A. i B. Strugaccy - Historia przyszlosci Maks Kammerer 1 - Przenicowany Swiat.pdf

(1205 KB) Pobierz
(Microsoft Word - A. i B. Strugaccy - Historia przysz\263o\234ci Maks Kammerer 1 - Przenicowany Swiat)
Strugaccy
Przenicowany Ļ wiat
Cz ħĻę pierwsza
ROBINSON
Rozdział I
Maksym uchylił pokrywħ włazu, wysunĢł siħ na zewnĢtrz i ostroŇnie popatrzył w niebo. Niebo zwisało
bardzo nisko i było jakieĻ surowe, pozbawione tej przejrzystej lekkoĻci, która pozwalała siħ domyĻlaę
bezmiaru kosmosu i mnogoĻci wypełniajĢcych go zaludnionych Ļwiatów. To nie był nieboskłon, lecz
prawdziwa biblijna opoka, twarda, nieprzenikliwa i równomiernie fosforyzujĢca. Miejscowy Atlas musiał
byę nie lada siłaczem! Maksym poszukał w zenicie dziury wybitej przez jego statek, ale dziury nie
było. Były jedynie dwa wielkie czarne kleksy, rozpływajĢce siħ niczym dwie krople tuszu wpuszczone
do wody. Maksym otworzył właz i zeskoczył w wysokĢ trawħ.
Powietrze było għste i gorĢce. Pachniało kurzem, starym Ňelastwem, rozgniecionymi roĻlinami i
Ňyciem. Pachniało teŇ ĻmierciĢ, dawnĢ i niepojħtĢ. Trawa siħgała do pasa, w pobliŇu ciemniały zaroĻla
jakichĻ krzewów i bezładnie sterczały smħtne, pokrzywione drzewa. Było prawie widno, jak w
ksiħŇycowĢ noc na Ziemi, ale bez ksiħŇycowych cieni i zamglonego ksiħŇycowego błħkitu. Wszystko
było szare, zakurzone i płaskie. Statek stał na dnie ogromnej kotliny o łagodnych zboczach.
OtaczajĢcy go teren wyraŅnie siħ wznosił ku nieostremu, rozmytemu horyzontowi. Maksym ze
zdziwieniem stwierdził, Ňe tuŇ obok płynħła wielka i spokojna rzeka; płynħła na zachód.
Maksym obszedł statek wokoło, przesuwajĢc palcami po jego zimnym, lekko wilgotnym boku. Znalazł
Ļlady uderzeı tam, gdzie siħ ich spodziewał. Głħbokie wgniecenie pod pierĻcieniem indykacyjnym
zjawiło siħ wtedy, kiedy statek nagle podskoczył do góry i przechylił siħ na bok tak gwałtownie, Ňe
autopilot "stracił głowħ", i Maksym musiał poĻpiesznie przejĢę stery. Rozdarcie pancerza przy prawym
wizjerze powstało dziesiħę sekund póŅniej, kiedy statek stanĢł dħba i zzezowaciał. Maksym znowu
popatrzył w niebo. Czarnych kleksów juŇ prawie nie było widaę. Atak meteorytowy w stratosferze.
Prawdopodobieıstwo: zero całych, zero, zero... Ale przecieŇ kaŇde prawdopodobne wydarzenie musi
wreszcie kiedyĻ nastĢpię...
Maksym wsunĢł siħ do kabiny, przełĢczył sterowanie na samoremont, uruchomił autoanalizator i
skierował siħ ku rzece. Przygoda. Fakt. Ale co dla nas znaczĢ takie przygody. Nuda. W GOZ-ie -
Grupie Otwartego Zwiadu - nawet przygody sĢ zrutynizowane. Atak meteorytowy, uszkodzenie ciała,
atak promienisty, awaria przy lĢdowaniu...
Wysoka, łamliwa trawa szeleĻciła i chrzħĻciła pod nogami. Z jħkliwym brzħczeniem nadleciała chmara
jakichĻ komarów, pokrħciła siħ koło twarzy i odleciała. PowaŇni, doroĻli ludzie nie latajĢ w Grupie
Otwartego Zwiadu. DoroĻli, powaŇni ludzie majĢ swoje własne powaŇne, dorosłe sprawy i w dodatku
wiedzĢ, Ňe te wszystkie obce planety sĢ w gruncie rzeczy jednakowe i tak samo nuŇĢce. Jednostajnie
nuŇĢce. NuŇĢco jednostajne... Co innego, jeŇeli siħ ma dwadzieĻcia lat, jeŇeli właĻciwie niczego
porzĢdnie siħ nie umie i na dobrĢ sprawħ nie wie, co by siħ chciało umieę, jeŇeli nie potrafi siħ cenię
swego najwiħkszego skarbu - czasu, jeŇeli dominantĢ dwudziestoletniej osobowoĻci, tak samo jak
dziesiħę lat temu, pozostaje nie głowa, lecz rħce i nogi; jeŇeli, jeŇeli, jeŇeli... Wówczas proszħ bardzo.
MoŇesz wtedy wziĢę katalog, otworzyę go na dowolnej stronie, dotknĢę palcem dowolnego wiersza i
lecieę przed siebie, odkrywaę planetħ, nazywaę jĢ własnym imieniem, okreĻlaę dane fizyczne, walczyę
z potworami, gdy na takowe natrafisz, nawiĢzywaę kontakty - jeĻli jest z kim, zabawiaę siħ w
Robinsona - jeĻli nikogo nie znajdziesz... Nie znaczy to przy tym wcale, Ňe to wszystko zrobiłeĻ na
darmo. PodziħkujĢ ci, powiedzĢ, Ňe wniosłeĻ cenny wkład. JakiĻ wybitny specjalista zaprosi ciħ na
szczegółowĢ rozmowħ... Uczniowie, zwłaszcza trójkowicze z młodszych klas, bħdĢ na ciebie
spoglĢdaę z szacunkiem... Ale gdy spotkasz swojego nauczyciela, zapyta ciħ tylko: "CiĢgle jeszcze
jesteĻ w GOZ-ie?" i zmieni temat rozmowy, a jego twarz bħdzie wyraŇaę smutek i poczucie winy, gdyŇ
czuje siħ odpowiedzialny za to, Ňe nadal jesteĻ w GOZ-ie; ojciec zaĻ powie: "Hm..." i niepewnie
zaproponuje ci posadħ laboranta, mama powie: "Maksiu, przecieŇ ty zupełnie nieŅle rysowałeĻ w
dzieciıstwie...", a Oleg: "Jak długo moŇna? Przestaı siħ wreszcie wygłupiaę!..."; Jenny natomiast:
"Przedstawiam ci mojego mħŇa". I co najgorsze - wszyscy bħdĢ mieli racjħ, wszyscy - oprócz ciebie. A
ty wrócisz do centrali GOZ-u i starajĢc siħ nie patrzyę na dwóch takich samych półgłówków
szperajĢcych w katalogach przy sĢsiednim regale weŅmiesz kolejny tom, otworzysz go na pierwszej z
brzegu stronicy i tkniesz palcem...
Maksym stanĢł na skraju urwiska i obejrzał siħ. Poza nim poruszała siħ, prostowała przydeptana
trawa, koĻlawe drzewa czerniały na tle nieba i Ļwiecił malutki krĢŇek otwartego włazu. Wszystko
wyglĢdało bardzo powszednio. No, dobrze - powiedział do siebie. - Od kaŇdego według jego
moŇliwoĻci. Dobrze byłoby znaleŅę cywilizacjħ. PotħŇnĢ, staroŇytnĢ, mĢdrĢ i w dodatku ludzkĢ...
Zszedł ku rzece.
Rzeka była istotnie wielka, powolna i gołym okiem było widaę, jak opadała ze wschodu i wznosiła siħ
ku zachodowi. (Refrakcja musi tu byę potworna...) Było teŇ widaę, Ňe drugi brzeg jest łagodny i
poroĻniħty trzcinĢ, a o kilometr w górħ rzeki sterczĢ z wody jakieĻ słupy, krzywe belki i poskrħcane
kratownice, kosmate od pnĢczy. Cywilizacja - pomyĻlał Maksym bez szczególnego podniecenia.
Dokoła wyczuwał wiele Ňelaza i jeszcze coĻ nieprzyjemnego, dusznego, a kiedy zaczerpnĢł garĻę
wody, zrozumiał, Ňe to radioaktywnoĻę, dosyę silna i zjadliwa. Rzeka niosła substancje
promieniotwórcze i Maksym pojĢł, Ňe z tej cywilizacji bħdzie niewiele poŇytku, Ňe z kontaktami lepiej w
ogóle nie zaczynaę, tylko zrobię standardowe analizy, ze dwa razy chyłkiem oblecieę planetħ wzdłuŇ
równika i zbieraę siħ do powrotu. Na Ziemi przekazaę materiały zasħpionym panom ze SłuŇby
Bezpieczeıstwa Galaktycznego, którzy juŇ wiele rzeczy w swoim Ňyciu widzieli, a samemu jak
najszybciej zapomnieę o wszystkim.
StrzepnĢł z obrzydzeniem palcami i wytarł je o piasek. Potem przykucnĢł i zamyĻlił siħ. Próbował
wyobrazię sobie mieszkaıców tej z pewnoĻciĢ niezbyt szczħĻliwej planety. GdzieĻ za lasami było
miasto, z pewnoĻciĢ niezbyt piħkne, brudne fabryki zanieczyszczajĢce rzeki radioaktywnymi
pomyjami, brzydkie cudaczne domy pod Ňelaznymi dachami. DuŇo Ļcian, mało okien, brudne
szczeliny pomiħdzy domami zawalone odpadkami i truchłami zwierzĢt domowych, głħboka fosa wokół
miasta i zwodzone mosty... ChociaŇ nie, to wszystko było przed fabrykami... No i ludzie. Spróbował
wyobrazię sobie tych ludzi, ale nie zdołał. Wiedział tylko, Ňe noszĢ bardzo duŇo odzieŇy, Ňe sĢ po
prostu zapakowani w grubĢ, szorstkĢ tkaninħ, a wysokie białe kołnierze obcierajĢ im szyje. Potem
zobaczył Ļlad na piasku.
ĺlady bosych nóg. KtoĻ zlazł z urwiska i wszedł do rzeki. KtoĻ o wielkich szerokich stopach, ciħŇki,
krzywonogi i niezrħczny. NiewĢtpliwie humanoid, ale u nóg miał po szeĻę palców. PostħkujĢc i sapiĢc
spełzł z urwiska, przekuĻtykał po piasku, zanurzył siħ z pluskiem w radioaktywnej wodzie, parskajĢc
popłynĢł na drugi brzeg i ukrył siħ w trzcinach.
Jaskrawoniebieski błysk rozĻwietlił wszystko dokoła niczym uderzenie błyskawicy i natychmiast nad
urwiskiem zahuczało, zasyczało, zatrzeszczało. Maksym zerwał siħ na równe nogi. Z urwiska sypała
siħ sucha ziemia, coĻ z niebezpiecznym Ļwistem przemknħło po niebie i upadło poĻrodku rzeki,
wznoszĢc fontannħ wody pół na pół z białĢ parĢ. Maksym zaczĢł biec pod górħ. Wiedział juŇ, co siħ
stało, nie rozumiał jedynie, dlaczego, nie zdziwił siħ wiħc, kiedy w miejscu, gdzie dopiero co stał
statek, zobaczył kłħbiĢcy siħ słup rozŇarzonego dymu, który niczym gigantyczny korkociĢg wwiercał
siħ w fosforyzujĢcĢ opokħ nieba. Statek pħkł, ceramitowy pancerz jarzył siħ fioletowo, wesoło paliła
siħ trawa, płonħły krzewy i dymne ogniki przebiegały po koĻlawych drzewach. WĻciekłe gorĢco biło w
twarz, wiħc Maksym osłonił jĢ dłoniĢ i zaczĢł siħ cofaę wzdłuŇ urwiska, najpierw o krok, potem jeszcze
o jeden, a póŅniej jeszcze i jeszcze. Cofał siħ nie odrywajĢc łzawiĢcych oczu od tej wspaniałej
pochodni sypiĢcej purpurowymi i zielonymi iskrami, od tego niespodziewanego wulkanu, od
bezsensownego szaleıstwa rozpasanej energii.
Niby dlaczego nie? - pomyĻlał w rozterce. Zjawiła siħ wielka małpa, zobaczyła, Ňe mnie nie ma, wlazła
do Ļrodka, podniosła pokład, sam co prawda nie wiem, jak to siħ robi, ale ona siħ domyĻliła, widaę te
szeĻciopalczaste małpy sĢ bardzo zmyĻlne - uniosła wiħc pokład... Co tam u diabła jest pod
pokładem?! Słowem, znalazła akumulatory, chwyciła wielki kamieı, co najmniej trzytonowy,
zamachnħła siħ i trach!... PotħŇny musiał byę małpiszon... Wykoıczyła mój statek swoimi brukowcami;
dwa razy w stratosferze, no i teraz... ZadziwiajĢca historia... Nic podobnego zdaje siħ do tej pory nie
było... A co ja właĻciwie mam teraz robię? W centrali oczywiĻcie wkrótce siħ zorientujĢ, Ňe coĻ tu nie
jest w porzĢdku, ale na pewno nie pomyĻlĢ, Ňe statek przepadł, a pilot ocalał... Co teraz bħdzie?
Obrócił siħ plecami do poŇaru i poszedł, gdzie oczy poniosĢ. Pomaszerował szybkim krokiem wzdłuŇ
rzeki. Wszystko dokoła było zabarwione na czerwono, a w przodzie miotał siħ na trawie jego cieı. Z
prawej strony zaczynał siħ las, rzadki i cuchnĢcy zgniliznĢ. Trawa zrobiła siħ miħkka i wilgotna. Dwa
wielkie nocne ptaki poderwały siħ z hałasem spod jego nóg i nisko nad wodĢ pociĢgnħły na drugi
brzeg. PomyĻlał przelotnie, Ňe ogieı moŇe go dopħdzię i wtedy bħdzie musiał uciekaę wpław, a to nie
bħdzie przyjemne; czerwone Ļwiatło nagle pociemniało i zaraz potem zupełnie zgasło. Zrozumiał
- 2 -
wtedy, Ňe urzĢdzenia gaĻnicze spełniły swój obowiĢzek z właĻciwĢ im solidnoĻciĢ. Wyobraził sobie
nadtopione butle sterczĢce wĻród płonĢcych zgliszcz rzygajĢce ciħŇkimi kłħbami pirogafów...
Spokojnie - pomyĻlał. NajwaŇniejsze to nie tracię głowy. Mam czas. WłaĻciwie mam masħ czasu.
MogĢ mnie szukaę w nieskoıczonoĻę: statku nie ma, wiħc znaleŅę mnie niepodobna. ZresztĢ dopóki
nie zrozumiejĢ, co siħ stało, zanim ostatecznie siħ nie przekonajĢ, póki nie bħdĢ całkowicie pewni,
mamie niczego nie powiedzĢ... A ja tymczasem coĻ wymyĻlħ...
MinĢł niewielkie, chłodne grzħzawisko, przedarł siħ przez krzaki i znalazł siħ na drodze, na starej,
popħkanej betonowej szosie niknĢcej w lesie. Podszedł do skraju urwiska stĢpajĢc po betonowych
płytach i zobaczył kratownicħ do połowy pogrĢŇonĢ w wodzie, po drugiej zaĻ stronie rzeki
przedłuŇenie drogi ledwie widoczne pod ĻwiecĢcym niebem. Przypuszczalnie był tu kiedyĻ most i
przypuszczalnie ten most komuĻ bardzo przeszkadzał, tak bardzo, Ňe go zwalił do wody. Maksym
siadł na krawħdzi urwiska, spuĻcił nogi i zaczĢł rozmyĻlaę:
NajwaŇniejsze znalazłem. Oto mam przed sobĢ drogħ. ZłĢ, topornĢ i w dodatku bardzo starĢ, ale w
kaŇdym razie drogħ, a na wszystkich zamieszkanych planetach drogi prowadzĢ ku tym, którzy je
zbudowali. Czego mi brak? Głodny nie jestem. To znaczy chħtnie bym coĻ zjadł, ale to sprawka
zamierzchłych instynktów, które zaraz stłumimy. Pię mi siħ zachce nie prħdzej niŇ po upływie doby.
Powietrza jest pod dostatkiem, choę prawdħ mówiĢc wolałbym, Ňeby w atmosferze było mniej
dwutlenku wħgla i promieniotwórczego brudu. Niczego przyziemnego wiħc nie potrzebujħ. Potrzebujħ
natomiast niewielkiego, szczerze mówiĢc prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego ze spiralnĢ
emisjĢ. Co moŇe byę prostszego od prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego? Jedynie
prymitywny zeroprzestrzenny akumulator...
ZmruŇył oczy i pod czaszkĢ natychmiast pojawił siħ dokładny schemat nadajnika pracujĢcego na
pomiennikach pozytronowych. Gdyby miał odpowiednie czħĻci, zmontowałby go raz-dwa, nie
otwierajĢc nawet oczu. Kilkakrotnie przeprowadził w myĻli tħ operacjħ, lecz kiedy otworzył oczy -
nadajnika nadal nie było. Nie było w ogóle niczego. Robinson - pomyĻlał z niejakim dreszczykiem.
Maksym Cruzoe. Masz ci los - oprócz szortów bez kieszeni i trampek na nogach - niczego nie mam.
Ale za to moja "wyspa" jest zaludniona... A jeŇeli wyspa jest zamieszkana, to zawsze pozostaje
nadzieja na zdobycie prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego. Usilnie myĻlał o nadajniku, ale nie
bardzo mu to wychodziło. CiĢgle miał przed oczyma mamħ, kiedy jej oĻwiadczono: "Pani syn zaginĢł
bez wieĻci", widział wyraz jej twarzy i widział ojca bezradnie pocierajĢcego policzki, czuł, jak im jest
Ņle i pusto... Nie - powiedział sobie. -- - O tym myĻleę nie wolno. Wszystko jedno o czym, tylko nie o
tym, bo inaczej niczego nie osiĢgnħ. Rozkazujħ i zabraniam. Rozkazujħ nie myĻleę i zabraniam
myĻleę. Kropka. - Podniósł siħ i poszedł przed siebie.
Las, poczĢtkowo rzadki i nieĻmiały, stopniowo nabierał odwagi i coraz bliŇej podchodził do szosy.
Niektóre bezczelne młode drzewka rozłupały beton i rosły bezpoĻrednio na jezdni. Najwidoczniej
droga miała dobre kilkadziesiĢt lat, a w kaŇdym razie od dziesiĢtków lat nikt z niej nie korzystał. Las
po obu stronach għstniał, stawał siħ coraz wyŇszy i zwarty. Gdzieniegdzie gałħzie drzew przeplatały
siħ nad głowĢ. Zrobiło siħ ciemno. Z gĢszczu to z lewej, to z prawej dobiegały gardłowe odgłosy. CoĻ
tam szeleĻciło, poruszało siħ, tupało. Raz nawet o jakieĻ dwadzieĻcia metrów przed nim coĻ krħpego,
ciemnego chyłkiem przebiegło drogħ. Brzħczały komary. Maksymowi nagle przyszło do głowy, Ňe
okolica jest do tego stopnia zaniedbana i dzika, Ňe ludzi w pobliŇu moŇe nie byę, i Ňe trzeba bħdzie do
nich wħdrowaę nawet kilka dni. Zamierzchłe instynkty przebudziły siħ znów i dały znaę o sobie, ale
Maksym czuł wokół siebie bardzo duŇo Ňywego miħsa i wiedział, Ňe z głodu nie zginie. Wiedział
równieŇ, iŇ to wszystko bħdzie z pewnoĻciĢ niesmaczne, natomiast polowanie moŇe okazaę siħ
interesujĢce. PoniewaŇ o sprawie najwaŇniejszej zabronił sobie myĻleę, zaczĢł wspominaę, jak to oni
z Peterem i gajowym Adolfem łowili zwierzynħ. Polowali gołymi rħkami, chytroĻę przeciw chytroĻci,
rozum przeciw instynktowi, siła przeciwko sile. Trzy doby bez przerwy gnaę jelenia przez wiatrołomy,
dopħdzię, chwycię za rogi i powalię na ziemiħ... Jeleni tu zresztĢ pewnie nie ma, ale nie było
wĢtpliwoĻci, Ňe tutejsza dziczyzna jest jadalna: wystarczyło siħ zamyĻlię, odprħŇyę, a juŇ komarzyska
zaczynały kĢsaę jak wĻciekłe... To znaczy, Ňe na tej planecie Ļmierę głodowa nie grozi. NieŅle byłoby
zabłĢdzię i spħdzię ze dwa latka na włóczħdze po lasach. Poszukałby sobie człowiek kolegi - jakiegoĻ
wilka albo innego niedŅwiedzia - chodziłby sobie z nim na łowy, rozmawiał... W koıcu by siħ to
naturalnie znudziło, zresztĢ nie wyglĢda wcale na to, aby po tutejszych lasach moŇna było z
przyjemnoĻciĢ wħdrowaę: tak wiele Ňelastwa poniewiera siħ dokoła, Ňe aŇ nie ma czym oddychaę...
No i oczywiĻcie trzeba najpierw zmontowaę nadajnik zeroprzestrzenny...
Zatrzymał siħ i zaczĢł nasłuchiwaę. GdzieĻ w głħbi chaszczy rozległ siħ monotonny głuchy łoskot.
Maksym uprzytomnił sobie, Ňe juŇ dawno słyszał ten hałas, ale dopiero teraz zwrócił naı uwagħ. To
nie było zwierzħ ani wodospad, to był mechanizm, jakaĻ barbarzyıska maszyna. Machina chrypiała,
porykiwała, zgrzytała metalem i rozsiewała nieprzyjemne, rdzawe wonie. I siħ zbliŇała.
Maksym pochylił siħ i wzdłuŇ pobocza bezszelestnie pobiegł jej naprzeciw. Nagle gwałtownie siħ
- 3 -
zatrzymał. Z rozpħdu o mało nie wskoczył na skrzyŇowanie. Drogħ pod kĢtem prostym przecinała inna
szosa. Bardzo brudna, przeorana obskurnymi koleinami, pokryta sterczĢcymi odłamkami betonowej
nawierzchni i bardzo, ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnĢł i spojrzał w lewo. Łoskot silnika
i metaliczne zgrzyty dobiegały stamtĢd. Grunt pod nogami zaczĢł wibrowaę. Maszyna siħ zbliŇała.
Chwilħ póŅniej pokazała siħ. Była nieprzyzwoicie wielka, gorĢca, smrodliwa, cała z nitowanego
metalu. Potwornymi gĢsienicami oblepionymi błotem miaŇdŇyła drogħ i nie mknħła, nie toczyła siħ,
lecz parła do przodu brzħczĢc obluzowanymi blachami. Garbaty niechlujny stwór nafaszerowany
surowym plutonem pół na pół z lantanowcami, tħpy, groŅny, bezradny i niebezpieczny minĢł
skrzyŇowanie i parł dalej chrzħszczĢc i zgrzytajĢc rozgniatanym betonem. Pozostawił za sobĢ chmurħ
rozpalonej dusznoĻci, skrył siħ w lesie i ciĢgle ryczał, wiercił siħ, porykiwał, aŇ wreszcie ucichł w
oddali.
Maksym złapał oddech i odpħdził komary. Był wstrzĢĻniħty. Nigdy w Ňyciu nie widział niczego równie
idiotycznego i Ňałosnego. Taak - pomyĻlał sobie. Promienników pozytronowych tu siħ nie zdobħdzie.
Popatrzył na Ļlady potwora i zauwaŇył nagle, Ňe poprzeczna szosa nie jest zwyczajnĢ drogĢ, lecz
przesiekĢ, wĢskĢ szczelinĢ w lesie. Drzewa nie przysłaniały nieba jak na pierwszej drodze. MoŇe go
dopħdzię? - pomyĻlał. Zatrzymaę, wygasię kocioł... Wsłuchał siħ. W lesie rozległ siħ łomot i trzask.
Potwór tarzał siħ w gĢszczu, jak hipopotam w bagnie. PóŅniej łoskot silnika znów siħ zaczĢł
przybliŇaę. Potwór wracał. Znów sapanie, ryk, fala smrodu, jazgot i pobrzħkiwanie i oto machina mija
skrzyŇowanie i prze tam, skĢd dopiero co przyszła... Nie - powiedział Maksym. - Nie chcħ z niĢ
zaczynaę. Nie lubiħ złych zwierzĢt i barbarzyıskich automatów... Poczekał, aŇ potwór zniknie,
wyszedł z krzaków, rozpħdził siħ i jednym susem przesadził skaŇone skrzyŇowanie.
Przez jakiĻ czas szedł bardzo szybko i głħboko oddychał uwalniajĢc płuca od wyziewów Ňelaznego
hipopotama. Potem znów powrócił do kroku marszowego. MyĻlał o tym, co zobaczył w ciĢgu dwóch
pierwszych godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie i próbował połĢczyę w jednĢ logicznie spójnĢ
całoĻę wszystkie sprzeczne i przypadkowe obserwacje. Ale było to ponad jego siły. Ten Ļwiat
wydawał siħ bajkowy, a nie rzeczywisty. Bajeczny był ten las zapchany starym Ňelastwem, bajkowe
istoty gaworzyły w nim niemal ludzkimi głosami; stara, nie uŇywana droga - niczym w baĻni prowadziła
do zaczarowanego zamku i niewidzialni, Ņli czarownicy starali siħ przeszkadzaę człowiekowi, który
trafił w te okolice. Na dalekich rubieŇach obrzucili go meteorytami, a kiedy to nic nie dało - spalili
statek, schwytali w pułapkħ i poszczuli Ňelaznym smokiem. Smok okazał siħ jednak zbyt stary i głupi,
czarownicy juŇ pewnie spostrzegli swoje potkniħcie i teraz szykujĢ coĻ nowoczeĻniejszego...
--- Słuchajcie - powiedział do nich Maksym. - Ja przecieŇ nie mam zamiaru odczarowywaę waszych
zamków i budzię waszych ĻpiĢcych królewien, chciałbym tylko zobaczyę siħ z którymĻ z was,
wystarczajĢco potħŇnym, aby potrafił wyczarowaę mi promienniki pozytronowe...
Ale Ņli czarownicy nie chcieli o niczym słyszeę. Najpierw ułoŇyli w poprzek szosy ogromne zmurszałe
drzewo, póŅniej zniszczyli betonowĢ nawierzchniħ, wykopali w ziemi ogromny dół i napełnili go
promieniotwórczym błockiem, a kiedy i to nie pomogło, kiedy komary nie miały juŇ siły kĢsaę, wtedy,
juŇ nad ranem, wypuĻcili z lasu zimnĢ, złĢ mgłħ. We mgle Maksymowi zrobiło siħ chłodno, wiħc zaczĢł
biec dla rozgrzewki. Mgła była lepka, oleista, zalatywała mokrym metalem i zgniliznĢ. Wkrótce jednak
zapachniało dymem i Maksym zrozumiał, Ňe gdzieĻ w pobliŇu płonie Ňywy ogieı.
Wstawał Ļwit i niebo zajaĻniało juŇ porannĢ szaroĻciĢ, kiedy zobaczył - w bok od drogi - ognisko i
niskĢ, kamiennĢ budowlħ, starĢ i poroĻniħtĢ mchem, z zapadniħtym dachem i pustymi, czarnymi
oknami. Tubylców nie było widaę, ale Maksym czuł, Ňe sĢ gdzieĻ w pobliŇu, Ňe niedawno tu byli i Ňe
prawdopodobnie wkrótce wrócĢ. Skrħcił z szosy, przeskoczył przydroŇny rów i zapadajĢc siħ po kostki
w gnijĢcych liĻciach podszedł do ogniska.
Ognisko powitało go dobrym, pierwotnym ciepłem, przyjemnie łechcĢcym atawistyczne instynkty. Tu
wszystko było zwyczajne. MoŇna było nie witajĢc siħ z nikim przykucnĢę, wyciĢgnĢę rħce nad ogniem
i czekaę w milczeniu, aŇ gospodarz tak samo bez słowa poda gorĢcy kħs i gorĢcy kubek. Gospodarza
wprawdzie nie było, ale nad ogniem wisiał okopcony kociołek z ostro pachnĢcĢ strawĢ, a trochħ dalej
poniewierały siħ dwie kapoty z grubej tkaniny, brudny, opróŇniony do połowy worek z szelkami,
ogromne kubki z pogniecionej blachy i jeszcze jakieĻ inne Ňelazne przedmioty o niejasnym
przeznaczeniu.
Maksym usiadł przy ognisku i ogrzał siħ patrzĢc w płomienie. Nastħpnie wstał i wszedł do domu.
WłaĻciwie z całego domu pozostał jedynie kamienny zrĢb. Przez połamane belki nad głowĢ
przeĻwitywało poranne słoıce, na zgniłe deski podłogi strach było wejĻę, a po kĢtach rosły kħpki
malinowych grzybów. Grzyby były w zasadzie trujĢce, ale jeĻli siħ je dobrze podpiecze, bħdzie je
moŇna bez obawy zjeĻę. ZresztĢ myĻl o jedzeniu natychmiast zniknħła, kiedy Maksym dojrzał w
półmroku pod ĻcianĢ czyjeĻ koĻci przemieszane z wypłowiałymi łachmanami. Zrobiło mu siħ
nieprzyjemnie, odwrócił siħ, zszedł po zrujnowanych schodkach, złoŇył dłonie w trĢbkħ i wrzasnĢł na
całe gardło: - Hop, hop, hop, szeĻciopalczaĻci! - Echo prawie natychmiast ugrzħzło we mgle pomiħdzy
- 4 -
drzewami. Nikt nie odpowiedział, tylko jakieĻ ptaszki nad głowĢ zapiszczały zdenerwowanymi
głosikami.
Maksym wrócił do ogniska, podrzucił parħ gałĢzek do ognia i zajrzał do kociołka. Polewka kipiała.
Rozejrzał siħ wokoło, znalazł coĻ w rodzaju łyŇki, powĢchał jĢ, wytarł trawĢ i znów powĢchał... Potem
ostroŇnie zebrał szarawe szumowiny i strzĢsnĢł je na wħgle. Zamieszał zupħ, zaczerpnĢł z brzegu,
podmuchał i spróbował. Okazała siħ całkiem niezła, coĻ w rodzaju polewki z wĢtroby tachorga, tylko
bardziej ostra w smaku. Maksym odłoŇył łyŇkħ, pieczołowicie, obiema rħkami zdjĢł kociołek z ognia i
postawił na trawie. Potem znów siħ rozejrzał i powiedział głoĻno: - ĺniadanie gotowe! - Nie
opuszczało go wraŇenie, Ňe gospodarze sĢ gdzieĻ tuŇ obok, ale widział jedynie nieruchome, mokre od
mgły krzewy i czarne, poskrħcane pnie drzew. Słyszał zaĻ tylko potrzaskiwanie ognia i pracowite
ptasie nawoływania. - No dobrze - powiedział na głos. - Róbcie, jak chcecie, a ja nawiĢzujħ kontakt. -
Bardzo szybko zasmakował w tej strawie. Czy to łyŇka była zbyt wielka, czy teŇ odwieczne instynkty
wziħły górħ, w kaŇdym razie ani siħ spostrzegł, jak wychłeptał trzeciĢ czħĻę kociołka. Wówczas
odsunĢł siħ z Ňalem od niego, usiadł, starannie wytarł łyŇkħ, ale nie wytrzymał i jeszcze raz zaczerpnĢł
z samego dna tych apetycznych, rozpływajĢcych siħ w ustach brunatnych grudek przypominajĢcych
trepangi, odsunĢł siħ zupełnie, znów wytarł łyŇkħ i połoŇył jĢ w poprzek kociołka.
Wstał, zebrał kilka cienkich witek i wszedł do budynku. OstroŇnie stĢpajĢc po spróchniałych deskach i
starajĢc siħ nie patrzeę na szczĢtki pod ĻcianĢ zaczĢł zbieraę grzyby. Wybierał najbardziej jħdrne
malinowe główki i nawlekał je na gałĢzkħ. Warto by was posolię - myĻlał - posypaę odrobinĢ pieprzu,
ale to nic, dla pierwszego kontaktu i tak siħ nadacie. Zawiesimy was nad ogniskiem, wszystkie
trucizny z was wyparujĢ i bħdziecie smaczniutkie, Ňe palce lizaę... Staniecie siħ moim pierwszym
wkładem w kulturħ tej planety, drugim zaĻ bħdĢ promienniki pozytronowe...
Nagle w domu zrobiło siħ odrobinħ ciemniej i Maksym od razu wyczuł, Ňe ktoĻ na niego patrzy. Chciał
siħ natychmiast odwrócię, ale siħ opanował, policzył do dziesiħciu, wolno siħ wyprostował i z
przygotowanym zawczasu uĻmiechem obrócił głowħ.
Z okna patrzyła naı długa, ciemna twarz z wielkimi ponurymi oczami i smħtnie opuszczonymi
kĢcikami warg. Patrzyła bez Ňadnego zainteresowania, bez wrogoĻci i bez zadowolenia, patrzyła nie
na człowieka z innego Ļwiata, lecz jakby na nieposłuszne zwierzħ domowe, które znów wlazło, gdzie
nie naleŇy. Przez kilka chwil patrzyli na siebie i Maksym czuł, jak smħtek promieniujĢcy z tej twarzy
wypełnia dom, zatapia las i całĢ planetħ, cały otaczajĢcy Ļwiat i Ňe wszystko dokoła staje siħ nagle
szare i płaczliwe; Ňe wszystko juŇ było i bħdzie jeszcze wiele razy, Ňe nie ma Ňadnej nadziei na
wybawienie z tej szarej i płaczliwej nudy. Potem w domu zrobiło siħ jeszcze ciemniej i Maksym
odwrócił siħ ku drzwiom.
Stał w nich krħpy człowiek całkowicie obroĻniħty rudym włosem. Ubrany był w brzydki kraciasty
kombinezon i swymi szerokimi barami zagradzał całe przejĻcie. Spomiħdzy bujnego rudego zarostu
spoglĢdały na Maksyma kłujĢce niebieskie oczka, bardzo twarde, bardzo złe, a jednak jakieĻ wesołe;
moŇe zresztĢ tylko przez kontrast z płynĢcĢ od okna rozpaczliwĢ melancholiĢ. Ten włochacz
najwidoczniej teŇ nie pierwszy raz widział przybyszów z innych Ļwiatów, a w dodatku zwykł był
postħpowaę z tymi uprzykrzonymi goĻęmi ostro, szybko i zdecydowanie, bez róŇnych tam kontaktów i
tym podobnych niepotrzebnych komplikacji. Z szyi zwisała mu na skórzanym pasie gruba metalowa
rura o nader złowieszczym wyglĢdzie. Otwór tego narzħdzia był skierowany prosto w ŇołĢdek
Maksyma. Od razu było widaę, Ňe nigdy nie słyszał ani o najwyŇszej wartoĻci, jakĢ jest Ňycie ludzkie,
ani o Deklaracji Praw Człowieka, ani o innych podobnie wspaniałych wynalazkach najwyŇszego
humanizmu, ani teŇ o humanizmie jako takim, gdyby zaĻ ktoĻ mu o tych rzeczach opowiedział - z
pewnoĻciĢ by nie uwierzył.
Maksym nie miał jednak wyboru. WyciĢgnĢł przed siebie witkħ z nawleczonymi grzybami, uĻmiechnĢł
siħ jeszcze szerzej i powiedział z przesadnĢ artykulacjĢ: "Pokój! PrzyjaŅı!" Ponury osobnik zza okna
zareagował na to hasło długim bełkotliwym zdaniem, po czym opuĻcił rejon kontaktu i sĢdzĢc z
dobiegajĢcych z zewnĢtrz odgłosów zaczĢł podrzucaę suche gałħzie do ogniska. Skołtuniona ruda
broda niebieskookiego zaczħła siħ poruszaę i z miedzianych kołtunów posypały siħ jazgotliwe,
porykujĢce dŅwiħki przypominajĢce Maksymowi do złudzenia hałas Ňelaznego smoka na
skrzyŇowaniu.
--- Tak! - powiedział Maksym energicznie kiwajĢc głowĢ. - Ziemia! Kosmos! --- Wskazał gałĢzkĢ na
zenit i rudobrody posłusznie spojrzał na zrujnowany strop. - Maksym! - kontynuował Maksym
dotykajĢc palcem własnej piersi. -- - Mak-sym! Nazywam siħ Maksym! - Aby nie było Ňadnych
wĢtpliwoĻci, walnĢł siħ w pierĻ niczym rozwĻcieczony goryl. - Maksym!
--- Machch-ssym! - wrzasnĢł rudobrody z dziwnym akcentem.
Nie spuszczajĢc oczu z Maksyma wystrzelił przez ramiħ seriħ zgrzytajĢcych, jazgotliwych dŅwiħków,
w których kilkakroę powtórzyło siħ słowo "Mach-sym", w odpowiedzi na co niewidzialny smħtny
osobnik zaczĢł wydawaę przeraŇajĢco płaczliwe dŅwiħki. Rudobrody wytrzeszczył niebieskie oczy,
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin