Joan Elliott Pickart - Tęcza marzeń.doc

(457 KB) Pobierz

Joan Elliott Pickart

 

Tęcza marzeń

 


PROLOG

 

John-Trevor Payton upił trochę brandy ze swego kieliszka i przez chwilę rozkoszował się drogim alkoholem pieszczącym gardło niczym aksamit. Podniósł szkło na wysokość oczu i przyglądał się, jak w bursztynowym płynie tańczy odbicie ognia. Upił następny łyk, po czym zaśmiał się lekko.

– Pułkowniku, pańskie brandy za każdym razem wynagradza mi trud dotarcia na tę oddaloną od świata górę.

Siwowłosy mężczyzna siedzący w skórzanym fotelu naprzeciwko Johna-Trevora uniósł szklaneczkę.

– Cenię ludzi, którzy lubią dobrą brandy – rzekł. – Zasłużyłeś na nią. Przez tę zadymkę musiałeś zostać w Denver dwa dni i teraz spędzasz noc sylwestrową tutaj, zamiast hulać na balu. To przekracza zakres twoich obowiązków.

– Byłem już w życiu na wystarczającej ilości balów – odrzekł John-Trevor. – Jestem bardzo zadowolony z pobytu tutaj. Tylko...

– Tylko pałasz ciekawością, o co tym razem chodzi?

– Tak – przyznał John-Trevor. – Bo chyba uszczuplanie pańskich zapasów doskonałej brandy nie jest głównym celem mojego przyjazdu.

Pułkownik Blackstone westchnął i przez kilka długich minut patrzył w ogień.

– Johnie-Trevorze – odezwał się po chwili. – Jestem już stary. Nie możesz temu zaprzeczyć.

– Siedemdziesiąt pięć lat to piękny wiek – odparł detektyw.

– Siedemdziesiąt pięć lat – powtórzył pułkownik Blackstone. – Jak to szybko minęło. Siedzę w tym domu za pięć milionów dolarów, mając świadomość swego bogactwa i przypominają mi się czasy, gdy byłem wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną jak ty teraz. Młodym, pełnym życia, przyjmującym wszystko, co niósł los. Ale, do diabła, jestem już stary, codzienne strzykania i bóle uświadamiają mi to aż nazbyt dobrze. John-Trevor pokiwał głową nie wiedząc, co ma powiedzieć.

– Ale z pewnością nie interesują cię moje starcze kości – zreflektował się pułkownik – tylko powód dla jakiego tu jesteś.

John-Trevor, biorąc szklaneczkę między dłonie, czekał na dalsze wyjaśnienia.

– Ponad dwadzieścia pięć lat temu – zaczął pułkownik Blackstone – zakochałem się. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy naprawdę darzyłem kobietę takim uczuciem. Spotkałem ją w Paryżu. Śpiewała piosenki w nocnym klubie. Nazywała się Kandi Kane.

– Jak? – zdziwił się John-Trevor. Pułkownik się uśmiechnął.

– Nietypowo, prawda? To jej pseudonim sceniczny. Miała na imię Kane, dodała sobie „Kandi". Boże, była piękna! Czarne, jedwabiste włosy spływające do pasa i najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Skóra biała jak alabaster...

Blackstone zamilkł pogrążony we wspomnieniach, John-Trevor cierpliwie czekał.

– Tak... – Pułkownik poprawił się na krześle. – Była Amerykanką, nie Francuzką, ale uwielbiała Paryż. Żyła chwilą, każdą minutę chciała przeżyć jak najpełniej. Była dzika, niespokojna i nieuchwytna jak wiatr. Przysięgała, że nigdy nie zwiąże się z jednym mężczyzną i że nic nie zdoła osadzić jej na miejscu. Widywałem się z nią w Paryżu przez rok, o ile pozwalały mi sprawy służbowe. Zawsze cieszyła się z moich odwiedzin, zachowywała się, jakby czekała tylko na mnie. Poprosiłem ją o rękę, ale odmówiła i wkrótce zakończyła naszą znajomość.

– Pogodził się pan z tym?

– Nie, nie od razu. Musisz wiedzieć, Johnie-Trevorze, że przyzwyczaiłem się wygrywać. Jeśli w negocjacjach coś szło nie po mojej myśli, byłem gotów nawet zrezygnować. Gdy Kandi oznajmiła, że uważa nasz romans za skończony, zakupiłem właśnie olbrzymi kawał Teksasu, gdzie wkrótce postawiono kilka szybów naftowych. – Uśmiechnął się do swych wspomnień. – Wyprzedziłem kilku potężnych magnatów finansowych mających ochotę na tę ziemię i zaczynałem zdobywać szacunek i uznanie. Nadchodziły piękne dni dla chłopca, który wychowywał się na nędznym ranczo w Kolorado.

– Nadal odnosi pan sukcesy. Pamiętam, jak parę lat temu sprzątnął pan trzydziestopięciopiętrowy wieżowiec w samym centrum Manhattanu tuż sprzed nosa królów nowojorskiej elity.

– Tak – przytaknął pułkownik. – To było piękne zwycięstwo. Straciłem już rachubę, ile zrobiłem w życiu korzystnych interesów. I wtedy, dwadzieścia pięć lat temu, nie mieściło mi się w głowie, że nie zmienię nastawienia Kandi do małżeństwa.

– Ale.. ?

– Ale nic jej nie wzruszało. Posyłałem jej kwiaty rano, w południe i w nocy. Woziłem ją do klubu, zabierałem do najlepszych restauracji, wynająłem apartament na Rivierze. Miała najlepszego we Francji projektanta, który zajmował się jej garderobą. Mogłem rzucić jej pod nogi cały świat.

– I odmówiła panu?

– Tak, bez chwili wahania. Ale byłem tak niemądry, że nalegałem dalej. Posłałem jej diamentowy pierścionek, naszyjnik i kolczyki. Zdenerwowała się bardzo, zwróciła mi je oznajmiając, że nie można jej kupić. Mam pieniądze i pozycję, ale to nie znaczy, że mogę mieć i ją. Powiedziała, że zniszczyłem piękne wspomnienia naszych wspólnych chwil. Była bardzo smutna. I wtedy wreszcie zdałem sobie sprawę, że ją straciłem. Straciłem Kandi Kane.

– Musiało być panu ciężko – wtrącił John-Trevor.

– Bardzo. Opuściłem Paryż i odtąd nie widziałem się z nią, choć nie zapomniałem. Nigdy. I teraz, po tych wszystkich latach, przeszłość znów przypomniała o sobie.

John-Trevor wpatrzony w pułkownika, nachylił się i oparł ręce na kolanach.

– Jakiś rok temu – mówił starszy mężczyzna – gdy przeszedłem na emeryturę, przyłapałem się na częstym rozmyślaniu o minionych latach. I zawsze Kandi była na pierwszym miejscu. Czułem, że muszę się dowiedzieć, co się z nią dzieje, czy jest szczęśliwa, czy ma wszystko, co trzeba. Nie ukrywam, miałem również nadzieję, że wciąż jeszcze mnie kocha i być może teraz zechce mnie poślubić i spędzić ze mną, resztę życia. Wynająłem w Paryżu detektywa i zleciłem odszukanie jej.

– Znalazł?

Pułkownik Blackstone głęboko westchnął.

– Tak. Zginęła w wypadku samochodowym pięć lat temu. Odkrycie tego zajęło mojemu człowiekowi miesiąc.

– Boże! – John-Trevor potrząsnął głową. – Tak mi przykro.

– Ale detektyw pracował dalej, zbierał wiadomości o życiu Kandi, odkąd się rozstaliśmy. Odnalazł tych, którzy ją znali, a których lubiła.

Pomogli mu uzupełnić tę trudną układankę. Kilka tygodni temu otrzymałem końcowy raport i wtedy osiadłem w tym domu, rozpamiętując stratę Kandi i naszą przeszłość. Ale teraz jestem zdecydowany powstrzymać swe jałowe żale i przejść do czynów.

– Jakich czynów?

– Mam dwudziestoczteroletnią córkę, Johnie-Trevorze. To moje dziecko z Kandi.

– Nie powiedziała panu, że jest w ciąży? – John-Trevor zaskoczony, uniósł brwi.

– Nie, ale nie dziwi mnie to. Kandi nie zrobiłaby nic, co mogłoby zagrozić jej niezależności. Wiedziała, że poruszę niebo i ziemię, by zaistnieć w życiu naszego dziecka. Jednak, jak twierdzą przyjaciele Kandi, chciała zdradzić sekret mojej tożsamości, gdy mała dorośnie. Planowała uczynić to w jej dwudzieste pierwsze urodziny.

– Ale wtedy już nie żyła.

– Właśnie. Z raportu detektywa wynika, że przez kilka lat Kandi z goryczą wspominała mnie i sposób, w jaki chciałem przekonać ją do małżeństwa, kupić ją, dodać do swej kolekcji samochodów, ziemi i interesów. Bardzo ją zraniłem, dodawali jej przyjaciele. – Zmarszczone czoło pułkownika lekko się wygładziło. – Jednak z biegiem lat Kandi większą uwagę poświęcała pięknym wspomnieniom naszego związku niż chwili, gdy w pamiętny sposób zniknąłem z jej życia. Mężczyźni wciąż szukali jej towarzystwa i gdy jeszcze kilku próbowało, jej zdaniem, kupić ją, nabrała wstrętu do pieniędzy. Doszło do tego, że nie pozwalała nawet postawić sobie drinka.

– Niezwykłe! – zauważył John-Trevor.

– Och, taka właśnie była. – Pułkownik Blackstone uśmiechnął się z rozmarzeniem. – Wyjątkowa. I piękna. – Zamilkł na chwilę. – I pomimo jej znanego wszystkim pragnienia niezależności zapewniano mnie, że była oddaną matką. Nasza córka po urodzeniu stała się pierwszą osobą w życiu Kandi. Tak, Johnie-Trevorze, Kandi chciała powiedzieć naszemu dziecku o mnie – rozwijał swoją myśl pułkownik. – Teraz na mnie jako na ojcu, spoczywa odpowiedzialność podjęcia tej decyzji. Przypuszczam, że Kandi, wyjawiając córce moje imię, zawiadomiłaby mnie o jej istnieniu.

John-Trevor przytaknął.

– Tak, to brzmi rozsądnie.

– Ponad dziesięć lat temu – pułkownik mówił dalej – Kandi zakupiła dom w Denver. Ceny nieruchomości były wtedy niskie. Dała niewielką zaliczkę i wszystkie swe oszczędności poświęciła na wykupienie go spod hipoteki przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami naszego dziecka. Zapisała jej ten dom w testamencie.

– To zaczyna się układać w logiczną całość – zauważył John-Trevor. – Próbowała umieścić córkę jak najbliżej pana. Możliwość zamieszkania w Ameryce miała być pierwszym prezentem urodzinowym, a drugim byłoby imię jej ojca.

– Tak by się stało. Jeśli nasze dziecko nie chciałoby mieszkać w Denver, byłby to znak, że się nie spotkamy. Kandi wierzyła w przeznaczenie, w to, że wszystko ułoży się tak jak powinno, bez niczyjej ingerencji z zewnątrz.

– Rozumiem. Chciałbym jednak zadać panu pytanie. Ma pan pewność, że jest jej ojcem?

– Tak, ponieważ Kandi tak twierdziła, a była najuczciwszą kobietą pod słońcem. Tak, tak, ta młoda dama jest moją córką i mieszka w Denver, w domu, o którym ci mówiłem.

– Jakie jest moje miejsce w tej sprawie? Wie pan już wszystko i nie rozumiem, w czym jeszcze mógłbym pomóc.

– A więc posłuchaj. Do mnie należy decyzja, czy powiem córce o swoim istnieniu, czy nie. Ale może byłaby szczęśliwsza, gdyby nie wiedziała, kim jestem i nie otrzymała milionów dolarów, wielu posiadłości, udziałów w interesach i tego wszystkiego, co po mnie odziedziczy.

– Trudno będzie podjąć decyzję, pułkowniku.

– Mam tę świadomość i dlatego wezwałem ciebie. Chciałbym, Johnie-Trevorze, żebyś poznał moją córkę jak najlepiej i opowiedział mi o niej. Mam jej adres i chciałbym, żebyś z samego rana pojechał do Denver. – Po raz kolejny pułkownik zamyślił się, patrząc w ogień. – Jakie to dziwne... Żyłem na tej górze tylko sześćdziesiąt kilometrów od mojego jedynego dziecka i nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Mogłem nigdy jej nie spotkać. – Utkwił wzrok w Johnie-Trevorze. – To będzie zależało od twojego raportu. Podporządkuję się jej życzeniu. Pieniądze częściej rujnują życie, niż dają radość. Nie zrobię nic, co unieszczęśliwiłoby moją córkę.

– Rozumiem – odparł John-Trevor. – I obiecuję, pułkowniku, że będę możliwie najbardziej obiektywny. Przekażę panu same fakty, bez komentarza.

– Nie wyznaczam żadnego limitu czasowego. To zbyt ważna sprawa, aby załatwiać ją w pośpiechu. Będziemy w kontakcie, mam nadzieję?

– Dobrze. Wyjadę z samego rana. Jak ma na imię pańska córka?

– Paisley. Paisley Kane.

 


Rozdział 1

 

– Uwaga! Z drogi! Silnik nie działa! Wszyscy z drogi!

John-Trevor usłyszał krzyczącą kobietę, gdy dochodził do skraju oblodzonego chodnika. Szybko zbadał wzrokiem budynek naprzeciwko i jezdnię. Pomyślał, że jeśli właścicielka straciła kontrolę nad pojazdem, może się to źle skończyć.

– Och, nie! – Usłyszał głos kobiety i odwrócił głowę.

Mignęła mu ubrana na czerwono postać i w chwilę później leżał już w mokrej, zimnej zaspie na brzegu jezdni, czując na sobie jakieś ciało.

Zamrugał, wciągnął powietrze w obolałe od uderzenia płuca, po czym zdał sobie sprawę, że został przygwożdżony do ziemi przez kobietę. Wciąż oszołomiony, spojrzał jej w twarz... piękną twarz z najciemniejszymi oczami, jakie zdarzyło mu się widzieć, skórą białą jak alabaster, drobnym noskiem i kuszącymi ustami znajdującymi się zaledwie kilka centymetrów od jego warg. Dziewczyna miała na sobie czerwoną kurtkę i włóczkową czapkę w tym samym kolorze; wysuwały się spod niej czarne loczki. Zdążył też zauważyć długie rzęsy okalające duże oczy.

„Cóż za niespodziewane spotkanie" – ucieszył się John-Trevor. Opis, który otrzymał od pułkownika, pasował idealnie. Miał przeczucie, że ten słodki ciężar, który na nim spoczywa, to nikt inny tylko panna Kane.

– Cześć – powiedziała, uśmiechając się promiennie. – Nazywam się Paisley Kane. – Uśmiech zaraz został wyparty przez zakłopotanie. – Tak mi przykro, że wpadłam na ciebie. Nic ci nie jest? Jeszcze raz przepraszam, silnik nawalił, strasznie warczał i ty byłeś akurat na chodniku i... no właśnie.

– Nic się nie stało – odezwał się detektyw, ani trochę nie zdziwiony faktem, iż jego ręce delikatnie objęły ją w pasie. – W porządku. Jestem John-Trevor Payton – dodał.

– Jak się masz? – spytała uprzejmie. – Och, nie, przepraszam. Z pewnością miałeś się znacznie lepiej, zanim cię przewróciłam. Gdybyś wypuścił mnie ze swych ramion, Johnie, moglibyśmy podnieść się z tego śniegu.

– Mam na imię John-Trevor – odparł. – Z myślnikiem w środku.

– Naprawdę? Podoba mi się. Brzmi trochę z francuska.

– Tak też myślała moja matka. Była Francuzką. Obaj moi bracia i ja mamy myślnikowe imiona: Paul-Anthony, James-Steven i John-Trevor.

Uśmiechnęła się po raz kolejny.

– Naprawdę niezwykłe. Urodziłam się w Paryżu, ale nie jestem Francuzką. Uwielbiam Paryż, choć polubiłam też Denver. Chyba dlatego, że kompletnie różni się od Paryża. Mieszkam tu już pięć lat, jak ten czas szybko leci.

John-Trevor zachichotał, a Paisley zatrzęsła się razem z jego ciałem.

– Ale nie tak szybko jak ty przed chwalą po tym chodniku, panno Kane. Panno? Dobrze się wyraziłem?

– Tak. Nie brałam jeszcze ślubu. A ty?

– Nie, i nie mam zamiaru kiedykolwiek się żenić.

– Ach. – Pokiwała głową. – Jeszcze jeden z tych zatwardziałych kawalerów. Cóż, każdy lubi co innego. Ale tak niesamowicie przystojny mężczyzna... Nie interesują cię kobiety?

– Słucham? – Wybuchnął śmiechem.

– Nic. To nie moja sprawa. Wiesz, miło się z tobą rozmawia, ale naprawdę powinniśmy już wstać. Jeśli o mnie chodzi, zmarzłam na kość.

„Paisley Kane jest jak powiew świeżego powietrza" – ocenił John-Trevor. Zdawało się, że mówi wszystko, co jej przychodzi na myśl. Córka pułkownika Blackstone'a była z pewnością bardzo sympatyczną osobą.

– Hej! – Wyrwała go z zamyślenia.

– A... tak – odezwał się, zdając sobie sprawę, że nie chce się z nią rozstać. Tak było miło leżeć pod nią, nawet pomimo dzielących ich warstw ubrania. Gdyby uniósł głowę, mógłby sięgnąć jej kuszących ust i...

– Wstajemy – oświadczył, zabierając ręce. Ześlizgnęła się z niego i przez chwilę stała nieruchomo, spoglądając na niego z góry.

„Jakie to dziwne" – pomyślała. Nie miała nic przeciwko leżeniu z Johnem-Trevorem nawet w śnieżnej zaspie. To szaleństwo, był przecież obcym mężczyzną, ale tak niesamowicie atrakcyjnym... Te jego gęste, kasztanowe włosy i oczy tak błękitne jak letnie niebo. Nie miał elegancji i wyrafinowanego piękna, które zaobserwowała u mężczyzn w Paryżu, ale pełen był siły i wyrazu, cech właściwych jedynie Amerykanom. Ciężki kożuszek z owczych skór nie mógł zamaskować potężnych ramion i szerokiej piersi, a leżąc na nim, wyczuła muskularne kształty jego ciała. Był z pewnością dobrze zbudowany.

John-Trevor już wstał i Paisley odsunęła się o krok, zawstydzona swoim natrętnym spojrzeniem. Jej uwagę zwrócił nagle odgłos kroków, a gdy odwróciła się, ujrzała człowieka zdążającego w ich kierunku. Zerknęła na Johna-Trevora, który również dostrzegł biegnącego. Bliski sześćdziesiątki mężczyzna ubrany w zbyt luźny, znoszony czarny płaszcz i sflaczały filcowy kapelusz pamiętający lepsze dni, rzeczywiście wyglądał dość dziwacznie.

– Paisley, Paisley! – Profesor zatrzymał się bez tchu przed nimi. – Co się stało?

– Silnik się zaciął – odparła pogodnie dziewczyna – Profesorze, to jest John-Trevor Payton. Johnie-Trevorze, poznaj profesora Klinga.

– Witam pana. – Starszy pan nachylał się właśnie, patrząc na stopy Paisley. – Mmmm...

John-Trevor wzruszył ramionami i również zerknął w dół. Do jej butów przyczepione były małe deseczki.

– Zmotoryzowane narty – wyjaśniła mu Paisley.

– Chodnik jest bardzo oblodzony, więc profesor wynalazł urządzenie do szybkiego poruszania się po nim. – Wyjęła małe czarne pudełko z kieszeni kurtki i westchnęła. – Obawiam się, że musi poświęcić pan temu jeszcze trochę czasu. Silniczek nie działa.

Profesor Kling skubał brodę.

– Co się mogło stać? Natychmiast się tym zajmę.

– Wziął od niej pudełeczko, odpiął mininarty i wsadził je sobie pod pachę. – Może mniej napięcia... – mruknął. – Nie denerwuj się, moja droga. Opanuję sytuację.

– Do zobaczenia – zawołała Paisley za pędzącym już profesorem.

– Czy on mówił poważnie? – spytał oszołomiony John-Trevor. Dziewczyna przytaknęła.

– To wynalazca. Nie uwierzyłbyś, co udało mu się skonstruować – z troską ciągnęła. – Najczęściej osiąga nie to, co zamierzał, biedaczek.

– Powinnaś być ostrożniejsza – odezwał się John-Trevor. – Coś mogło ci się stać przez te szalone narty.

– Nie, wylądowałabym w tej zaspie cała i zdrowa. Podziwiam profesora za to, że nigdy się nie poddaje. Znosi jedną porażkę za drugą i wytrwale szuka dalej. Nie jestem w stanie przewidzieć, co jeszcze zostanie wyprodukowane w mojej piwnicy.

– Pracuje w twoim domu?

– Tak, piwnica to jego laboratorium. Nikomu nie wolno tam wchodzić. Oczywiście ma też sypialnię, ale on rzadko sypia. To przemiły człowiek.

– Prowadzisz pensjonat?

– Nie, niezupełnie. Nigdy nie zamierzałam, ale samo tak wyszło, bo spotkałam tych ludzi, którzy nie mieli dokąd pójść i... – Wzruszyła ramionami. – W tym domu jest tyle pokoi, że... Wiesz, chciałabym już się wysuszyć i przebrać. Skoro to z mojej winy marzniesz teraz w mokrym ubraniu, może chciałbyś pójść do mnie i zagrzać się przy ogniu?

– Z przyjemnością. Prowadź. – John-Trevor wykonał kurtuazyjny gest ręką.

Idąc po pokrytym lodem chodniku, detektyw rozglądał się po okolicy. Stało tu dużo małych sklepików oraz stare jedno – i dwupiętrowe domy. Część budynków wyglądała porządnie, inne były wyraźnie zaniedbane, o czym świadczył odpadający tynk.

– Cześć, Paisley – rzucił mijający ich wysoki i szczupły mężczyzna.

– Och, cześć, Chunky – odpowiedziała. – Jak tam twoja książka?

– Moja muza dużo mi pomaga – odparł.

– To świetnie – zawołała za nim i zwróciła się do Johna-Trevora. – To był Chunky. Poznałam go zaraz po przyjeździe do Denver. Mieszka przy targu, który właśnie minęliśmy. O ile wiem, jest w kontakcie ze swoją muzą od jakichś pięciu lat. Jak dotąd, nie przelał na papier ani jednego słowa, ale któregoś dnia napisze olśniewającą powieść. Czuję to. Właściwie nie wiem nawet, jak ma naprawdę na imię. Ale pośpieszmy się, jest tak zimno.

„Tak, Paisley Kane jest wyjątkową osobą – pomyślał John-Trevor. – Troszkę męczącą, ale zarazem ekscytującą. Wydaje się, że akceptuje ludzi takimi, jacy są, nie osądza ich i ich stylu życia. Czy nauczyła się tego od matki? Prawdopodobnie tak. Kandi Kane musiała być niezwykłą kobietą, skoro podbiła serce pułkownika Blackstone'a".

– To tutaj – oznajmiła Paisley, zatrzymując się przed jednopiętrowym domkiem pomalowanym na bladoniebiesko. John-Trevor szybko zlustrował go wzrokiem. Wyglądał na zadbany. Dróżka, prowadząca od niskiej drewnianej furtki do szerokiego wejścia, była starannie odśnieżona. Jego wzrok przyciągnęła gra kolorów na ganku. W pierwsze drzwi wprawiono długą, ale wąską szybę, zaś w następnych drzwiach osadzony był podłużny witraż w tęczowych kolorach. „Ciekawe, czy to własność Paisley" – pomyślał John-Trevor.

– Miłe miejsce – odezwał się głośno. – Na wiosnę chyba pełno tu kwiatów.

– Są ich dziesiątki. Skąd wiesz? Wzruszył ramionami.

– Pasowałyby mi do reszty.

Wchodzili właśnie po schodach na ganek i Paisley zatrzymała się przed wejściem.

– Pasowałyby do reszty? – spytała, przekrzywiając głowę. – A, jako dodatek do domu.

– Nie, Paisley. – Spojrzał prosto w jej czarne oczy i głębokim głosem dodał: – Miałem na myśli ciebie. Ty i kolorowe wiosenne kwiaty... jesteście dla siebie stworzeni.

Uśmiechnęła się.

– Jak ładnie to powiedziałeś. Dziękuję. Oboje stali nieruchomo. Mokre ubrania nie były ważne, ciepło rozlewało się po ich ciałach, jakby pod wpływem wiosennych promyków słońca budzących z zimowego snu pierwsze kwiaty.

Serce Paisley zabiło jak oszalałe i po chwili cały krwiobieg tętnił nie znaną jej pulsacją. „Co by było – zastanawiała się – gdyby John-Trevor chciał mnie pocałować? Przyciągnąłby mocno do siebie i niecierpliwie szukał jej ust, czy też objąłby ją delikatnie i trwaliby tak przez wieki?" Och, mon Dieu, skąd wzięły się u niej te myśli.

Oderwała od niego wzrok i otworzyła pierwsze drzwi. Miała nadzieję, że nie zauważył głębokiego, przerywanego oddechu, jaki musiała zaczerpnąć. Zanim nacisnęła klamkę wewnętrznych drzwi, dotknęła czubkami palców witrażowego okienka. Po chwili razem z Johnem-Trevorem byli już w środku.

"Boże – myślał John-Trevor – mało brakowało, a porwałbym ją gwałtownie w ramiona i ucałował". Gdy patrzyła na niego w ten sposób, czuł, jak tonie w czarnej otchłani jej oczu. Potrzeba dotknięcia jej, przytulenia i pocałowania była niemalże nie do zniesienia.

Do diabła, co się z nim dzieje? Był tu, bo to jego obowiązek, powinien o tym pamiętać. Paisley Kane jest córką człowieka z wysoką pozycją. Musi się natychmiast opanować.

Gdy Paisley zamknęła drzwi, spojrzał na witraż mierzący jakieś trzydzieści na sześćdziesiąt centymetrów.

– Nie widziałem jeszcze czegoś takiego – powiedział, rozpinając kożuch. – Dotknęłaś go wchodząc. Zawsze tak robisz?

– Tak. – Zdjęła kurtkę i powiesiła na mosiężnym wieszaku. – Nawet nie zdawałam sobie sprawy, to automatyczny ruch.

– Odczyniasz uroki?

– Nie. Wiesz, on należał do mojej matki. Bardzo go lubiła. Gdziekolwiek mieszkała, zabierała te szkiełka ze sobą. Zawsze wieszała je tak, żeby padające na nie słońce wytwarzało tęczę rozlaną po całym pokoju. Umarła pięć lat temu i odtąd witraż stał się moim najcenniejszym skarbem. John-Trevor pokiwał głową.

– Więc dotknęłaś go, bo stanowi więź z twoją matką?

– Tak, ale jest też czymś więcej. To... och, lepiej zdejmij z siebie ten kożuch.

Paisley ściągnęła właśnie gruby niebieski sweter, następnie zielony, który miała pod spodem.

– Stań sobie przy kominku. – Wskazała mu drzwi prowadzące do pokoju. – Masz ochotę na gorącą czekoladę?

– Tak, proszę. – Zawahał się sekundę, po czym lekko dotknął dłonią jej policzka. – Dziękuję za zaproszenie do kominka i za czekoladę.

Odsunęła się o krok i jego ręka wróciła na swoje miejsce. Po chwili dziewczyna zniknęła gdzieś w głębi domu.

Obserwował jej odejście. Zauważył, że bez zimowego ubrania była delikatną, drobną kobietą. Mierzyła jakieś sto sześćdziesiąt centymetrów i miała przyjemną dla oka figurę z niewielkimi piersiami i zaokrąglonymi pośladkami. Nosiła dżinsy – na obu nogawkach po zewnętrznej stronie zostały wyszyte kwiatki. John-Trevor rozważał, czy Paisley sama wzbogaciła spodnie o ten dodatek. Na żółtym podkoszulku motyw kwiatów był również widoczny. Układały się w różne wzory i wnosiły radosny powiew wiosny.

Raz jeszcze spojrzał na witraż i wszedł przez drzwi, które mu wskazała. Stanął tyłem do kominka, by przeszukać wzrokiem wnętrze i zdobyć jakieś wskazówki odnośnie mieszkającej tu dziewczyny.

Duży pokój pełen był plecionych dywaników rozłożonych na błyszczącej podłodze z surowego drewna. Meble stanowiły intrygujące połączenie nowoczesności z czymś, co kojarzyło mu się z przedwiktoriańskimi antykami. Pomieszczenie urządzono wygodnie i przytulnie, mimo mieszaniny stylów. Rzeczywiście ukazywało charakter Paisley mówiącej i robiącej to, co w danej chwili przyszło jej do głowy.

John-Trevor zauważył mały album ze zdjęciami i już chciał po niego sięgnąć, gdy usłyszał jej głos.

– Już jestem. – Wniosła na tacy dwa kubki i talerzyk z ciasteczkami.

– Nie zajęło ci to dużo czasu – zdziwił się. Paisley się roześmiała. John-Trevor zauważył, że nieświadomie odwzajemnia jej uśmiech. Jego serce zabiło szybciej i poczuł, że zrobiło mu się gorąco.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin