London Jack - Historia Jees-Uck.doc

(124 KB) Pobierz
Jack London

Jack London

Historia Jees-Uck  

 

Bywają różne wyrzeczenia. Ale w samej swojej treści wyrzeczenie jest zawsze jednakie. Paradoks zaś polega na tym, że mężczyźni i kobiety wyrzekają się najdroższej rzeczy na świecie dla czegoś jeszcze droższego. Nigdy nie było inaczej. Tak było, kiedy Abel przyniósł pierworództwo trzód swoich i ich tłustości. Pierworództwo trzód i ich tłustości cenił sobie Abel nad wszystko w świecie, ale oddał je, aby przypodobać się Panu. Tak też było z Abrahamem, kiedy przygotowywał na kamieniu ofiarę ze swego syna. Izaak był mu bardzo drogi, ale Bóg w sposób niepojęty był mu jeszcze droższy. Może Abraham obawiał się Pana? Ale czy słuszne, czy niesłuszne jest takie przypuszczenie, od tego czasu dobre kilka miliardów ludzi rozstrzygnęło i uznało, że Abraham kochał Pana i chciał mu usłużyć.

Skoro więc zostało rozstrzygnięte, że miłość jest służbą i skoro wyrzekać się znaczy służyć, Jees-Uck, która była tylko kobietą ze śniadoskórego plemienia, kochała wielką miłością. Nie była oczytana w historii, jako że umiała czytać jedynie w znakach na niebie i tropach zwierzyny. Nie dowiedziała się zatem nigdy o Ablu i Abrahamie. A ponieważ uniknęła nauki u dobrych sióstr od Świętego Krzyża, nie poznała też nigdy historii Ruty Moabitki, która dla obcej kobiety z obcego kraju wyrzekła się własnego Boga. Jees-Uck przyuczono do wyrzeczeń w jeden tylko sposób, to jest za pomocą kija jako czynnika inspirującego, tak jak się to robi z psem zmuszanym do wyrzeczenia się skradzionej kości. Mimo to, gdy nadeszła jej pora, Jees-Uck dowiodła, że potrafi wznieść się na wyżyny białoskórej królewskiej rasy i zdolna jest do iście królewskich wyrzeczeń.

Jest to więc historia Jees-Uck, a także historia Neila Bonnera, Kitty Bonner i dwojga latorośli Neila. Jees-Uck należała do śniadoskórego plemienia, to prawda, ale nie była ani Indianką, ani Eskimoską, ani nawet Innuitką. Jeśli sięgniemy wstecz do tradycji ustnej, natrafimy na postać Skolkza, Indianina z plemienia Toyaatów znad Yukonu, który w młodości wyruszył do Wielkiej Delty, gdzie mieszkają Innuici, i tam połączył się z kobietą imieniem Ollilie. Otóż ta Ollilie urodziła się z matki Eskimoski i ojca Innuity. Skolkz zaś i Ollilie dali życie dziecięciu płci żeńskiej, Halie, która w połowie miała krew Indian Toyaatów, w jednej czwartej Innuitów i w jednej czwartej Eskimosów. Halie była babką Jees-Uck.

Z kolei Halie, w której skrzyżowały się trzy rasy, a która nie miała żadnych zastrzeżeń przeciwko dalszym domieszkom, wybrała sobie na towarzysza życia Rosjanina, handlarza futer imieniem Shpack, znanego także w swoim czasie pod przezwiskiem Wielkiego Tłuściocha. Shpack sklasyfikowany został w tej opowieści jako Rosjanin z braku lepszego terminu; ale rzecz miała się tak: ojciec Shpacka, Słowianin, więzień z Dolnych Prowincji, uciekł z kopalni rtęci na Syberię północną, gdzie spotkał Zimbę, kobietę z plemienia Łowców Łosi. Zimba była matką Shpacka, który został z kolei dziadkiem Jees-Uck.

Otóż gdyby Shpacka nie porwało w dzieciństwie plemię Łowców Morskich, które obrasta swoją nędzą wybrzeża Arktyku, nie zostałby on dziadkiem Jees-Uck i w ogóle nie byłoby tej opowieści. Ale Łowcy Morscy porwali Shpacka, on zaś uciekł na Kamczatkę, a stamtąd norweskim statkiem wielorybniczym dalej, na Bałtyk. Niebawem Shpack znalazł się w Petersburgu, w kilka zaś lat później ruszył na wschód tą samą nużącą drogą, którą przed pięćdziesięciu laty jego ojciec odmierzał krwią i jękami. Ale Shpack był wolnym człowiekiem w służbie potężnej Rosyjskiej Kompanii Skupu Futer. W tej to służbie zdążał coraz dalej i dalej na wschód, aż w końcu przebył Morze Beringa i dostał się na ziemię rosyjskiej Ameryki. Tam, w Pastilik, które leży tuż obok Wielkiej Delty Yukonu, wziął sobie za żonę Halie, babkę Jees-Uck. Z tego związku urodziło się dziecię płci żeńskiej imieniem Tukesan.

Na rozkaz swojej Kompanii Shpack puścił się łodzią w kilkusetmilową drogę w górę Yukonu do osady Nulato. Towarzyszyły mu Halie i mała Tukesan. Było to w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym, w tymże zaś roku Indianie z plemion nadrzecznych napadli na Nulato i starli je z powierzchni ziemi. I tutaj kończy się historia Shpacka i Halie. Owej krwawej nocy mała Tukesan zniknęła. Po dziś dzień Indianie z plemienia Toyaat przysięgają, że nie przykładali ręki do tej brzydkiej sprawy. Tak czy inaczej, fakt pozostaje faktem, ze mała Tukesan wśród nich wzrastała. Tukesan poślubiła kolejno dwóch braci, Toyaatów, ale oba związki były bezdzietne. Z tego powodu inne kobiety kiwały głowami i nie znalazł się już trzeci Toyaat, który zaryzykowałby małżeństwo z bezdzietną wdową. Ale w tym samym czasie o wieleset mil dalej na północ żył w Forcie Yukon mężczyzna nazwiskiem Spike O'Brien. Fort Yukon był placówką Towarzystwa Handlowego znad Zatoki Hudsona, Spike O'Brien zaś — tego Towarzystwa pracownikiem. Spike był dobrym pracownikiem, zyskał sobie jednak złą opinię i po pewnym czasie utwierdził ją dezerterując ze służby. Droga etapami przez placówki do siedziby Towarzystwa w York nad Zatoką Hudsona trwałaby rok, a ponieważ placówki były placówkami Towarzystwa, Spike O'Brien wiedział, że nie zdoła ujść jego szponom. Nie pozostało mu tedy nic innego, jak puścić się w dół Yukonu. Prawda to, że żaden biały nie przebył dotąd całego Yukonu i żaden biały nie wiedział, czy Yukon wpada do Arktyku czy do Morza Beringa; ale Spike O'Brien był Celtem i zapowiedź niebezpieczeństwa pociągała go zawsze w nieodparty sposób.

W kilka tygodni później Spike O'Brien — posiniaczony, mocno wygłodniały i ledwie żywy z gorączki rzecznej — wprowadził dziób czółna na piaszczysty brzeg w pobliżu osady Toyaatów i natychmiast zemdlał. Gdy w ciągu następnych tygodni odzyskiwał siły, zobaczył Tukesan i spodobała mu się. Podobnie jak ojciec Shpacka, który dożył sędziwych lat wśród syberyjskiego plemienia Łowców Łosi, tak też Spike O'Brien mógłby swe stare kości pozostawić na ziemi Toyaatów. Ale romantyczne pragnienie przygód poruszyło strunami jego serca i nie pozwoliło mu usiedzieć na miejscu. Tak jak przewędrował z siedziby Towarzystwa w York nad Zatoką Hudsona do Fortu Yukon, tak też mógł dotrzeć z Fortu Yukon do morza i zdobyć laury pierwszego człowieka, który dokonał przejścia północo-zachodniego lądem. Wyruszył więc w dół rzeki, zdobył owe laury i ani nie został wpisany do kronik, ani w pieśniach nie sławiono jego imienia. W latach późniejszych prowadził hotelik dla marynarzy w San Francisco, gdzie zyskał sławę niezwykłego łgarza z przyczyny ewangelicznych prawd, które głosił. Wtedy to Tukesan, dotąd bezdzietna, urodziła dziecko i tym właśnie dzieckiem była Jees-Uck. Wywiedliśmy jej ród przez tak liczne pokolenia, aby wykazać, że nie była ani Indianką, ani Innuitką, ani Eskimoską, ani właściwie nikim w szczególności; oraz aby dowieść, w jak wielkiej mierze jesteśmy — wszyscy bez wyjątku — zbłąkanymi dziećmi dawnych pokoleń i jak dziwacznie powyginane gałęzie wypuszcza pień, z któregośmy wyrośli.

Mając w sobie krew tak zmieszaną i dziedzictwo tak wielu ras, Jees-Uck wyrosła na kobietę niezwykłej piękności. Była to uroda osobliwa i dostatecznie wschodnia, aby zaintrygować każdego etnologa. Charakteryzował ją gibki, smukły wdzięk. Prócz żywej wyobraźni udział Celta nie zaznaczył się w żaden szczególny sposób. Może Spike'owi O'Brien zawdzięczała Jees to, że pod jej skórą płynęła gorąca krew, dzięki której twarz dziewczyny była mniej śniada, ciało zaś bielsze. Ale z drugiej strony mogła to być zasługa Shpacka, Wielkiego Tłuściocha, który odziedziczył kolor skóry po słowiańskim ojcu. Oczy miała Jees-Uck duże, ogniste, czarne — okrągłe, wypukłe, zmysłowe oczy mieszańca, spotykane zawsze tam, gdzie nastąpiło połączenie rasy białej z ciemną. A co więcej, biała krew w jej żyłach oraz świadomość, że krew tę posiada, uczyniła Jees-Uck kobietą w pewnym sensie dumną. Poza tym, z wychowania i zapatrywań na życie, Jees-Uck była stuprocentową Indianką z plemienia Toyaatów.

Pewnej zimy, gdy Jees-Uck dojrzała w swej kobiecości, wszedł w jej życie Neil Bonner, Ale wszedł w jej życie podobnie jak na ziemie Północy — nie bez ociągania. Prawdę mówiąc, nie chciał wyruszać w te strony świata. Mając ojca, który obcinał kupony i hodował róże, oraz matkę, która żyła życiem towarzyskim, młody Neil Bonner trochę się rozkiełznał. Nie był zły, ale mężczyzna dobrze odżywiony i nie mający absolutnie nic do roboty musi przecież jakoś wyładować nagromadzoną energię. Tak też było z Neilem Bonnerem. Wyładowywał więc energię w taki sposób i w takich ilościach, że kiedy nastąpił nieuchronny kryzys, jego ojciec, Neil Bonner senior, wypełznął przerażony spomiędzy swoich róż i zdumionym okiem spojrzał na syna. Następnie pospieszył do przyjaciela o podobnych zamiłowaniach, z którym omawiał zwykle sprawy róż i kuponów, i wraz z nim postanowił o losie młodego Neila. Musi wyjechać, by odbyć czas próby, musi wzorowym życiem zatrzeć wspomnienia swych niewinnych szaleństw, aby potem mógł sprostać wysokim wymaganiom ich moralności.

Gdy to zostało postanowione, reszta poszła gładko, tym bardziej że młody Neil był trochę skruszony i ogromnie zawstydzony. W posiadaniu przyjaciół Neila Bonnera seniora znajdowała się większość akcji Towarzystwa Handlowego Oceanu Spokojnego. Towarzystwo rozporządzało flotyllą parowców rzecznych, a także jednostkami morskimi i prócz dochodów z morza eksploatowało jakieś sto tysięcy mil kwadratowych, które na mapach świata bywają zwykle oznaczane białymi plamami. Tak więc Towarzystwo posłało młodego Neila Bonnera na północ, gdzie są te białe plamy, aby pracował dla Towarzystwa i stał się z czasem tak zacnym człowiekiem, jak jego ojciec. —

Pięć lat prostego życia, na łonie natury i z dala od wszelkich pokus, zrobi z niego człowieka — orzekł Neil Bonner senior i zaraz wpełzł na powrót między swoje róże. Młody Neil zacisnął zęby, wysunął naprzód podbródek i zabrał się do roboty. Jako młodszy pomocnik wykonywał swoją pracę dobrze i zyskał pochwałę przełożonych. Nie znaczy to, że ją lubił, ale jedynie praca mogła go uchronić od szaleństwa.

Przez pierwszy rok pragnął śmierci. Przez drugi — przeklinał Boga. W trzecim roku wahał się między dwoma uczuciami i w takim to stanie rozterki rozpoczął kłótnię ze swoim zwierzchnikiem. Neil Bonner miał w kłótni przewagę, ale do tamtego należało ostatnie słowo. I to wystarczyło, aby Neil powędrował na wygnanie, w porównaniu z którym dawna jego kwatera wydała mu się rajem. Ale powędrował bez skargi, gdyż Północ zrobiła z niego mężczyznę.

Tu i tam na białych plamach map widać maleńkie kółeczka w kształcie litery „o”, przy tych zaś kółeczkach, po jednej lub drugiej stronie, widnieją nazwy takie, jak Fort Hamilton, Stacja Yanana, Dwudziesta Mila. Patrzący wyobraża sobie, że białe plamy są gęsto usiane miastami i wsiami. Ale to tylko złudzenie. Dwudziesta Mila, podobnie jak inne placówki tego rodzaju, jest długim barakiem wielkości sklepu spożywczego na rogu ulicy w mieście. Na piętrze są tam pokoje do wynajęcia, za budynkiem znajduje się skład na żywność na wysokich palach i dwie przybudówki. Podwórze za domem jest zwykle nie ogrodzone i ciągnie się aż do linii widnokręgu i dalej — w nieskończoną dal. Jak okiem sięgnąć nie ma domów, niekiedy tylko Toyaatowie rozbijają zimowy obóz o kilka mil w dół Yukonu. Tak oto przedstawia się Dwudziesta Mila, kółko na końcu jednej z czułek wieloczułkowego Towarzystwa. Tutaj agent i jego pomocnik prowadzą handel zamienny z Indianami na futra I sprzedają na omylnej bazie finansowej złotego piasku produkty wędrującym kopaczom. Tutaj agent i jego pomocnik tęsknią całą zimę do wiosny, a z jej nadejściem, klnąc na czym świat stoi, rozbijają obóz na dachu, gdy tymczasem Yukon wymywa dolne pomieszczenia. Tu wreszcie, w czwartym roku pobytu na Północy, Neil Bonner przybył objąć kierownictwo placówki.

Nie wyrugował z miejsca poprzedniego agenta. Człowiek, który dotąd kierował placówką, popełnił samobójstwo. — To przez te twarde warunki życia — wyjaśnił pomocnik. Jednakże Toyaatowie wokół swoich ognisk inaczej tłumaczyli ów fakt. Pomocnik miał pochylone plecy i wklęśniętą klatkę piersiową, twarz trupiobladą i policzki zapadnięte, których nie zdołała ukryć rzadka czarna broda,

Kasłał dużo, jak gdyby suchoty żarły mu płuca, w oczach zaś miał obłędne, gorączkowe światło, często spotykane u suchotników w ostatnim stadium choroby. Nazywał się Pentley, Amos Pentley. Bonner go nie lubił, współczuł jednak samotnemu nieszczęśnikowi. Ich stosunki nie układały się dobrze, chociaż spośród wszystkich ludzi na świecie właśnie oni powinni żyć zgodnie w obliczu mrozów, ciszy i ciemności bezkresnej zimy.

Po pewnym czasie Bonner doszedł do wniosku, że Amos jest częściowo pomylony, i zostawił go w spokoju, biorąc na siebie całą robotę prócz gotowania. Ale nawet wtedy Amos nie miał dla niego nic prócz posępnych spojrzeń i nie ukrywanej nienawiści. Była to dla Bonnera wielka strata, bo uśmiechnięta twarz, pogodne słowo, współczucie towarzysza niedoli — wszystko to znaczy wiele. A zima dopiero się zaczęła, kiedy Neil zrozumiał powody, które — zwłaszcza przy takim pomocniku — skłoniły poprzedniego agenta do samobójstwa.

Bardzo samotnie było w Dwudziestej Mili. Puste, bezkresne przestrzenie ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż do widnokręgu. Śnieg, a właściwie szron przykrył wszystko całunem milczenia. Przez wiele dni powietrze było czyste i zimne, termometr wskazywał niezmiennie czterdzieści do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Potem przyszła nagła zmiana. Cała niewielka wilgoć, która wyparowała w powietrze, przybrała postać matowoszarych, bezkształtnych chmur; ociepliło się, rtęć w termometrze podskoczyła do 20 stopni poniżej zera, a wilgoć spadła z nieba w postaci drobnych, twardych granulek, które szeleściły pod nogami jak cukier albo lotny piasek. Potem powietrze stało się czyste i mroźne, dopóki ponownie nie zebrało się dość wilgoci, aby przykryć i ochronić ziemię przed zimnem z przestworzy. I to wszystko. Nic się nie działo. Nie szalały burze, wody nie wzbierały i nie pustoszyły lasów. Nic — prócz mechanicznego bez mała opadania wilgoci zebranej w atmosferze. Chyba najbardziej godnym uwagi wydarzeniem tych posępnych tygodni był skok rtęci w termometrze do bezprzykładnej wysokości 15 stopni poniżej zera. Wkrótce jednak, aby to odrobić, przestworza poraziły ziemię tak wielkim zimnem, że termometr rtęciowy zamarzł, a słupek w termometrze spirytusowym utrzymywał się przez dwa tygodnie na 70 stopniach poniżej zera, po czym termometr pękł. Od tego dnia nie sposób już było ustalić, o ile zimniej się robi. Drugie wydarzenie, monotonne zresztą w swej regularności, to stopniowe przedłużanie się nocy, tak że w końcu dzień stał się zaledwie błyskiem światła między dwiema ciemnościami.

Neil Bonner miał rozwinięty instynkt stadny. Szaleństwa, za które odsługiwał karę, wynikały z jego nadmiernego zamiłowania do towarzystwa. Tu zaś, w czwartym roku wygnania, znalazł się w towarzystwie — słowo to brzmi jak szyderstwo — człowieka posępnego i milczka, z ogniem nienawiści w oczach tak zawziętej, jak bezpodstawnej. Toteż Bonner, dla którego rozmowa i przyjaźń były jak powietrze dla płuc, krążył po izbie niczym upiór rozpamiętujący w udręce dawne tłumne hulanki i biesiady. W dzień usta miał zacięte, twarz surową; ale w nocy zaciskał ręce, rzucał się w pościeli, płakał na głos jak dziecko. Przypomniał sobie wtedy pewnego człowieka, który miał nad nim władzę, i przeklinał go. Przeklinał także Boga. Ale Bóg jest wyrozumiały. Nie ma serca ganić słabych śmiertelników, którzy bluźnią na Alasce.

Tutaj, do placówki Dwudziesta Mila, przyszła Jees-Uck kupić mąki i boczku, koralików i jaskrawoczerwonych nici do wyszywania. A co więcej — chociaż tego nie wiedziała — przyszła do placówki Dwudziesta Mila, aby samotnego człowieka uczynić jeszcze samotniejszym, aby sprawić, że wyciągał teraz ramiona we śnie i natrafiał na pustkę. Bo Neil Bonner był tylko mężczyzną. Gdy Jees pierwszy raz weszła do sklepu, wpatrywał się w nią długo, jak człowiek dręczony pragnieniem wpatruje się w bijące źródło. Ona zaś, czerpiąc ze spadku po Spike'u O'Brien, puściła wodze fantazji i spojrzawszy mu w oczy, uśmiechnęła się do niego — ale nie jak śniadoskóre plemiona powinny się uśmiechać do ludzi rasy panującej, lecz jak kobieta uśmiecha się do mężczyzny. Tak, to było nieuniknione; tylko że Neil Bonner tego nie rozumiał i bronił się przed Jees-Uck tak gwałtownie, jak gwałtownie jej pragnął. A ona? Ona była Jees-Uck; z wychowania stuprocentowa Indianka z plemienia Toyaatów.

Często zaglądała do Dwudziestej Mili po towary. Często też siadywała przy wielkim piecu i gawędziła z Neilem Bonnerem w łamanej angielszczyźnie. Przywykł czekać niecierpliwie na jej odwiedziny, a w dni, kiedy się nie zjawiała, był zdenerwowany i niespokojny. Czasem przychodziło zastanowienie i wtedy Neil witał Jees chłodno, z powściągliwością, która ją mieszała, gniewała i wydawała jej się nieszczera. Ale częściej Neil wolał nie myśleć i wtedy wszystko szło dobrze, śmieli się, uśmiechali do siebie. Amos Pentley dyszał jak ryba wyrzucona na piasek, krztusił się w głębokim kaszlu rozsiewając ziarna śmierci, spoglądał na nich i szczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. On, który kochał życie, stał nad grobem, jątrzyła go więc świadomość, że inni mogą żyć. Nienawidził Bonnera, bo Bonner tryskał życiem, a w jego oczach zapalała się radość na widok Jees-

- Uck. Jeśli idzie o Amosa Pentleya, to na samą myśl o dziewczynie krew zaczynała krążyć mu szybciej w żyłach grożąc krwotokiem.

Jees-Uck, której umysł był prymitywny, której procesy myślowe miały charakter żywiołowy i która nie przywykła wyważać życia na subtelniejszych wagach, czytała w Amosie Pentleyu jak w otwartej księdze. Ostrzegła Bonnera w kilku słowach szczerze i prosto. Ale zawiłości duchowe człowieka na wyższym stopniu rozwoju zaciemniły mu obraz sytuacji, przyjął więc śmiechem jej wyraźny niepokój. Amos był dla niego biednym nieszczęśnikiem, z rozpaczą kroczącym do grobu. A Bonner, który sam cierpiał wiele, wiele też umiał przebaczyć.

Pewnego dnia podczas dokuczliwych mrozów Bonner wstał od śniadania i wszedł do sklepu. Była już tam Jees-Uck zaróżowiona od mrozu. Przyszła kupić worek mąki. W kilka minut później Neil stał na śniegu i przymocowywał worek do sani Jees. Kiedy się pochylił, poczuł w karku sztywność; ogarnęło go przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. A gdy zawiązał ostatni supeł i miał się już wyprostować, chwycił go nagły spazm bólu. Upadł w śnieg. Dygotał na całym ciele, mięśnie miał napięte, głowę odrzuconą do tyłu, nogi i ręce sztywno wyciągnięte, kręgosłup wygięty w łuk, wargi wykrzywione i drgające; wyglądał jak człowiek łamany kołem. Jees-Uck nie wydała krzyku, ale natychmiast była przy nim. Neil jednak zacisnął kurczowo palce na przegubach jej dłoni i dopóki trwały konwulsje, Jees była bezradna. Po kilku chwilach atak minął, Neil leżał słaby i omdlały z kroplami potu na czole i pianą na ustach.

— Prędko! — wycharczał zmienionym głosem. — Prędko! Do środka!

Zaczął czołgać się na czworakach, ale Jees-Uck podźwignęła go ze śniegu; podparty jej młodym ramieniem szybciej posuwał się naprzód. Gdy przekraczali próg sklepu, Neila znowu chwyciły konwulsje. Jego ciało odskoczyło od niej bezwolnie i wiło się, skręcało na podłodze. Podszedł Amos Pentley i stanął przyglądając się ciekawie.

— Ach, Amos! — zawołała w udręce złych przeczuć i bezradności. — Ty myślisz, on umrzeć? — Ale Amos wzruszył tylko ramionami i dalej przyglądał się Neilowi.

Ciało Bonnera zwiotczało, mięśnie rozprężyły się, twarz przybrała wyraz ulgi. — Prędko! — rzucił przez zgrzytające zęby, przy czym wargi wykrzywiały mu się w pierwszych spazmach następnego ataku i w wysiłku zapanowania nad nim — Prędko, Jees! Lekarstwa! To nic! Przeciągnij mnie!

Wiedziała, że skrzynka z lekarstwami stoi w głębi izby, po drugiej stronie pieca, przeciągnęła więc tam za nogi nieprzytomnego mężczyznę. Gdy minął spazm, Neil, bardzo osłabiony i bardzo chory, zaczął przeszukiwać skrzynkę. Widywał psy padające wśród podobnych objawów i wiedział, co należy robić. Wziął do ręki fiolkę chloralu, ale palce miał tak słabe i tak nieczułe, że nie mógł wyciągnąć korka. Pomogła mu Jees-Uck, podczas gdy nowe konwulsje wstrząsały jego ciałem. Kiedy minęły, zobaczył przed sobą otwartą fiolkę. Spojrzał w ogromne, czarne oczy Jees i wyczytał w nich to, co mężczyźni zawsze czytają w oczach swojej kobiety. Wziął dużą dozę lekarstwa i osunął się na ziemię w nowym paroksyzmie. Gdy ten minął, Neil podźwignął się na łokciu.

— Posłuchaj, Jees! — Wymawiał słowa bardzo powoli, jak gdyby w obawie przed pośpiechem, z którego konieczności zdawał sobie sprawę. — Zrób, co ci powiem. Zostań przy mnie, ale mnie nie dotykaj. Muszę mieć spokój, ale ty nie odchodź. — Dolna szczęka zesztywniała mu, po wykrzywionej twarzy przebiegały skurcze zapowiadające nowy spazm. Opanował go jednak z wysiłkiem. — Nie odchodź. I nie pozwól Amosowi odejść. Rozumiesz? Amos musi zostać tam, gdzie jest.

Skinęła głową, a tymczasem Neil zaczął się wić w ataku konwulsji. Ich natężenie i częstotliwość zmniejszały się stopniowo. Jees-Uck pochylała się nad nim, ale pomna na polecenie nie śmiała go dotykać. Raz Amos zaczął się niespokojnie kręcić i wyraźnie miał ochotę iść do kuchni, lecz jeden błysk jej oczu osadził go na miejscu. Potem siedział już bardzo spokojnie i tylko dyszał ciężko, wstrząsany śmiertelnym kaszlem.

Bonner spał. Zgasł dzień — krótkotrwały błysk światła między dwiema ciemnościami. Amos, pod czujnym wzrokiem Jees, zapalił lampy naftowe. Zapadł wieczór. Przez północne okno widać było niebo uświetnione zorzą, która zamigotała, buchnęła jasnym płomieniem i zgasła. Wkrótce potem Neil Bonner ocknął się. Najpierw poszukał wzrokiem Amosa, potem spojrzał z uśmiechem na Jees-Uck i podźwignął się na nogi. Mięśnie miał sztywne i obolałe, uśmiechał się żałośnie, badając rękami ciało, jak gdyby chciał sprawdzić rozmiar zniszczenia. Nagle jego twarz przybrała wyraz surowy i rzeczowy.

— Weź świecę, Jees — powiedział. — Idź do kuchni. Na stole stoi jedzenie, suchary, fasola i boczek, na kominie dzbanek z kawą. Przynieś to wszystko tutaj i postaw na ladzie. Przynieś też kieliszki, wodę i whisky, znajdziesz ją na górnej półce szafki. Nie zapomnij o whisky.

Wypił szklaneczkę whisky bez domieszki wody, a potem bardzo uważnie zaczął przeglądać zawartość skrzynki z lekarstwami, od czasu do czasu zdecydowanym ruchem odstawiając na bok pewne buteleczki i fiolki. Następnie przeprowadził prymitywną analizę jedzenia. W czasach uniwersyteckich otrzaskał się nieco z pracą laboratoryjną, prócz tego posiadał dość wyobraźni, aby osiągnąć rezultaty przy ograniczonej ilości odczynników. Zaciskanie się szczęk, które towarzyszyło konwulsjom, upraszczało sprawę, przeprowadził więc tylko jedno doświadczenie. Kawa nie nie wykazała, podobnie fasola. Sucharom poświęcił najwięcej uwagi. Amos, który nie wiedział nie o chemii, przyglądał mu się ciekawie. Ale Jees-Uck, której wiara w mądrość białego człowieka, zwłaszcza zaś w mądrość Neila Bonnera, była bezgraniczna, i która nie tylko nic nie wiedziała, ale wiedziała, że nic nie wie, śledziła oczami raczej twarz Neila niż ruchy jego rąk.

Neil eliminował możliwości jedną po drugiej, aż w końcu przystąpił do ostatecznej próby. Zamiast probówki używał fiolki z cienkiego szkła; trzymał ją teraz pod światło obserwując powolne opadanie soli w roztworze. Nic nie powiedział, ale zobaczył to, czego się spodziewał. A Jees-Uck wpatrująca się w jego twarz też coś zobaczyła — coś, co kazało jej rzucić się na Amosa. Z oszałamiającą zręcznością i siłą, podparłszy jego ciało kolanem, przegięła je do tyłu. Jej nóż wyszarpnięty z pochwy i wzniesiony wysoko zalśnił w świetle lampy. Amos bełkotał. Lecz zanim ostrze zdążyło spaść, Bonner powstrzymał dziewczynę.

— Poczciwa Jees. Ale daj spokój. Puść go!

Posłusznie wypuściła Amosa z uścisku, chociaż bunt wypisany by! wyraźnie na jej twarzy; ciało mężczyzny runęło na ziemię. Bonner dotknął go końcem obutej w mokasyny stopy.

— Wstań, Amos! — rozkazał. — Zapakujesz się i dziś jeszcze wyruszysz na szlak.

— Nie chcesz chyba powiedzieć... — wybuchnął Amos dziko.

— Owszem, chcę powiedzieć — przerwał mu Neil — że usiłowałeś mnie zamordować. Chcę również powiedzieć, że zamordowałeś Birdsalla, chociaż w Towarzystwie przypuszczają, że biedak popełnił samobójstwo. W moim przypadku posłużyłeś się strychniną. Bóg jeden wie, czym jemu dogodziłeś. Powiesić cię nie mogę, jesteś na to zbyt bliski śmierci. Ale w Dwudziestej Mili za mało jest miejsca dla nas obu i dlatego musisz się stąd wynieść. Masz dwieście mil drogi do Świętego Krzyża. Dojedziesz, jeżeli nie będziesz się przemęczał. Dam ci prowiant, sanie i trzy psy. Będę o ciebie tak spokojny, jak gdybyś siedział w więzieniu, bo uciec nie zdołasz. Daję ci jedną szansę. Jesteś o krok od śmierci. Dobrze. Poczekam i do wiosny nie zawiadomię Towarzystwa. Twoja rzecz umrzeć przed nadejściem wiosny. A teraz wynoś się!

— Ty idź do łóżka — nalegała Jees-Uck, gdy Amos powlókł się w ciemność, ku Świętemu Krzyżowi.. — Bardzoś chory jeszcze, Neil.

— Za to z ciebie strasznie porządna dziewczyna, Jees — rzekł. — Niechże uściskam ci rękę. Ale wracaj do domu.

— Nie lubisz mnie — powiedziała z prostotą.

Uśmiechnął się, pomógł jej włożyć futrzaną parka i odprowadził ją do drzwi. — Aż za bardzo, Jees — odparł cicho. — Aż za bardzo.

Niedługo po tym wydarzeniu całun nocy arktycznej szczelniej niż dotąd otulił ziemię. Neil Bonner przekonał się, że mimo wszystko nie doceniał w należyty sposób towarzystwa posępnego, zbrodniczego i na pół żywego Amosa. W Dwudziestej Mili zrobiło się bardzo samotnie. „Na miłość boską, przyślij mi tu kogoś!” pisał do Prentissa, agenta w Fort Hamilton położonym o trzysta mil w górę rzeki. Po sześciu tygodniach indiański posłaniec przyniósł mu odpowiedź. „Piekło nie życie. Obie nogi odmrożone. Sam go potrzebuję. — Prentiss”.

Na domiar złego większość Toyaatów pociągnęła za stadem reniferów w głąb kraju i Jees-Uck poszła z nimi. Oddalona, stała mu się jeszcze bliższa i Neil oczyma wyobraźni widział ją — dzień po dniu — w obozie i na szlaku. Niedobra to rzecz samotność. Często wybiegał z opustoszałego składu, z gołą głową, rozgorączkowany i wygrażał pięścią błyskowi światła dziennego, które od południa ukazywało się nad widnokręgiem. W ciche, mroźne noce opuszczał łóżko, wychodził na śnieg i na całe gardło urągał ciszy, jak gdyby była istotą materialną, obdarzoną zmysłami, którą można obudzić; albo ryczał na śpiące psy, dopóki nie zaczęły wyć i szczekać. Jedną z tych kosmatych bestii przyprowadził do mieszkania, udając, że to nowy pomocnik przysłany mu przez Prentissa. Usiłował nauczyć psa, aby spał w nocy pod kocami i jadł przy stole jak człowiek; ale pies, a raczej oswojony wilk, zbuntował się, zaszyty w najciemniejszy kąt warczał na Neila; wreszcie ugryzł go w nogę i otrzymawszy baty z powrotem powędrował na dwór.

Potem opanowała Neila mania personifikacji. Wszystkie otaczające go moce uległy metamorfozie i jako żywe, oddychające istoty zamieszkały u jego boku. Stworzył na nowo prymitywny panteon; wybudował ołtarz poświęcony słońcu i palił na nim łój świec i tłuszcz wieprzowy, a na nie ogrodzonym podwórzu, obok składu na wysokich palach, ulepił diabła ze śniegu i wykrzywiał do niego twarz, szydził z niego, kiedy rtęć opadała w termometrze. Wszystko to naturalnie żartem, dla zabawy — po wielekroć powtarzał sobie, aby się utwierdzić w tym przekonaniu, nieświadom tego, że szaleństwo często objawia się w zabawie i urojeniu.

Pewnego dnia w środku zimy ojciec Champreux, misjonarz z zakonu jezuitów, zatrzymał sanie przed budynkiem Dwudziestej Mili. Bonner rzucił się na niego, wciągnął do środka i trzymając się go kurczowo, płakał tak żałośnie, że z oczu zakonnika trysnęły łzy współczucia. Potem Neil wpadł w szaleńczą wesołość, przygotował wspaniałą ucztę i odgrażał się junacko, że jego gość nie odjedzie. Ale ojcu Champreux śpieszno było do Salt Water, gdzie udawał się w ważnej misji swojego zakonu, odjechał więc nazajutrz wśród gróźb, że krew Bonnera spadnie na jego głowę.

Groźba ta była na najlepszej drodze do spełnienia, gdyby nie Toyaatowie, którzy wrócili po długotrwałych łowach do obozu zimowego. Przynieśli wiele skór i ożywiony ruch zapanował w Dwudziestej Mili. Przyszła też Jees-Uck kupić paciorki, szkarłatne nici i inne przedmioty, toteż Bonner odżył i był znów sobą. Przez tydzień bronił się przed nią uparcie. Koniec przyszedł któregoś wieczoru, kiedy wstała, by iść do domu. Nie zapomniała dotąd, że ją kiedyś odepchnął. Była w niej ta sama duma, która nakazała ongiś Spike'owi O'Brien szukać samotnie północo-zachodniego przejścia lądem.

— Idę już — powiedziała. — Dobranoc, Neil.

Zbliżył się i stanął za nią. — Nie, Jees, to na nic. Zostań.

Gdy obróciła ku niemu twarz nagle rozjaśnioną radością, pochylił się powoli, z powagą, jak nad jakąś świętością, i pocałował ją w usta. Toyaatowie nie nauczyli jej, co oznacza pocałunek w usta, ale zrozumiała go i była mu rada.

Z chwilą gdy Jees-Uck przyszła, wszystko zmieniło się na lepsze. Była królewska w swoim szczęściu, była nieustającym źródłem rozkoszy. Jej prymitywne procesy myślowe, jej naiwne odruchy składały się w sumie na jedną wielką czarującą niespodziankę dla tego nadmiernie ucywilizowanego mężczyzny, który schylił się, aby wziąć ją sobie. Była mu nie tylko pociechą w samotności, ale co więcej, jej prymitywizm rozbudził jego otępiały umysł. Zdawać się mogło, że jest wędrowcem, który wrócił po długiej włóczędze, aby złożyć głowę na podołku matki-ziemi. Słowem, w Jees-Uck Neil znalazł młodość świata — młodość, siłę i radość.

Aby zaś zaspokojone zostały wszystkie potrzeby Neila i aby on i Jees nie byli wciąż skazani tylko na siebie, przywędrował do Dwudziestej Mili niejaki Sandy McPherson, najbardziej towarzyski z ludzi, jacy kiedykolwiek pogwizdywali wesoło na szlaku lub śpiewali ballady przy obozowym ognisku. Zakonnik, jezuita, natknął się na jego obóz w odległości dwustu mil w górę Yukonu; przyszedł akurat w porę, aby odmówić modły nad ciałem towarzysza Sandy'ego. Odjeżdżając zakonnik powiedział: — Synu mój, będziesz teraz samotny. — Sandy zwiesił z rozpaczą głowę. — W Dwudziestej Mili — dodał zakonnik — mieszka samotny człowiek. Jesteście sobie wzajem potrzebni, mój synu.

Tak więc Sandy, radośnie przyjęty, został trzecim mieszkańcem Dwudziestej Mili, bratem mężczyzny i kobiety, którzy tam przebywali. Zabierał Bonnera na polowania na łosie, zastawiał z nim pułapki na wilki. W zamian Bonner wyciągnął zapomniany i zniszczony w długich wędrówkach tomik i zaznajomił Sandy'ego z Szekspirem, tak że w końcu Sandy deklamował jamby swoim psom zaprzężonym do sanek, ilekroć zanosiło się między nimi na bunt. Wieczorami grywali w karty, wiedli spory i rozmawiali o wszechświecie, gdy tymczasem Jees-Uck kołysała się w fotelu na biegunach i naprawiała im mokasyny lub cerowała skarpetki.

Przyszła wiosna. Kula słońca wystrzeliła na niebo spoza południowego widnokręgu. Ziemia zmieniła swe surowe szaty na strój uśmiechniętej swawoli. Wszędzie błyskało światło, wszędzie kwitło życie. Dni przedłużały swe błogosławione trwanie, noce z krótkich błysków mroku zmieniły się w jasność. Lód zniknął z rzeki i statki parowe ruszyły sapiąc na podbój dzikich ziem. Gwarno teraz było i rojno. Nowe twarze, nowe wydarzenia. Do Dwudziestej Mili przyjechał pomocnik, a Sandy McPherson powędrował z gromadką poszukiwaczy złota do kraju Koyukuk. Nadeszły też gazety, pisma i listy dla Neila Bonnera. Jees-Uck przyglądała się zatroskana, bo wiedziała, że to jego krewni rozmawiają z nim z drugiego końca świata.

Wiadomość o śmierci ojca zbytnio Neilem nie wstrząsnęła. Do zawiadomienia dołączony był serdeczny list przebaczający, podyktowany na kilka godzin przed śmiercią. Było też urzędowe pismo od Towarzystwa, w którym polecono Neilowi Bonnerowi przekazać pomocnikowi zarząd placówką i zezwolono wyjechać, kiedy zechce. Długie, naszpikowane prawnymi terminami pismo od adwokatów zawierało nie kończące się wykazy akcji, papierów wartościowych; nieruchomości, rent i ruchomości, które ojciec pozostawił mu w spadku. I była wreszcie wytworna koperta, opatrzona monogramem i pieczęcią, w niej zaś list zaklinający kochanego Neila, aby wrócił do swojej nieszczęśliwej i kochającej matki.

Neil Bonner myślał szybko, kiedy więc płynąca na Morze Beringa „Yukon Belle” zatrzymała się sapiąc u brzegu, odjechał ze starym jak świat, lecz młodym i szczerym na jego ustach kłamstwem o jak najrychlejszym powrocie.

— Wrócę, droga Jees, zanim spadnie pierwszy śnieg — przyrzekł jej między ostatnimi pocałunkami na trapie.

I nie tylko przyrzekł, ale jak większość obiecujących zamierzał przyrzeczenia dotrzymać. Polecił też Johnowi Thompsonowi, który był nowym agentem, aby udzielił nieograniczonego kredytu jego żonie, Jees-Uck. A gdy rzucił z pokładu „Yukon Belle” ostatnie spojrzenie na brzeg, zobaczył kilkunastu ludzi wbijających w ziemię bierwiona, z których jeszcze przed pierwszym śniegiem miał powstać dom najwygodniejszy na przestrzeni tysiąca mil wzdłuż brzegów Yukonu — dom Jees-Uck i Neila Bonnera. Albowiem Neil Bonner szczerze i prawdziwie pragnął wrócić. Jees-Uck była mu droga, a ponadto Północ miała przed sobą złotą przyszłość i Neil za pomocą pieniędzy ojca pragnął przyszłość tę urzeczywistnić. Upoiło go ambitne marzenie. Wróci tu i w oparciu o czteroletnie doświadczenie oraz życzliwą współpracę Towarzystwa stanie się Rhodesem Alaski. Wróci zaś najszybszym z szybkich statków, gdy tylko uporządkuje sprawy ojca, którego nigdy nie znał, i pocieszy matkę, którą zapomniał.

Wielkie było poruszenie, gdy Neil Bonner wrócił z Arktyki. Wiwatowano na jego cześć i ucztowano, a on pławił się w tym nastroju i było mu dobrze. Nie tylko twarz miał ogorzałą i pociętą bruzdami, ale co ważniejsze, stał się nowym człowiekiem, wytrwałym, pełnym powagi, opanowanym. Dawni towarzysze hulanek zdumieli się, kiedy nie okazał chęci powrotu na dawną wesołą drogę. Natomiast przyjaciel ojca zatarł radośnie ręce i zyskał renomę specjalisty od nawracania samowolnych i leniwych młodzieńców.

Przez cztery lata umysł Neila Bonnera leżał odłogiem. Nie wzbogacił się o żadne wartości, podlegał jednak trwałemu procesowi selekcji. Został, aby tak rzec, oczyszczony z tego, co mało ważne i zbędne. W świecie cywilizowanym życie Neila toczyło się. w zawrotnym tempie; w dziczy dość miał czasu, aby uporządkować splątaną gęstwinę doświadczeń. Jego powierzchowne normy moralne legły w gruzach i nowe zostały wzniesione na fundamentach głębszych i szerszych uogólnień. Jeśli idzie o stosunek do cywilizacji, Neil wrócił z Północy z nową i całkiem inną jej oceną. Zapachy ziemi w nozdrzach i widoki ziemi przed oczyma dopomogły mu pojąć wewnętrzny sens cywilizacji, dostrzec jasno i wyraźnie jej jałowość — i jej siłę. Stworzył sobie na własny użytek prostą filozofię. Czyste życie jest drogą do łaski. Spełniony obowiązek uświęca. Trzeba żyć czysto i spełniać obowiązki, aby móc pracować. Praca jest zbawieniem. Praca zaś mająca na celu zdobywanie coraz większej i większej obfitości jest zgodna z biegiem rzeczy w naturze i z wolą Boga.

Neil Bonner był ponad wszystko człowiekiem miasta. Jego nowe spojrzenie na świat przez pryzmat przyrody i po męsku pojmowane człowieczeństwo pozwoliły mu lepiej zrozumieć cywilizację i uczyniły ją droższą jego sercu. Dzień po dniu ludzie miasta stawali mu się bliżsi, świat zaś wydawał się coraz ogromniejszy. I dzień po dniu Alaska stawała się odleglejsza i mniej rzeczywista. Potem spotkał Kitty Sharon — kobietę swojej rasy, swojej krwi, swojego gatunku. Kobietę, która wsunęła dłoń w jego rękę i przyciągnęła go do siebie, aż zapomniał o dniu i godzinie, i o porze roku, kiedy nad Yukonem spada pierwszy śnieg.

Jees-Uck przeniosła się do wspaniałego domu z bierwion i przemarzyła tam trzy złote miesiące lata. Nadeszła jesień, nadeszła w pośpiechu, aby zdążyć przed napaścią zimy. Powietrze stało się rzadkie i ostre, dni wilgotne i krótkie. Rzeka płynęła leniwie, cienki lód tworzył się na powierzchni wody w spokojniejszych miejscach. Całe wędrowne życie odeszło na południe i cisza okryła ziemię. Nastały pierwsze śnieżne zamiecie, ostatnie parowce przedzierały się w rozpaczliwym pośpiechu poprzez przybrzeżny lód. Potem nadeszła kra, duże bryły i płaty lodu, aż wreszcie wody Yukonu podniosły się do poziomów brzegu. Gdy to wszystko ustało, rzeka zamarła i błyski dnia zagubiły się w ciemności.

John Thompson, nowy agent, śmiał się tylko. Ale Jees-Uck wierzyła w złe przygody na morzu i rzece. Neil Bonner mógł utknął w lodach, w jakim bądź punkcie pomiędzy Chilkoot a St. Michael, ostatni podróżni w roku zawsze grzęzną w lodach i wtedy przesiadłszy się ze statku na sanie, mkną przez długie godziny za pędzącymi psami.

Ale pędzące psy nie zjawiły się w Dwudziestej Mili. John Tompson oznajmił Jees-Uck ze źle ukrywanym zadowoleniem, że Neil Bonner nigdy nie wróci. Ponadto zaproponował jej brutalnie, że gotów jest go zastąpić. Jees-Uck roześmiała mu się w twarz i wróciła do wspaniałego domu z bierwion. Ale w połowie zimy, gdy zamiera nadzieja i żywotność słabnie, Jees-Uck przekonała się, że nie ma już w sklepie kredytu. Była to sprawka Thompsona, który zacierał ręce, przechadzał się tam i z powrotem po izbie, podchodził do drzwi, spoglądał na dom Jees-Uck i czekał. Czekał nadaremnie. Jees-Uck sprzedała psy gromadce górników i płaciła gotówką za prowianty. A gdy Thompson posunął się dalej i nie chciał przyjmować jej pieniędzy, Toyaatowie kupowali, co trzeba, i nocą przewozili sprawunki na saniach pod jej dom.

W lutym przywieziono po lodzie pierwszą pocztę i Thompson przeczytał w gazecie sprzed pięciu miesięcy w rubryce towarzyskiej wiadomość o ślubie Neila Bonnera z Kitty Sharon. Podczas gdy przekazywał jej tę informację, Jees trzymała drzwi uchylone, Thompsona zaś — za progiem. Kiedy skończył, roześmiała się wyniośle. Nie uwierzyła. W marcu, nie mając przy sobie nikogo, urodziła chłopca, dzielną nową istotkę, na którą spoglądała ze zdumieniem i zachwytem. W rok później, o tej samej godzinie, Neil Bonner siedział przy innym łóżku i spoglądał ze zdumieniem i zachwytem na inną istotkę, która przyszła na świat.

Ziemia uwolniła się od śniegu, a Yukon od lodu. Słońce przewędrowało na północ i znów wróciło na południe. Gdy skończyły się pieniądze ze sprzedaży psów, Jees-Uck wróciła do swojego plemienia. Oche-Ish, wytrawny myśliwy, powiedział, że gotów jest zdobywać zwierzynę dla niej i dla jej dziecka, a także łowić łososie, jeżeli Jees za niego wyjdzie. To samo zaproponowali Imego, Hah-Yo i Wy-Nooch, wszyscy trzej dzielni młodzi myśliwi. Ale Jees wolała żyć samotnie i na własną rękę zdobywać zwierzynę i ryby. Szyła mokasyny, parka i rękawice — ciepłe, praktyczne i miłe dla oka, przyozdabiane kępkami sierści i paciorkami. Sprzedawała to wszystko górnikom, którzy co roku gromadniej przyciągali na Północ. Nie. tylko zarabiała na obfite i dobre pożywienie, ale co więcej, odkładała pieniądze. Pewnego dnia wsiadła na pokład „Yukon Belle” i popłynęła ku ujściu.

W St. Michael zmywała naczynia w kuchni placówki. Pracownicy Towarzystwa spoglądali ciekawie na tę niezwykłą kobietę i niezwykłe dziecko, ale nie zadawali pytań, ona zaś nie zdradzała się z niczym. Zanim jednak ustała przed zimą żegluga na Morzu Beringa, Jees-Uck opłaciła przejazd i statkiem polującym na foki, który tu przypadkiem zawinął, popłynęła na południe. Tej zimy gotowała w domu kapitana Markheima na Unalasce, wiosną zaś udała się do Sitka na pokładzie szalupy przewożącej whisky. Nieco później pojawiła się w Metlakahtla, które leży w pobliżu St. Mary na końcu przylądka, gdzie podczas sezonu łososia pracowała w fabryce konserw. Kiedy nadeszła jesień i rybacy z plemienia Siwasz mieli wracać do cieśniny Puget, wsiadła wraz z kilku rodzinami do dużej cedrowej łodzi. Przebrnęła z nimi szczęśliwie niebezpieczne tonie wód u brzegów Alaski i Kanady i minęła cieśninę Juan de Fuca; niebawem prowadziła swego chłopczyka za rękę po twardym bruku Seattle.

Tam, na wietrznym rogu ulicy, spotkała Sandy'ego McPhersona. Sandy zdumiał się na widok Jees, a gdy wysłuchał jej opowieści, wpadł w gniew — nie tak może wielki, w jaki wpadłby zapewne, gdyby wiedział o Kitty Sharon. Ale o Kitty Jees-Uck nie wspomniała ani słowem, bo nie wierzyła w jej istnienie. Sandy, który w szczegółach sprawy dopatrzył się pospolitego i plugawego porzucenia, robił, co mógł, ażeby odwieść Jees od jazdy do San Francisco, gdzie jakoby znajdował się dom rodzinny Neila. A gdy to zawiodło, zajął się nią, kupił bilety i odprowadził na stację, cały czas uśmiechając się do niej i mamrocząc: świństwo! — pod osłoną brody.

Wśród ryku i stuku, dniami i nocami, trzęsąc się i kołysząc między jednym świtem a drugim, wspinając się ku zimowym śniegom i zjeżdżając w dół ku dolinom w letnim rozkwicie, przemykając się skrajem przepaści, przekraczając otchłanie, wświdrowując w stoki gór Jees-Uck i jej syn zdążali na Południe. Ale Jees nie lękała się stalowego rumaka ani nie oszałamiała jej wspaniała cywilizacja ludzi z plemienia Neila Bonnera. Tylko może z większą jasnością pojęła ów dziw nad dziwy — że mężczyzna z takiej bogom podobnej rasy trzymał ją w ramionach. Hałaśliwe San Francisco, statki wpływające i wypływające z portu, ulice rozdudnione ruchem, dym buchający z fabrycznych kominów nie przyprawiały jej o zawrót głowy; zrozumiała tylko natychmiast, jak żałośnie biedna była Dwudziesta Mila i skórzane namioty w wiosce Toyaatów. Spojrzała na chłopca, który ściskał jej rękę, i zdumiała się, że jest synem takiego człowieka.

Zapłaciła dorożkarzowi pięciokrotną cenę i po kamiennych stopniach podeszła pod frontowe drzwi domu Neila Bonnera. Skośnooka Japonka pertraktowała z nią długo i daremnie, po czym wpuściła ją do środka i zniknęła. Jees-Uck została sama w hallu, który w jej prymitywnej wyobraźni wydał się pokojem paradnym — pokazowym miejsce, gdzie zebrano wszystkie skarby rodzinne w zamiarze popisania się nimi i olśnienia innych. Ściany i sufit były z drzewa polerowanego i układanego w płytki. Podłoga lśniła piękniej niż najgładsza tafla lodu; Jees stanęła na jednej z wielkich skór, które dawały poczucie bezpieczeństwa na tej śliskiej powierzchni. Ogromny kominek — cudaczny kominek, pomyślała Jees — otwierał swą paszczą z przeciwległej ściany. Snop światła złagodzonego przez kolorowe szkło lampy padał na pokój, a gdzieś w dalekim końcu rzeźba błyskała bielą marmuru.

Tyle zobaczyła Jees-Uck. Tyle i więcej, gdy skośnooka służąca powiodła ją przez następny pokój — Jees zdążyła tylko przelotnie rzucić nań okiem — i wprowadziła do trzeciego. Oba zaćmiły wspaniałość hallu. Jees zdawało się, że w ogromnym domu jest nieskończenie wiele podobnych pokoi. Takie były długie, takie szerokie, sufity po prostu ginęły gdzieś w górze! Po raz pierwszy, odkąd wkroczyła w cywilizowany świat białego człowieka, ogarnęło ją uczucie czci zmieszanej z grozą. Neil, jej Neil mieszka w tym domu, oddycha jego powietrzem, kładzie się tu na noc i śpi! Piękne, piękne było wszystko, co tu widziała. Ale Jees rozumiała także kryjącą się za tym pięknem mądrość i doskonałość. Była to siła wyrażająca się poprzez piękno, a Jees-Uck potrafiła zawsze odczuć siłę....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin