Martyn Leah - Wróć do mnie.pdf

(582 KB) Pobierz
Leah Martyn
Wróć do mnie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Riley, pocierając kłykciami twardą szerść nieogolonej
brody, wyglądał przez okno kołującego na miejsce postojowe
samolotu. Nareszcie w domu.
Siedział jak na szpilkach, najchętniej wyskoczyłby z
maszyny, zanim ta się na dobre zatrzyma. Wziął się jednak w
karby i na pozór cierpliwie czekał, aż sąsiedzi od strony
przejścia pozdejmują z półek podręczny bagaż i włączą się w
karawanę wysiadających, drepczącą powoli ku wyjściu.
Dopiero wtedy podniósł się z fotela.
Znalazłszy się w jasno oświetlonej hali krajowego portu
lotniczego Brisbane, rozejrzał się odruchowo w poszukiwaniu
żony. Ale zaraz uświadomił sobie, że jej tu nie ma. Czy Jane
wyszłaby po niego, gdyby ją o to poprosił? Raczej wątpliwe.
Nie wiedziała jeszcze, że wrócił do Australii. Przez ostatni
rok nie utrzymywali praktycznie kontaktów. Napisał do niej
zaraz po przyjeździe do Nigerii, a potem jeszcze raz, kiedy
postanowił przedłużyć o kolejne sześć miesięcy swój kontrakt
z Medicins Sans Frontieres.
Nie odpisała.
Przez wargi Rileya przemknął ironiczno-gorzki uśmiech.
Musi być na niego więcej niż obrażona.
Bez kłopotu znalazł taksówkę i wrzucił do niej torby. Było
za późno, żeby wpadać bez zapowiedzi do rodziców, kazał
więc taksówkarzowi wieźć się do pięciogwiazdkowego
miejskiego hotelu. Raz się żyje. Zresztą po takim roku
zasłużył sobie chyba na odrobinę luksusu. Wykorzysta go do
maksimum, pławiąc się długo ze szklaneczką dobrej whisky w
najgorętszej kąpieli, jaką będzie w stanie znieść jego ciało.
A jutro? Przeczesał palcami ciemne włosy. Jutro weźmie
się za bary z niełatwym zadaniem odbudowy swego
małżeństwa. Wystarczy, że znalazł się z powrotem w
Brisbane, a już obudziły się wspomnienia. Pamiętał dokładnie
dzień, w którym przyniósł do domu informacje o Medecins
Sans Frontieres - Lekarzach bez Granic. Ten krok, musiał
przyznać, zmienił radykalnie ich życie. Było to we wrześniu
ubiegłego roku, pięć tygodni po piątej rocznicy ślubu...
Następnego dnia Jane wyszła przed nim ze szpitala, w
którym oboje pracowali. Potem robiła tak coraz częściej. Nie
jeździli już razem do pracy i nie wracali razem do domu,
przestali dzielić się wrażeniami z kończącego się dnia. Jane
tłumaczyła, że potrzebuje niezależności, którą daje jej własny
samochód. Że ma coś do zrobienia w domu.
Riley jej nie wierzył.
Odnosił wrażenie, że zaczęła go unikać. Jedynie w swoje
płodne dni zaciągała go do łóżka. Przez niemal cały tamten
rok starali się począć dziecko.
Na próżno.
Po sześciu miesiącach zrobili sobie badania. Nie wykazały
niczego niepokojącego, jeśli nie liczyć lekkiej anemii u Jane.
Specjalista radził im uzbroić się w cierpliwość. W swoim
czasie dojdzie do poczęcia. Ale z tą cierpliwością nie było u
Jane najlepiej. Dostała jakiejś obsesji na punkcie
macierzyństwa, wszystko inne przestało się dla niej liczyć.
Tamtego ranka strasznie się pokłócili. Riley zarzucił jej,
że wykorzystuje go w charakterze rozpłodowego ogiera, ona
jemu, że jest egoistą i ani trochę nie zależy mu na dziecku.
Czy nie widzi, ile to dla niej znaczy?
Ciężkim westchnieniem skwitował to wspomnienie.
Taksówka była już w Hamilton. Jechali Kingsford - Smith
Drive, wzdłuż brzegu rzeki Brisbane. Widok cumujących tu
jachtów i barek mieszkalnych obwieszonych mrugającymi
lampkami poruszył w nim czułą strunę. Wszystko to było
takie znajome, można by pomyśleć, że przez ostatni rok nic
się nie zmieniło. Ale dla niego zmieniło się wszystko.
Ponownie cofnął się myślami do tamtego dnia sprzed
roku. Po powrocie z pracy zastał Jane w kuchni.
Przyrumieniała mięso na gulasz. Pamiętał kuszący aromat
czosnku i tuzina innych przypraw rozchodzący się po domu.
- Cześć - powitał ją ciepło. - Coś tu smakowicie pachnie.
Spojrzała na niego i uniosła pytająco brwi na widok
komputerowego wydruku, który rozpostarł na stole.
- Co tam masz?
- Informacje z Internetu o Lekarzach bez Granic.
- Po co ci one?
Nie odpowiedział. Przykryła pokrywką rondel i wsunęła
go do kuchenki. Potem umyła ręce i podeszła do stołu.
Riley wyczuł jej napięcie i zareagował natychmiast.
Trzeba coś zrobić, i to szybko, bo jeśli nie przerwą tego
emocjonalnie wyczerpującego cyklu, w który nie wiedzieć jak
wdepnęli, źle to się dla nich obojga skończy.
Mając jeszcze w pamięci przykre słowa, którymi
przerzucali się rano, przybrał pojednawczy ton:
- Dwa lata temu rozmawialiśmy o poszerzeniu naszych
lekarskich horyzontów, pamiętasz?
- Masz na myśli podpisanie kontraktu z Medecins Sans
Frontieres? - zapytała. - O ile sobie przypominam, doszliśmy
wtedy do wniosku, że jest na to za wcześnie. Chyba nie chcesz
mi zasugerować, że już do tego dojrzeliśmy. Co, Riley?
- A nie?
- Nie, do ciężkiej cholery!
Z trudem nad sobą zapanował.
- Posłuchaj, Jane, to mogłaby być odskocznia, której nam
teraz tak bardzo potrzeba - spróbował tonem perswazji. -
Moglibyśmy wstrzymać się z tym dzieckiem, wrócić na jakiś
czas do pigułek i trochę odreagować. A przy okazji
pomoglibyśmy tym, dla których los był mniej łaskawy,
spojrzeli na wszystko z nowej perspektywy, zrobili ze swoim
życiem coś konstruktywnego. Tylko na sześć miesięcy.
- Naszych starań o dziecko nie uważasz za
konstruktywne? - odparowała. - Ależ z ciebie samolubny
typek, Riley. Może zamiast owijać w bawełnę i robić sobie z
Lekarzy parawan, powiedziałbyś prosto z mostu, że nie chcesz
mieć dziecka?
- Tak, masz rację! - Rąbnął pięścią w stół. - Mam po
dziurki w nosie twojej obsesji na punkcie urodzenia dziecka!
Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli tak dalej pójdzie, to
możemy nigdy go nie mieć?
Otóż to! Utrafił w sedno, zbuntował się wreszcie
przeciwko emocjonalnej i psychicznej presji, którą narzuciła.
Jak mogła nie zdawać sobie sprawy z poczucia bezsilności,
które go ogarnia na widok jej rozczarowanej miny, kiedy
miesiąc po miesiącu z punktualnością, według której można
regulować zegarki, przychodzi okres?
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Tobie właściwie nie zależy na założeniu prawdziwej
rodziny, mam rację, Riley?
- W tej chwili nie, Jane, nie zależy mi. Przykro mi; ale
zamiast mieć tuzin dzieci, wolałbym, żeby między nami było
jak dawniej: tylko ja i ty, szczęśliwe małżeństwo.
Przez kilka następnych dni atmosfera była lodowata. W
szpitalu udawało im się od biedy siebie unikać, ale w domu...
- Jesteśmy na miejscu, panie kliencie. Quay West. - Głos
taksówkarza wyrwał Rileya z zadumy. Wjeżdżali pod markizę
nad wejściem do prestiżowego hotelu.
Zapłacił za kurs, dorzucając suty napiwek. Kierowca na
niego zapracował. Wyczuł od razu, że pasażer nie ma ochoty
na pogawędkę, nastawił w radiu jakąś lekką muzykę i nie
odezwał się przez całą drogę z lotniska.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin