Jacek Dukaj
Wielkie podzielenie
Obudził się wczesnym popołudniem. Nie miał kaca. Nawet przelotnie się tym zdziwił. Jednak prawdziwe zdumienie przeżył już po uniesieniu powiek.
Na prawym barku posiadała tatuaż: chiński smok w pięciu kolorach. Zielonym ogonem sięgał jej piersi. Pierś unosiła się w rytm powolnego oddechu. Ciemny, spierzchnięty sutek. Zarys żeber poniżej. Zarys szczęki powyżej. Brzeg prawego ucha wycięty w artystyczne origami; srebrny, druciany kolczyk przeszywający je w kilku miejscach. Włosy przystrzyżone na dwa milimetry, trudno nawet powiedzieć jakiego koloru. Leżała dziewczyna na wznak, z twarzą lewym policzkiem przyciśniętą do poduszki; gniewnie marszczyła przez sen prawą brew, a brwi w każdym razie miała kruczoczarne.
Podniósł się na łokciu, zamrugał. Chwila, moment, zaraz sobie przypomnę...
Ale nie.
Kimżesz ona jest, u licha?
Potarł czoło. Czyżby już było ze mną aż tak źle? Wymięka mi mózg; alkohol, jak kwas, wyżera z umysłu zapisy przeszłości - czy to już ten etap? Obudzić się u boku nieznajomej... Mój Boże, co za kicz.
Co gorsza, wnet zorientował się, że nie zna również tego pokoju. To nie jego mieszkanie. Gdzie ja jestem? Co się działo tej nocy? Jezu Chryste, w podobnym stanie mógłbym popełnić morderstwo, a później spokojnie o nim zapomnieć! Zresztą diabli wiedzą, czy faktycznie go nie popełniłem... Chociaż, nie da się ukryć, co innego przerżnąć panienkę, co innego kośnąć klienta w ciemnej uliczce. Po prawdzie - ta pustka w głowie jest przerażająca.
Usiadł i ziewnął nerwowo. Spojrzał przez okno: na zewnątrz jakiś wieżowiec.
Pochylił się nad dziewczyną, potrząsnął nią za ramię; zauważył przy tym drobnoogniwny srebrny łańcuszek na jej szyi, spływający faliście pomiędzy płaskie piersi sportsmenki.
Tylko coś mruknęła, potrząsnął więc po raz drugi.
- No, kochana, ocknijże się.
- Mmm, co się dzieje? - zamamrotała nie unosząc powiek.
- Słuchaj...
- Mhm?
- Gdzie ja jestem?
- U mnie - parsknęła i obróciła się na bok, plecami do mężczyzny, do reszty przy tym skopując na podłogę koc.
Przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa. - No dobrze, ale kim ty jesteś?
Zaśmiała się sennie, cokolwiek szyderczo.
- No wiesz, nie oczekiwałam od razu zarzekań, że nie zapomnisz mnie do końca życia, ale odrobinę uprzejmości mógłbyś okazać.
Miała niski głos, a teraz, ciepło rozespana, mruczała niczym dziki kot, lew afrykański sfinksem przycupnięty naprzeciwko ofiary.
- Błagam cię, chociaż imię! - jęknął.
- Co to było - to, co piłeś?
- Nie pamiętam - westchnął tylko.
- Człowieku, z ciebie to naprawdę jest numer.
Żachnął się.
- Okażże litość ułomnemu.
- Aria.
- Co?
- Moje imię.
- Aria?
- Od Marii. Ale było nas dwie, a ja się jąkałam. Zadowolony? No to daj mi już teraz spokój. - Złapała drugą poduszkę i przykryła nią głowę, zamykając w ten sposób w puchu pięć swoich zmysłów; po omacku sięgnęła także po koc, ale ostatecznie zrezygnowała w trakcie powolnego ruchu, tonąc w słodkim syropie leniwego półsnu.
- Aria, Aria, Aria... - powtarzał w męce, wstając i podchodząc do odsłoniętego okna. Usiłował whaczyć się tym imieniem w wymykającą mu się spod myśli satynową materię pamięci wczorajszego wieczoru. Bezskutecznie. Otworzył okno, wychylił się w wilgotny zaduch środka lata. Rozpoznał ulicę, lecz bynajmniej nie przywróciło mu to wspomnienia przemierzonej nią drogi do bramy bloku, w którym teraz się znajdował. Przyjechał tu samochodem - czy przyszedł pieszo? Sam - czy z tą Arią? I w ogóle - kto ona jest, skąd się wzięła?
Rozejrzał się za ubraniem, nie znalazł - ani swojego, ani jej. Wyszedł do przedpokoju, trafił do łazienki. Potem skręcił do bezokiennej kuchni. Z braku kawy zaparzył sobie herbatę. Postawiwszy czajnik na ogniu, jął przeszukiwać mieszkanie, obawiając się, iż los jego odzienia przesądzony został w szaleństwie nocy pijackim wybrykiem w rodzaju wyrzucenia poszczególnych jego fragmentów za okno bądź rytualnego ich spalenia. Odetchnął zajrzawszy do kosza na śmieci. Jedynie koszula nie nadawała się do włożenia, kompletnie umazana cuchnącym, majonezopodobnym smarem. Od czyszczenia z sosu wiernych adidasów oderwał go gwizd czajnika. Wschodnim zwyczajem nalał wrzątku do szklanki. Poparzył sobie palce: zamachał ręką sycząc przeciągle.
- Zręcznyś bardzo, jak widzę - skomentowała zza jego pleców.
Musiał ją do reszty rozbudzić gwizd czajnika, przyszła sprawdzić, czy nie demoluje kuchni. Jakoś dziwnie mu się przypatrywała: ani uśmiechu na ustach, ani żadnego w ogóle grymasu na zaskakująco ładnej twarzy (ma się ten gust, skonstatował z satysfakcją), ani najlżejszego uczucia w ciemnych oczach. Patrzyła tak i patrzyła, znieruchomiała w progu, oparta i przyciśnięta do zimnego żelaza futryny, od którego dotyku powinna dostać dreszczy. Nie wyglądała na rozespaną. Doszukał się w jej nieruchomym wzroku jakiejś stanowczości, powagi, zastanowienia w preludium brzemiennej konsekwencjami decyzji. Oboje przecież byli nadzy, po nocy nagości myśli, lęków i żądz - a teraz poczuł się nagle przed nią zwierzęco obnażony w niezrozumiałym wstydzie i upokorzony obnażeniem tego wstydu. No i na co ona się tak gapi? Zamierzył odpowiedzieć jej podobnym spojrzeniem, ale wiedział, że przegra, zrezygnował więc, nawet nie próbując. Kimże ona jest, do cholery?
Złapał za spodnie. Patrzyła jak je wciąga. Z sekundy na sekundę dziecinniał pod tym spojrzeniem. Obrócił się do czajnika i herbaty. Przyrządził ją w drugiej szklance, którą potem przesunął po plastykowym blacie ku Arii. Oderwała się od futryny i podszedłszy do stołu, oparła wąskimi, twardymi pośladkami o jego krawędź, prawą nogę podciągając i kładąc jej stopę na taborecie. Poza ta była oczywiście jaskrawo prowokująca, ale co innego zwróciło jego uwagę. Ów charakterystyczny kobiecy sposób poruszania się, zwykle sprowadzany w opisie do kołysania biodrami, objawił mu się teraz w kilku jej krótkich krokach - czy to za sprawą uwidocznienia pod gładką skórą najmniejszych wzajemnych przemieszczeń kości i naprężeń mięśni, czy też przez specyficzny stan jego ducha, a może z nałożenia się obu tych elementów - nowym, niezrozumiałym rytuałem, tańcem pierwotnym, instynktownym podejściem ofiary przez drapieżcę: cichym, statecznym, hipnotyzująco pięknym, rytmicznym w następstwie miękkich stąpnięć, miękkim w rytmice harmonicznych poruszeń całego ciała. Znał stosowane w literaturze porównania kobiet do kotów, ale kot w zestawieniu z nią wydał mu się niczym więcej jak oswojoną, domową maskotką, nieporadnym futrzakiem do głupich igraszek z dziećmi. Ona, ta kobieta, była inna. Trzy jej kroki od drzwi do stołu otworzyły mu oczy. Cóż to za stworzenie, pomyślał unosząc gorącą szklankę do ust i dmuchając delikatnie w powierzchnię parującej cieczy; co za stworzenie. Coś mu się obróciło w myśli. W tej ulotnej chwili wolny był od paradygmatu seksualnego pożądania, owego imperatywu multiplikacji swego materiału genetycznego, wypaczającego rzeczywistość filtru wszecherotyzmu, zniewalającej umysł dominacji libido. Widział jasno i czysto. Nie wiązały go obligatoryjne skojarzenia. Przecież to obce, dziwaczne, chore, myślał ze wzrokiem zawieszonym ponad herbatą. Te mięsne wypiętrzenia na klatce piersiowej, zwyrodnienia gruczołów. Ta ptasio-anielska delikatność rysów, gładkość cery, lekkość kości. To śliskie bezwłosie, nienaturalna, dziecięca skóra. A w krótkich, twardych włosach płaskiego podbrzusza skryty - ten owadzio-roślinny narząd implantowany w organizm na mocy jakiegoś obłąkańczego planu dla stworzenia potwornej hybrydy człowieka i zwierzęcia. Czerwone wargi, czerwone wargi. Drgnięcie głowy, zafalowanie palców z długimi paznokciami. Wszystko takie gładkie, płynne, muzyczne. Spojrzała mi w oczy, przesunęła dłonią po swej piersi, brzuchu, biodrze, udzie. Zmarszczyła brwi. Przechyliła się w tył. Wydęła policzek. Co to znaczy, co znaczy?
Ja wariuję, zorientował się w panice. Odstawił czym prędzej szklankę, pozbierał odzież, siłą rzeczy tracąc z oczu Arię. - Przepraszam - mruknął, ubierając się szybko. Przesuwała opuszkiem palca po krawędzi szklanki, budząc w szkle przeciągły, wysoki dźwięk. Potem postawiła sobie szklankę na prawym udzie. To ją musi parzyć, pomyślał walcząc ze sznurówkami adidasów. Zerkał spode łba. Bo ona wciąż go obserwowała. Wszystkie czynności wykonywała niemal machinalnie; machinalnym ruchem włożyła do parującej gęsto herbaty trzy palce, wskazujący, środkowy i serdeczny.
- Muszę już iść... - zamamrotał niepewnie.
- Oczywiście.
Nareszcie się odezwała.
- Naprawdę...
Wdział podkoszulek, umajonezowaną koszulę zwinął zaś w kłębek.
- Aria... poparzysz się. Wyjmij palce.
Nie wyjęła. - Lubisz gryźć?
- Czy lubisz gryźć?
- A, mhm... gryzłem?
- Ty nic nie pamiętasz?
- No... nie. Gdzie myśmy się właściwie spotkali?
- W „Jamie”.
- A, ta knajpa... - Wyprostował się, sprawdził portfel i dokumenty; miał niejasną świadomość, że zachowuje się jak przed wyjściem z burdelu, Aria jednak nie zmieniała wyrazu twarzy, tonu głosu. I wciąż mieszała palcami we wrzątku.
- Jesteś brzydki - oświadczyła.
Zabrzmiało to jak skarga małej dziewczynki na urodę pluszowego misia.
Postąpił ku drzwiom, przygładził włosy. Coraz większą miał ochotę po prostu uciec. To nagie ciało kobiety wpatrujące się w niego z elektroniczną intensywnością deprymowało go, a zachowywało się przy tym jakby specjalnie pragnęło go zirytować i onieśmielić, wręcz przestraszyć.
Wbrew sobie samemu zatrzymał się w progu i szybkim gestem wskazał szklankę na jej udzie. - Cholera, widzę, że to cię boli.
Nagłym i niczym nie zasygnalizowanym ruchem nogi skopała ją prosto na niego: herbata chlusnęła wysokim łukiem. Odskoczył ze wściekłym rykiem, potknął się o coś w ciasnym przedpokoju, mało nie przewrócił. Zachlapała mu nogawki dżinsów, czuł na goleniach gorącą wilgoć cieczy. Podniósł na nią gniewny wzrok. Uśmiechała się połową twarzy, w nienaturalny sposób odsłaniając drobne zęby. (Zęby padlinożercy). Trzema palcami o zmacerowanym, zaczerwienionym naskórku przesunęła po rozchylonym zachłannie sromie, zaszeleściła paznokciami w łonowej szczecinie. Wyciągnąwszy przed się nogę na całą jej długość - a zagrały pod opaloną dermą sprinterskiej kończyny smukłe mięśnie - poturlała stopą po linoleum opróżnioną szklankę.
- Ty wariatka jesteś, kurwa, wariatka. Ześwirowałaś. Bierzesz coś, czy jak?
- Ciebie biorę.
Pomaszerował do drzwi wyjściowych. Chwilę mocował się z zamkami. Już na klatce usłyszał trzask i chrzęst rozgniatanego szkła.
Telefon z automatyczną sekretarką dostał parę miesięcy temu od zalkoholizowanego kumpla jako część rekompensaty za zniszczone przezeń w pijackim zwidzie, wypożyczone na weekend CD. Przewijając taśmę, szukał w przestrzeni przed sobą punktu do zawieszenia w nim wzroku, nie znalazł - wszystko nazbyt znajome - i samowolnie wypłynął mu w spojrzenie tamten obraz: smok tatuowany na dziewczęcym barku. W bezmyślnym, organicznym skojarzeniu pojął jego nielogiczność: to mężczyźni tatuują się w smoki, nie kobiety. Taśma szczęknęła, odezwał się Bojo:
- Eee... nie ma cię, Grabarz? Nie ma cię? Daj głos. Cholera, to ja, Bojo. Pamiętasz o Pająkach? Robisz im na basie w poniedziałek u Maniusia. Maniuś ci flaki wypruje, jak znowu nawalisz. Nie rób mi numeru, stary, głową za ciebie ręczyłem.
A dzisiaj co? Sobota chyba. Zerknął na kalendarz. Okay, w poniedziałek u Maniusia.
Po Bojo odezwał się z taśmy zachrypnięty tenor.
- Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero. Tu Henio Kościelny. Oddzwoń jak najszybciej. To ważne.
Henio Kościelny! No tak, oczywiście! Henio z ogólniaka, ten ponury szkielet. Wczorajszego wieczoru - to była popijawa po spotkaniu rocznicowym naszej klasy.
Grabarz, od doznanej z nagłego powrotu pamięci ulgi, aż przysiadł na podłodze. Zachłannie wychwytywał i gromadził okruchy wspomnień z minionego dnia. Spotkanie maturzystów po dziesięciu latach. Ktoś to zorganizował, podzwonił po ludziach. Grabarz poszedł, chociaż nie miał ochoty - poszedł z nudów. Było sztywno i oficjalnie, ale potem urwali się starą paczką i pociągnęli do „Jamy”, której współwłaścicielem okazał się Maxi - no i rozpoczęła się gratisowa popijawa. Był tam i Henio, pił z Grabarzem. Gadali godzinami, Maxi fundował, dolewał wszystkim jakichś specyfików...
Telefonował ktoś jeszcze, nagrał się na taśmę automatycznej sekretarki czarną ciszą: pięć, sześć sekund ciężkiego milczenia. Potem koniec. Nikt więcej.
Grabarz przewinął, powtórzył i zanotował numer do Kościelnego. Z nagła zachciało mu się pić. W lodówce znalazł śmietanę; nie przypominał sobie jej zakupu, ale wielu rzeczy sobie ostatnio nie przypominał. Wypił do dna zimny zakwas. Wrócił do ciemnego pokoju, do telefonu. Krótką komendą włączył tapetę ekranową. A tam znowu szły uroczystości ku czci, pewnie rocznica kolejnego mordu; podgłośnił: faktycznie, martyrologiczna celebra. Przywódcy państw zachodnich biją się w piersi, w elokwentnych i wzruszających mowach prosząc potomków ofiar o wybaczenie za obojętność i bezczynność swych ojców. Co to jest, Oświęcim, Rwanda, Kaukaz, Chile? Zerknął na logo: akurat Bośnia. Pomniki, kwiaty, siwe głowy, flesze; dostojni notable obejmują się z omedalowanymi dziadkami. W tym są dobrzy, w ostatecznym rozrachunku te wieńce wychodzą im zawsze bardzo tanio. Zgasił tapetę.
Agonalnie poskręcane wnętrzności wzmacniacza wiły się wielokolorowym plastykowym wężem przez kanapę; usiadł na poręczy fotela. Dwa trzy jeden zero zero dziewięć siedem zero. Śmietana w ustach. Aria, Aria, jaka to była noc, kim byłem tej nocy...
Sygnał.
- Kościelny.
- Cześć. To ja - poinformował go Grabarz. - Oddzwaniam jak najszybciej.
- Grabarz?! Chryste, nareszcie... Gdzieś ty się podziewał, człowieku?
- Eee... tu i ówdzie. O co idzie?
- Muszę się z tobą natychmiast spotkać. Już. Minuty. Gdzie ci najbliżej?
Henio myślał szybko i mówił szybko, Grabarz został w tyle.
- Moment, o co...
- Gdzie ci najbliżej?
- O knajpę ci chodzi?
- Może być i sauna - warknął Henio. - Obudź się, facet! W żyłę se dałeś czy co?
- „Podziemie”.
- Dobra. Będę wozem.
Rozłączył się.
Tempo działania Henia okazało się dla Grabarza zabójcze. Poszedł mu dym z mózgu. Wszystko pomieszane. Dezorientacja. Co? Kto? Dlaczego? Jak? Kiedy? Odłożył słuchawkę, ziewnął; kolejny absurd: spać mu się chciało.
W „Podziemiu” niewielu jeszcze było klientów, bez trudu znalazł wolny stolik w ciemnym kącie. Usiadł, podeszła rudowłosa długonoga w firmowej spódniczce ani do pół uda; wziął Żywca. I jakoś tak przysnął nad szklanką. Aria w smoki... jaki smak jej ust? jakie ciepło jej ciała? jaki uśmiech jej rozkoszy?
Brutalnym potrząśnięciem obudził go Henio.
- Wyglądasz, facet, jak z krzyża zdjęty.
- Boże, Henio, mógłbym przespać tydzień.
Podali sobie ręce. Henio usadowił się w niszy naprzeciwko. Wpatrywał się tymi swoimi oczyma snajpera w przygarbionego nad drewnianym stolikiem Grabarza, jakby brał go właśnie na cel.
- Co ja ci mówiłem?
- Hę?
- Żadne hę, żadne hę. Skup się. - Henio pochylił się nad stolikiem - Co ja ci mówiłem?
W bezpośredniej bliskości Henia Kościelnego doznał Grabarz proporcjonalnie większego umysłowego udaru.
- Zabij mnie, nie kontaktuję. Mów drukowanymi.
Podeszła ta sama ruda, zagadnęła Henia.
- Wody - mruknął.
- Wody. Wodór, wodór, tlen. W postaci cieczy.
Poprawiła zebrane w ciasny kok, rdzawozłote włosy, spojrzała na Kościelnego z góry.
- Nie podaje się - wycedziła.
- Mineralną w takim razie. Zresztą nieważne. Co tam macie.
- Co za ludzie - zamamrotała dziewczyna, wykrzywiła jasno oszminkowane usta i odeszła. Henio nawet się nie obejrzał na jej nogi i Grabarz zrozumiał, że sprawa jest poważna.
- Proszę cię, jeśli możesz, skup się - natarł nań ponownie Kościelny.
Grabarz westchnął i zrobił smętną minę. - Ja już od paru lat odnoszę takie wrażenie, jakby Bóg nieustannie trzymał wciśnięty Fast Forward. Zostaję w tyle, nie nadążam.
- W metafizykę wpadasz; pijanyś czy naćpany?
- Nie, to nie to. Coś dziwnego mi się przydarzyło...
- Grabarz, do cholery! - Henio walnął się w klatę aż zadudniło. - Przysięgam, wysłucham każdej twojej historii, każdego żalu, nawet uchlam się z tobą - ale teraz po prostu musisz mi odpowiedzieć na to pytanie... - przerwał i zerknął na niego podejrzliwie. - Czy ty w ogóle rozumiesz, co ja do ciebie mówię?
- Co ty, za kretyna mnie masz...?
Henio taktownie nie odpowiedział.
- Co ja ci wtedy mówiłem? - powtórzył za to z naciskiem.
- Kiedy?
Kościelny z coraz większym wysiłkiem utrzymywał na twarzy maskę cierpliwości.
- Wczoraj, w „Jamie” - tłumaczył jak dziecku. - Pamiętasz? Piliśmy razem.
Grabarz zmieszał się jeszcze wyraźniej; opuścił wzrok do wnętrza szklanki.
- Chodzi o to, że właśnie nie bardzo... - mruknął.
Henio oklapł.
- Serce mi wyrywasz, Grabarz, no po prostu serce mi wyrywasz.
- Och, dajże spokój...
Na to Kościelny dla odmiany się rozeźlił.
- Czy ty nie rozumiesz, jakie to ważne? Przecież wiesz, jakie ja już olśnienia miewałem po pijaku! Ja pamiętam, wiem, jestem pewien - tu znowu rąbnął się w suchotnicze piersi - że wtedy, w „Jamie”, wykoncypowałem jakoś sposób na uzyskanie antidotum i wyjawiłem ci go; plotłem co mi ślina na język przyniosła, mówiłem szybciej jak myślałem... Powiedziałem ci... ale nie pamiętam, co konkretnie powiedziałem. A ja to muszę wiedzieć! Przypomnij sobie! Na litość boską, Grabarz...!
Grabarz nie wiedział gdzie patrzeć. Wzruszył ramionami.
- Wielka mi rzecz, upij się raz jeszcze.
Mord zalśnił w oczach Henia Kościelnego, nienawiść wydestylowana.
Zaraz jednak zgasła: to przecież był Grabarz, a on Henio.
- Powiedz mi w takim razie przynajmniej tyle, ile pamiętasz.
- Noo, niewiele tego. Piliśmy. Coś mówiłeś.
- Jezu, ja cię naprawdę przepraszam, Henio...
Kościelny bezgłośnie zazgrzytał zębami.
- Maxwella pamiętasz? - warknął.
- Kogo?
- Nie „kogo”, a „co”. Opowiadałem ci o Maxwellu. Opowiadałem o vordakach. A potem - potem - o czym?
Ruda przyniosła Kościelnemu szklankę mineralnej; rzuciła mu przy tym intensywne, złowrogie spojrzenie, które Grabarzowi mimowolnie skojarzyło się ze sceną tortur z niedawno oglądanego filmu. Tym łatwiej, że i w stosunku do przesłuchującego go Henia zaczynał tworzyć podobne skojarzenia.
- Te vordaki... co... kto... co to jest?
Kościelny zmilczał. Jął powoli spijać przyniesioną wodę. Patrzył wszędzie dookoła, byle nie na Grabarza. Szczękę miał wysuniętą do przodu, oczy przymrużone. Grabarz klął go w myśli.
- Maxwell - podjął wreszcie Henio, bardzo cicho i ze wzrokiem wciąż odwróconym od interlokutora - to była stacja orbitalna. Chaotyczny składak, jak większość. Miała już swoje lata. Chińczyki prowadzili tam prace nad bronią biologiczną; chodziło i o nieważkość, i o próżnię, i o odosobnienie, a przede wszystkim o to, że jakby co, to mogą tego całego Maxwella bezpiecznie rozpieprzyć paroma kilotonami. To była wysoka orbita. No, ale, jak powiedziałem, ten złom miał już swoje lata. Zresztą natknąłem się na plotki o sabotażu. Tak czy owak - pewnego pięknego dnia stacja spokojnie rozpadła się na kawałki. Nie słyszałeś? Nawet w telewizji o tym mówili.
- Może. Nie pamiętam.
Zamieszanie wybuchło parę stolików dalej. Obejrzeli się. Ta rudowłosa kelnerka najwidoczniej miała zły dzień: sprzeczała się właśnie jadowitym szeptem z dwoma innymi klientami, coraz mniej delikatnie mitygowana przez swą koleżankę. W końcu cisnęła notesem, a koleżance powiedziała coś, po czym ta wytrzeszczyła na nią oczy jak na upiora; następnie wyszła z sali kuchennym wyjściem.
- Pewnie ma okres - podsunął Grabarz.
Henio zamamrotał niewyraźnie.
- O stacji kosmicznej mówiłeś - przypomniał Grabarz.
- Taa. Spadła w kawałkach do oceanu. Wyciągnęliśmy ją. To znaczy do spóły z tuzinem innych państw; mieliśmy tam akurat statek... zresztą nie wiem, nieważne. W każdym razie część próbek trafiła do mojego Instytutu. Kumasz już?
- Ciemno, ciemno.
- Pieprzony Szaweł. Grabarz, co się z tobą porobiło? - Henio na chwilę odstąpił od głównego tematu - Już wczoraj to spostrzegłem. Cholera, nic ...
czeslaw1944