaby mu: „O, ja nie będę na nikogo skarżyła"... i nie
doszliby do niczego.
- Ma pani apetyt? - zapytał, stojąc do niej tyłem.
- Jako taki. Nie za wielki.
- Mam nadzieję, że córka się panią opiekuje.
7
Babcia Mossop prychnęła.
- Przynosi te hinduskie świństwa. Ja ich do ust nie biorę.
Pochylił się nad nią, chcąc zacząć badanie. Babcia Mossop była drobna
jak wróbelek. Spojrzała na jego gęste włosy i zauważyła, że gdzieniegdzie
poprzetykane są siwizną.
- Skończył pan już czterdzieści lat?
- Nie - odpowiedział spokojnie doktor Logan, słuchając jej serca.
- Ja nie miałam siwych włosów do pięćdziesiątego trzeciego roku życia.
- No tak, ale pani jest zrobiona z odporniejszego materiału. Ma pani
bóle w krzyżu?
Babcia Mossop nie cierpiała się zwierzać, więc milczała.
- Rozumiem więc, że tak - powiedział doktor Logan.
Wyprostował się, by coś zapisać, a niewielki pokój i drobna kobieta
wydały się w porównaniu z nim jeszcze mniejsze.
- Dam pani coś, co spowolni trochę działanie całej maszynerii.
Kiedyś, rozmawiając z nią, użył słowa .jelita", a ona zareagowała na to
tak gwałtownie, że tym razem wolał uciec się do eufemizmu.
Babcia Mossop żachnęła się.
- Czy to wszystko, co pan może dla mnie zrobić?
Popatrzył na nią serdecznie.
- Zawsze mógłbym panią jeszcze zastrzelić.
Babcia Mossop była zachwycona.
- Chybiłby pan! Na pewno! - zawołała, odrzucając głowę do tyłu.
- Jeżeli pani schudnie jeszcze bardziej, to każdy chybi.
Babcia Mossop schyliła nagle głowę i wypluła zęby w stulone dłonie.
Dla doktora Logana był to sygnał, że ma już iść. Kiedy babcia Mossop
miała kogoś dosyć, dawała to do zrozumienia bardzo jasno. Archie Logan
uważał, że jej godność i niezależność manifestują się o wiele wyraźniej niż
fakt, że powoli umiera. Zęby wpadły z pluskiem do kubka.
- Dam receptę. Sharon. Będzie mogła ją zrealizować, kiedy pójdzie po
hinduskie jedzenie. - Zamknął torbę i spojrzał na staruszkę. — Przyjdę
w piątek.
Babcia Mossop znowu cicho prychnęła. Lekarz wyszedł, pochylając się
w niskich drzwiach prowadzących prosto do małego ogródka, w którym
mizerne resztki fasoli wielokwiatowej trzepotały ponad pustą klatką dla
królików. Za płotem, w sąsiednim ogródku powiewało wyzywająco nowo­
czesne pranie wnuków babci Mossop, rozwieszone na żółtej nylonowej
żyłce. Córka babci, Sharon, zastąpiła staromodne okienka we frontowym
pokoju swojego domku ponurymi, dużymi szklanymi taflami, toteż znajdu­
jące się za nimi wnętrze było wystawione na widok publiczny. Archie Logan
popatrzył w tamtą stronę i zobaczył wyrostka w dżinsach i czarnej skórza­
nej kurtce zgarbionego na krześle przed telewizorem. Ile czasu, zastanowił
się, zatrzaskując gwałtownie furtkę, ile czasu upłynęło od chwili, gdy ten
chłopak po raz ostatni widział babkę?
Spojrzał w górę, w październikowe niebo. Słońce zaczynało właśnie
zachodzić za ponure smugi w kolorze ciemnych winogron. Archie Logan,
sam nie wiedząc dlaczego, przypomniał sobie — nagle i ze wzruszeniem -
pewne wakacje, które przed laty spędził z Lizą, jesienne wakacje w Toska­
nii. W Bagni di Lucca - nad rzeką, wśród skał i kasztanowców - złapała
ich burza. Deszcz przemoczył ich do suchej nitki, a kiedy potykając się,
biegli do samochodu, podszedł do nich pewien uprzejmy człowiek z para­
solem. Zaprosił ich do swojej ogromnej, obdrapanej willi z epoki króla
Edwarda, pozwolił się wykąpać i poczęstował słodową whisky. Archiemu
stanęła teraz przed oczami Liza, która, owinięta w pogryziony przez mole,
stary szlafrok z wielbłądziej wełny, należący do ich gospodarza, siedziała
przed kominkiem i trzymając bose stopy ponad marmurową podłogą, wsu­
wała język do kieliszka z whisky. „Zimowe deszcze w Toskanii", powie­
dział gospodarz piękną angielszczyzną, „potrafią być długie i okropne".
Myśl o Lizie nasunęła Archiemu pomysł, żeby wpaść do domu przed
udaniem się do ośrodka zdrowia, gdzie tego wieczora przyjmował pacjen­
tów. Pomyślał, że Liza będzie w domu, bo środa to jej dzień wolny od zajęć
w szkole mieszczącej się w domostwie zwanym Bradley Hall, gdzie praco­
wała na niepełnym etacie. Mikey też już na pewno wróci ze szkoły, no i on,
Archie, będzie mógł zobaczyć Imogenę, zanim ta pójdzie spać. I może
okaże się, że przyszedł list od Thomasa, list, który zaleczy ranę powstałą po
otrzymaniu od niego pierwszych wiadomości z internatu.
„Nie rozumiem dlaczego muszę tutaj być" - pisał wtedy Thomas. - „Tu
jest okropnie. Lubiłem chodzić do szkoły w Winchester i wracać do domu
na noc. Nie lubię kłaść się do łóżka tutaj. Bo wtedy płaczę".
Archie wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki z niepotrzebną gwał­
townością. Odjechał bardzo szybko, a stara pani Mossop, która w samotno­
ści czekała, aż pomacha jej ręką na pożegnanie — zamierzając równocześnie
to zignorować - zapadła się w swój fotel.
Liza Logan, z rudymi włosami związanymi wstążką w szkocką czarno-
-niebiesko-zieloną kratę regimentu Black Watch, siedziała przy kuchennym
stole i słuchała, jak jej młodszy syn uczy się czytać. Po drugiej stronie stołu
trzyletnia Imogena czarną kredką rysowała niejednakowej wielkości słońca
i gwiazdy na okładce aktualnego magazynu parafialnego. Sally, córka
miejscowego rolnika, do której obowiązków należało opiekowanie się
Imogeną w godzinach zajęć Lizy, a także mnóstwo innych prac, była
w pomieszczeniu gospodarczym przylegającym do kuchni. Wyciągała właś­
nie z suszarki całą lawinę skarpetek tak naelektryzowanych, że aż trzeszcza­
ły. Biało-brązowy spaniel, rozwalony dotychczas na kocu w kącie - był
jedyną istotą, która grzecznie wstała na widok Archiego - zaczął machać
pierzastym ogonem.
- To tata - poinformowała Imogena matkę.
8
9
Liza podniosła głowę, czekając na pocałunek Archiego.
- Rzeczywiście.
Archie pocałował ją w usta. Zawsze całował ją w usta, bez względu na
to jak zdawkowy był pocałunek. To właśnie jej usta o jakby z lekka
opuchniętej, „ukąszonej przez pszczołę" dolnej wardze przyciągnęły go
niby magnes podczas pewnego przyjęcia i sprawiły, że podszedł do niej
z drugiego końca pokoju i, zafascynowany, wpił w nią wzrok pełen pożą­
dania. Było to przyjęcie wydane z okazji zaręczyn Lizy z młodym człowie­
kiem, Hugonem Grantem-Jonesem, a Archiego przyprowadziła na nie jakaś
znajoma, która nie lubiła pojawiać się w takich okolicznościach bez pary.
Następnego ranka Archie rozpoczął oblężenie i po dziesięciu dniach odbił
Lizę narzeczonemu, wskutek czego dziewczyna zamiast szafiru otoczonego
połyskującymi brylantami nosiła stary, podniszczony pierścionek z granata­
mi, który kiedyś należał do nieżyjącej już matki Archiego.
- Pięć kamieni - powiedział Archie, wkładając Lizie pierścionek na
palec. - I pięć słów: Czy chcesz być moją żoną? Chcesz?
- O tak - odrzekła, a potem niechcący dodała: - Tak, proszę cię o to.
A później było jak w opowieści o młodym Lochinvarze*. Fosterowie,
Fenwickowie i Musgrave'owie, przybrawszy postać oburzonych członków
rodziny Lizy i jej przyjaciół, szaleli - oponując gwałtownie i usiłując
wywrzeć presję. Archie natomiast wsadził Lizę do samochodu i wywiózł ją
do Argyllshire, gdzie jego ojciec miał dom na brzegu Loch Fyne, dom bez
telefonu. Tam Archie trzymał Lizę przez dwa pełne uniesień tygodnie.
A potem przywiózł ją z powrotem na południe i ożenił się z nią.
- Dlaczego, kiedy przychodzę do domu - zapytał teraz, wciąż dotykając
ustami jej ust - nie wstajesz i nie merdasz ogonem?
- Ależ ja to robię. W myślach. Tylko widzisz, Mikey doczytał się
właśnie czegoś absolutnie fascynującego: zdobył informację o tym, co
pustułka daje na śniadanie swoim młodym, i wejście samego...
- Myszy - powiedział nagle Mikey. - Pustułki jedzą myszy. One lubią
krew.
- Ja tes - stwierdziła Imogena sepleniąc.
Archie obszedł stół, żeby zobaczyć jej rysunek.
- Czarne gwiazdy. Jakie to oryginalne.
Imogena spojrzała na niego z żałosną miną.
- Żółta kredka się złamała.
- No tak. Byłem właśnie u babci Mossop. Nie mogę pisnąć słowa o jej
stanie, bo zabiorą ją do szpitala, a tam ona umrze z powodu złamanego
serca, zanim wykończy ją wątroba. Ta jej pieprzona, cholerna córka...
- Archie!
- Przepraszam. Jej córka-egoistka, kobieta bez serca przynosi spod
Gwiazdy Agry świństwa, z którymi jej biedne stare kiszki nie są w stanie
nawet zacząć sobie radzić. Wyobrażasz sobie?
- Zrobię jej mleczny pudding.
- Jesteś aniołem. Ale ona ci nie podziękuje.
Liza podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Ale ty to zrobisz.
Archie znowu się pochylił.
- O, tak...
- Piepsona - powiedziała Imogena do Mikeya tonem normalnej kon­
wersacji.
- Cśś - odrzekł na to zachwycony Mikey.
Sally wyszła z pomieszczenia gospodarczego, niosąc pod pachą plastiko­
wy kosz pełen poskładanych, wypranych ubrań. Kiedy przechodziła koło
Mikeya, chłopiec pociągnął ja za spódnicę.
- Słyszałaś, co powiedział tata?
Sally, w której domu obscena były normalną częścią słownika używane­
go na co dzień, powiedziała, że słyszała.
- -Przepraszam, Sal - odezwał się Archie.
- Mnie tam wszystko jedno — odparła Sally, podnosząc zgrabnie Imoge-
nę wolną ręką. - Nie obchodzi mnie, co pan mówi o Sharon Vinney.
Imogena objęła Sally za szyję.
- Powiedziałam „piepsona".
- Słyszałam — stwierdziła Sally bez zainteresowania. - I jeżeli usłyszę
to jeszcze raz, dam ci w pupę. Chodź, czas na kąpiel.
- Ale nie na mycie głowy...
- Imo - powiedział Archie - nie poślesz mi całusa?
Ale Imogena, której uwagę bez reszty zaprzątnęła koszmarna myśl o możli­
wym myciu głowy, nie usłyszała go. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły i kiedy
Sally niosła ją po schodach, wciąż słychać było jej usilne błagania.
- Nawet gdyby Sally nie była osobą, na której można zawsze polegać
w kłopotach - powiedziała Liza - zatrudniłabym ją do mycia głowy Imo-
genie. Archie, dzwonił twój ojciec.
Archie natychmiast zamienił się w słuch. Liza często mówiła przyjaciół­
kom i swojej siostrze Clare, jedynej osobie z rodziny, z którą się spotykała,
że nigdy nie widziała ojca i syna tak bliskich sobie jak Andrew Logan
i Archie. Początkowo bardzo jej się to podobało, bo czuła, że sama została
wzięta w niewolę i umieszczona w potężnej, niezdobytej męskiej twierdzy
jako cenny jeniec. Obydwaj, Archie i Andrew, czuwali nad nią z podnieca­
jącą zachłannością. A ona przekształciła się z trzeciej córki księgowego
z Haslemere w kogoś szczególnego i cennego. Ale oczywiście z czasem
przyzwyczaiła się do tej transformacji. Teraz wydawało się jej, że więź
istniejąca między ojcem i synem raczej wyklucza osoby trzecie, a więc i ją
samą, i że więzi tej towarzyszy poczucie męskiej samowystarczalności.
10
11
A to, mimo jej' usilnych starań, aby tak nie było, okazało się dla niej czymś
odpychającym. Czasami przychodziło jej na myśl, że gdyby Archie nie
zachował tak wielkiej zdolności działania na jej uczucia i zmysły, nie
miałaby mu uwielbienia dla ojca do tego stopnia za złe.
- Co mówił? Czy nie przyjedzie w niedzielę?
- Ależ przyjedzie. I przywiezie kogoś ze sobą.
- Oczywiście - powiedział spokojnie Archie. - Maurice'a Crawforda.
Pewnie chodzi o następny cykl...
- Nie - przerwała mu Liza, zamykając książkę, którą czytał Mikey,
i wstając. - To będzie kobieta.
- Kobieta! Jezu Chryste!
Liza zaczęła zbierać ze stołu kubki i talerze.
- Nazywa się Marina de Breton. Wygląda na to, że ojciec jest dość
podekscytowany.
- Marina de Breton...
- Tak.
- Co za pretensjonalne nazwisko. '
- Co ona może poradzić na to, że je nosi? Jest wdową po jakimś królu
bawełny z Luizjany czy kimś takim.
- Amerykanka!
- Nie - zaprzeczyła Liza. - Greczynka. Albo Włoszka.
Postawiła kubki na suszarce i podeszła do Archiego.
- Kochanie. Nie bądź taki zły.
- Nie je...
- Wyglądasz - powiedział Mikey, jakby chcąc dodać mu odwagi - po
prostu jak ktoś cholernie wściekły.
- Tata nie zadaje się z kobietami.
- Nie wiesz przecież, czy „zadaje się" z tą kobietą. Chce ją tylko
przywieźć na lunch. Na litość boską...
- Mówiłaś, że był podekscytowany.
- Archie - powiedziała Liza z irytacją — nie rób wielkiej sprawy z cze­
goś tak małego.
Zawsze tak było. Przyczepiał się z uporem i przesadą do jakiegoś cienia
myśli i bardzo szybko robił z tego wielką sprawę. Była to jedna z tych jego
wad, które doprowadzały ją do szału. Pozostałe to niechlujstwo i popędli-
wość, tętniąca w nim tak bezustannie i regularnie jak drugi puls. Być może
odziedziczył wszystkie te cechy po matce Walijce, gdyż z pewnością nie
przekazał mu ich sir Andrew Logan.
- Postępujesz jak głupiec - powiedziała Liza do Archiego. Mikey
obserwował ich z niepokojem. - Ojciec pyta, czy może przywieźć na lunch
jakąś nieszkodliwą kobietę, a ty zachowujesz się tak, jakby to była jakaś...
jakaś... - przerwała, nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia.
- Zła czarownica - podpowiedział Mikey i widząc, że jego sugestia
spotkała się z całkowitym brakiem reakcji, zaraz dodał - jak mi się zdaje.
Archie wzruszył ramionami.
- Przepraszam.
- A zresztą - powiedziała Liza - jeżeli okaże się, że ona jest mu bliska,
to powinieneś być zadowolony. Ze względu na niego.
Archie spojrzał na zegar wiszący nad kuchenką.
- Boże. Jest za dziesięć szósta. Słuchaj, po wyjściu z ośrodka mam kilka
wizyt domowych. Więc może gdzieś koło wpół do dziewiątej...
- Może.
Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. Kiedy ją całował, Liza
pomyślała, że może sir Andrew naprawdę coś czuje do tej pani de Breton
i że w związku z tym ona, Liza, być może, odzyska Archiego i będzie go
miała tylko dla siebie, Tak myśląc, z entuzjazmem oddała mu pocałunek.
- Mój mały cud - powiedział do niej, a potem pochylił się, pocałował
Mikeya i pogwizdując wyszedł do samochodu.
W poczekalni miejscowego ośrodka zdrowia kilka tuzinów osób siedzia­
ło na pomalowanych na zielono krzesłach stojących między drzewkami
kauczukowymi i stolikami na czasopisma, tak niskimi, że małe dzieci mogły
się o nie pokaleczyć. Był to nowy ośrodek ze spadzistymi dachami, jak
w szwajcarskiej chacie, i ogromnymi, sięgającymi podłogi oknami, koło
których — wieczorami — pacjenci woleli nie siadać. Na korkowych tablicach
ogłoszeniowych znajdowało się dość miejsca na napomnienia dotyczące
otyłości i nadużywania alkoholu, a także ostrzeżenia przed AIDS i narko­
manią, a za przesuwanymi taflami ze szkła i sosny siedziały, niczym
urzędniczki bankowe, rejestratorki i farmaceutka.
Kiedy Archie przebiegł w pośpiechu przez poczekalnię, rozległ się życz­
liwy pomruk. Doktor Logan zawsze się spóźniał, zawsze, ale z drugiej strony
nigdy nie był zbyt zajęty, zawsze każdego przyjął z uśmiechem, a już dla
dzieci i starych ludzi był wprost cudowny. Pielęgniarki, zarówno z opieki
środowiskowej, jak i rejonowe, jasno zdawały sobie sprawę, że w dni, kiedy
doktora Logana nie ma, w ośrodku panuje zupełnie inna atmosfera - wszyst­
ko idzie mniej sprawnie, mniej, no tak, mniej radośnie. Współpracowniczki
gdakały nad nim jak kury - macierzyńsko i wyrozumiale, wszystkie z wyjąt­
kiem farmaceutki, która była inteligentna, wybuchowa i rozwiedziona i która
żywiła dla niego uczucia o wiele silniejsze niż taka sobie słabość. Dlatego
zachowywała pełen dumy dystans i podczas rozmowy z doktorem była
nienagannie uprzejma. Kiedy Archie, przepraszając, zniknął za podwójnymi
drzwiami w końcu poczekalni, dyżurna starsza pielęgniarka podążyła za nim
ze spokojną gorliwością, chcąc sprawdzić, czy okna w jego gabinecie są
dyskretnie zasłonięte żaluzjami i czy kozetka do badania jest jak należy
przykryta czystym jednorazowym papierowym prześcieradłem.
- Wszystko w porządku, panie doktorze?
Archie pospiesznie przerzucał karty pacjentów leżące na biurku.
12
13
Zgłoś jeśli naruszono regulamin