Guillou Jan - Krzyżowcy 3 - Królestwo na końcu drogi.doc

(2361 KB) Pobierz

 

 

Jan Guillou

Krzyżowcy3

Królestwo
na końcu drogi

Z języka szwedzkiego przełożył

Janusz Korek

 

Tytuł oryginału: Riket vid vagens slut


 

 

A my, którzy jesteśmy mocni, powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne - dla jego dobra, dla zbudowania.
LIST DO RZYMIAN 15:1-2*[1]


Gocja Zachodnia* (Vastra Gotaland) 1150-1250

* W niniejszej książce na oznaczenie historycznego terytorium południowej Szwecji(w oryginale Gotaland, co oznacza „kraina Gotów") przyjęliśmy nazwę Gocja (Gocja Zachodnia - Vastra Gotaland i Gocja Wschodnia - Ostra Gotaland), od imienia Gotów - północnogermańskiego plemienia zamieszkującego niegdyś te tereny (przyp. red.).


 

 

1

Roku Pańskiego 1192, na krótko przed dniem świętego Eskila, gdy noce
były coraz jaśniejsze i niebawem zacząć się miały prace przy sadzeniu
rzepy, naszła Zachodnią Gocję straszliwa niepogoda. Burza szalała trzy dni
i trzy noce, zamieniając tę pełną obietnic, jasną porę roku w jesień.

Mimo takich okoliczności, trzeciej nocy prawie wszyscy bracia klaszto-
ru w Varnhem zasnęli po północnej mszy całkiem dobrze, przeświadczeni,
że ich modły dadzą odpór siłom ciemności i że burza niebawem się uspokoi.
Wtem śpiący w receptorium brat Pietro otworzył nagle oczy, jakby mu się
zdawało, że coś usłyszał. Dochodził do siebie powoli i siadając na łóżku nie
pojmował jeszcze, co właściwie usłyszał. Na zewnątrz murów za grubymi dę-
bowymi wrotami receptorium słychać było tylko wycie burzy, a strugi desz-
czu chłostały dachówki i liściaste korony wysokich jesionów.

Wtedy usłyszał to znowu. Jakby pięść ze stali dobijała się do bramy.

Wystraszony wygrzebał się z łóżka i łapiąc za swój różaniec, zaczął mam-
rotać słowa modlitwy, którą niezbyt dobrze pamiętał, ale która powinna była
chronić przed siłami nieczystymi. Potem wyszedł na zewnątrz i pod sklepieniem bramy nasłuchiwał w mroku. Wtedy znowu usłyszał trzy ciężkie uderze-
nia. Brat Pietro nie miał wyboru, musiał dowiedzieć się, kto przybywał, więc
zaczął krzyczeć, usiłując przebić głosem dębowe drzwi bramy. Wołał po łaci-
nie, jako że język ten miał największą moc w walce z ciemnymi siłami, a poza
tym mnich nie całkiem był dobudzony, aby potrafić sklecić coś sensownego
w osobliwym, śpiewnym języku ludu, którym mówiono poza murami.

- Kto z Bożej łaski przybywa w taką noc? - wołał, przytykając usta do
dziurki od klucza.

- Sługa Pana z czystymi zamiarami i w dobrej wierze - odpowiedział nie-
znajomy bezbłędną łaciną.

- To uspokoiło brata Pietro i chwilę mocował się z ciężką sztabą zam-
ka wykutą z czarnego żelaza, nim udało mu się nieznacznie uchylić wrota
bramy.

Na zewnątrz stał obcy mu człowiek w skórzanym płaszczu sięgającym pięt,
z nasuniętym kapturem chroniącym go od deszczu. Nieznajomy pchnął na-
tychmiast wrota z siłą, której brat Pietro nigdy nie zdołałby powstrzymać,
i wkroczył, chroniąc się pod sklepieniem bramy i popychając zarazem mni-
cha przed sobą.

- Z łaski Bożej, moja bardzo długa podróż właśnie dobiegła końca. Nie
rozprawiajmy jednak w mroku, przynieś lampę z receptorium, nieznany mi
bracie - rzekł przybysz.

Brat Pietro zrobił to, o co go proszono, uspokojony, że przybysz mówił ję-
zykiem Kościoła, a oprócz tego wiedział, że wewnątrz receptorium stała lam-
pa. W środku grzebał przez chwilę w dogasającym żarze popielnika, nim uda-
ło mu się zapalić knot, który zanurzył w naftowej lampie. Kiedy powtórnie
wkroczył pod sklepienie obok receptorium, jego postać oraz postać nieznajo-
mego przybysza oświetliły pełgające płomyki światła, które odbijały się także
od bielonych wapnem ścian. Nieznajomy zrzucił z siebie skórzany płaszcz,
który chronił go przed burzą, i strzepnął z niego krople deszczu. Brat Pietro
wstrzymał nieświadomie oddech, kiedy spostrzegł białą koszulę z czerwonym
krzyżem. Pamiętając swoje czasy w Rzymie, wiedział bardzo dobrze, na co
w tej chwili patrzył. Do Varnhem przybył właśnie templariusz.

- Moje imię Arn de Gothia. Nie musisz się mię obawiać, bracie, bo tu-
taj w Varnhem byłem chowany i stąd pewnego razu wyruszyłem do Ziemi
Świętej. Ciebie jednak nie znam, jak się nazywasz?

- Nazywam się brat Pietro de Siena i jestem tutaj zaledwie od dwóch lat.

- Jesteś wobec tego tutaj nowy. Dlatego zapewne musisz pilnować bra-
my, bo nikt inny nie chce tego robić. Ale odpowiedz mi jak najrychlej, żyje
ojciec Henri?

- Nie, zmarł cztery lata temu.

- Módlmy się za jego świątobliwość - odrzekł templariusz, złożywszy ręce
na krzyż i spuściwszy głowę na chwilę.

- Żyje brat Guilbert? - zapytał templariusz, gdy znowu uniósł głowę.

- Tak, bracie, jest już stary, ale siły go nie opuszczają.

- To mię nie dziwi. Jak się nazywa nasz nowy opat?

- Jego imię ojciec Guillaume de Burges, przybył do nas trzy lata temu.

Zostały jeszcze niemal dwie godziny do jutrzni, ale czy zechciałbyś mimo
wszystko go obudzić i powiedzieć, że Arn de Gothia przybył do Varnhem? - za-
pytał templariusz z czymś, co wyglądało prawie jak wyzywający błysk oka.

- Niezbyt chętnie, bracie. Ojciec Guillaume zawsze stanowczo twierdzi,
że sen jest darem Boga i jesteśmy zobowiązani dobrze się z nim obchodzić

-odparł zaniepokojony brat Pietro, skręcając się ze strachu na myśl, że musiałby obudzić ojca Guillaume z powodu, który mógłby okazać się niedo-
statecznie ważny.

- Rozumiem, idź wobec tego i obudź brata Guilberta, mówiąc mu, że
jego wychowanek Arn de Gothia czeka w receptorium - rzekł templariusz
przyjaźnie, choć zabrzmiało to jak rozkaz.

Brat Guilbert potrafi także być uparty jak osi... nie mogę wszak opu-
ścić mojego stanowiska w receptorium w środku takiej nieprzyjaznej nocy -
próbował wymówić się brat Pietro.

-Zaiste możesz! - odpowiedział templariusz i zaśmiał się krótko.

-Po pierwsze, możesz z pełnym zaufaniem powierzyć wartowanie rycerzo-
wi Pana, albowiem lepszego zastępcy nie mógłbyś znaleźć. Po wtóre, mogę
przysiąc, że obudzisz tego starego niedźwiedzia Guilberta dobrą wiadomo-
ścią. Więc?! Idź już, ja tutaj poczekam i będę sprawował twoją wartę najle-
piej jak tylko potrafię, to mogę przysiąc.

Templariusz wypowiedział swoje żądanie w taki sposób, że trudno było mu
SI? sprzeciwić. Brat Pietro kiwnął zatem głową i cicho zniknął pod arkadami,
idąc w kierunku mniejszego podwórca, który był ostatnim miejscem, z któ-
rego wchodziło się przez drugą bramę dębową do właściwego claustrum.

Nie trwało długo, zanim drzwi między claustrum i podwórcem recepto-
rium rozwarły się z trzaskiem i dobrze znajomy głos odbił się od bielonego

wapnem sklepienia. Brat Guilbert zbliżał się szybkimi krokami ze smolną po-
chodnią w dłoni. Nie wydał się Arnowi taki wielki, prawie że olbrzymi, jak
dawniej. Kiedy dostrzegł stojącego w dole, przy bramie, nieznajomego, pod-
niósł swą pochodnię, by lepiej widzieć. Szybko jednak oddał pochodnię bra-
tu Pietro i podszedł, obejmując obcego w milczeniu. Żaden z nich nie wy-
rzekł ani słowa przez dłuższą chwilę.

Myślałem, żeś zginął pod Tyberiadą, mój drogi Arnie - odezwał się
w końcu brat Guilbert w mowie Franków. - Podobnie myślał ojciec Henri.
Wiele niepotrzebnych modlitw odmówiliśmy zatem za twoją duszę.

Nie były te modlitwy aż tak niepotrzebne, skoro mogę ci za nie podzię-
kować jeszcze za życia, bracie - odparł Arn de Gothia.

Po tych słowach zapanowało znowu milczenie i wyglądało na to, że ani je-
den, ani drugi więcej się już nie odezwie, albowiem obaj mocno trzymali się
w ryzach, by nie wydać się drugiemu ponad miarę uczuciowym. Brat Pietro
miał wrażenie, że ci dwaj musieli być sobie bardzo bliscy.

Przybyłeś, by się pomodlić nad grobem swojej matki, pani Sigrid? - zapytał
wreszcie brat Guilbert tonem, jakby rozmawiał ze zwyczajnym przejezdnym.

Tak, zaiste, wielce chciałbym to uczynić - odpowiedział templariusz ta-
kim samym tonem. - Ale pragnąłbym także zająć się wieloma innymi rze-
czami tu w Varnhem i będę musiał najsamprzód poprosić cię o pomoc w za-
łatwieniu pewnych drobnych spraw, które najlepiej uporządkować, zanim
człowiek zmierzy się z tymi wielkimi.

Wiesz, że pomogę ci we wszystkim, powiedz tylko co, a zaraz się za to
zabiorę.

Mam z sobą dwudziestu ludzi, którzy czekają tam za bramą na deszczu.
Wielu z nich to tacy, którzy niezbyt mogą przebywać wewnątrz tych murów,
na terenie klasztoru. Mam też dziesięć ciężko załadowanych wozów i było-
by lepiej, gdyby pierwsze trzy z tych wozów znalazły się wewnątrz murów -
odparł templariusz szybko, jakby mówił o zwyczajnych sprawach, mimo że
wozy, którym potrzebna była ochrona murów, nie należały do codzienności
i kwestia ta musiała być niezwykłą.

Olbrzymi brat Guilbert bez słowa chwycił pochodnię z rąk młodszego bra-
ta i wyszedł za bramę receptorium na deszcz lejący jak z cebra. Na zewnątrz
stał jak się należy rząd ubłoconych gliną wozów, które musiały przebyć cięż-
ką drogę. Przy lejcach wołów siedzieli ponurzy, skurczeni z zimna mężczyź-
ni, którzy wyglądali, jakby nie mieli ochoty jechać dalej.

Brat Guilbert zaśmiał się, gdy ich ujrzał, ale uśmiech szybko znikł z jego
twarzy. Zawołał młodszego braciszka i zaczął wydawać mu rozkazy, jakby był
rycerzem templariuszem, a nie mnichem zakonu cystersów.

Załatwienie wszystkiego, co było potrzebne, aby przyjąć przybyszów, za-
brało mniej niż godzinę. Jedna z reguł obowiązujących w Varnhem głosiła,
że podróżny przybywający nocą powinien być przyjmowany z taką samą go-
ścinnością, jakby to sam Pan przybywał. Regułę tę brat Guilbert powtarzał
sobie od czasu do czasu, najsampierw na poły żartobliwie, ale potem moc-
no już rozbawiony, kiedy usłyszał od templariusza, że akurat wędzone szyn-
ki nie byłyby może najlepszym powitalnym poczęstunkiem dla tych gości.
Komiczność niestosowności wędzonych szynek umknęła natomiast zupeł-
nie bratu Petro.

W tym czasie całe hospitium leżące poza murami klasztoru w Varnhem stało
puste i ciemne, jako że niewielu podróżnych przybyło w ostatnie niepogodne
dni. Nowi goście szybko więc zostali zakwaterowani i oprowiantowani.

Potem brat Guilbert i Arn de Gothia rozwarli wielkie, ciężkie wrota klasz-
toru na tyle, by trzy wozy potrzebujące ochrony murów mogły wjechać na
dziedziniec, gdzie zatrzymano je przy warsztatach. Tam też rozprzężono je
z wołów i pozostawiono na noc.

Kiedy prace te zostały wykonane, deszcz zaczął rzednąć, a przez czarne
chmury dostrzec można było coraz wyraźniej jasne prześwity. Zapowiadała
się zmiana pogody. Została jeszcze jakaś godzina do jutrzni.

Brat Guilbert szedł przed swoim gościem i otworzył bramę do kościoła.
Weszli do środka bez słowa.

Arn w milczeniu zatrzymał się przy chrzcielnicy tuż przy wejściu. Zdjął
z siebie swój szeroki skórzany płaszcz i położył go na posadzce, a potem zwró-
cił wzrok na chrzcielnicę, która nie miała pokrywy, i skierował pytające spoj-
rzenie ku mnichowi. Otrzymał w odpowiedzi twierdzące skinienie głowy star-
szego brata. Arn dobył miecza, zanurzył dłoń w święconej wodzie i przesunął
trzema palcami po płaskiej stronie miecza, nim wsunął go z powrotem do
pochwy. Sięgnął jeszcze raz do chrzcielnicy i dotknął palcami czoła, obydwu
ramion i serca. Potem ruszyli ramię w ramię w stronę ołtarza, do miejsca,
które wskazał brat Guilbert. Tam opuścili się na kolana, modląc się w mil-
czeniu, dopóki nie usłyszeli mnichów przybyłych na jutrznię. Żaden z nich
się nie odzywał. Arn znał reguły klasztorne dotyczące godzin milczenia rów-
nie dobrze, jak każdy inny zakonny brat.

Kiedy wszyscy się już zeszli na poranne śpiewy, burza już przeszła i sły-
chać było nawet ćwierkanie ptaków o brzasku.

Ojciec Guillaume de Bourges kroczył przez nawę boczną na czele rzędu
braci zakonnych. Obydwaj modlący podnieśli się z klęczek i pokłonili w ci-
szy, a on, odkłaniając im się, zaczął nagle znacząco wznosić oczy ku niebu,
dostrzegając miecz u boku rycerza. Brat Guilbert wskazał wtedy na noszony
przez Arna czerwony krzyż templariuszy a potem na chrzcielnicę przy wro-
tach kościoła, a wtedy ojciec Guillaume skinął spokojnie głową na znak, że
zrozumiał.

Kiedy śpiewy się rozpoczęły, brat Guilbert za pomocą tajemnego języka
gestów używanego w klasztorze wytłumaczył swojemu przybyłemu niedaw-
no przyjacielowi, że nowy opat ściśle przestrzega reguły milczenia.

Podczas śpiewów, w których doskonale znający psalmy Arn de Gothia
brał udział, przenosił on powoli wzrok z jednego brata na drugiego. Do wnę-
trza kościoła wpadało coraz więcej światła i można było już rozpoznać rysy
wszystkich twarzy. Mniej więcej trzecia część mnichów, która poznała od
razu templariusza, dyskretnie odpowiadała na jego przywitalne skinięcia.
Większość zgromadzonych była mu jednak zupełnie obca.

Kiedy pieśni się skończyły i wszyscy bracia rozpoczęli procesję w kierun-
ku wyjścia, ojciec Guillaume podszedł do brata Guilberta i pokazał mu na
migi, że chciał porozmawiać z nimi obu w rozmównicy po porannym posił-
ku, na co oni pokłonili się twierdząco.

Arn i brat Guilbert, zachowując nadal milczenie, wyszli przez bramę
kościoła i przeszli przez dziedziniec z warsztatami, kierując się ku pastwi-
skom. Poranne słońce wznosiło się już palące i czerwone, a ze wszystkich
stron dochodziły ptasie trele. Zapowiadał się nareszcie znowu piękny let-
ni dzień. Kiedy doszli do pastwisk, skierowali się natychmiast ku tych ich
częściom, gdzie pasły się ogiery. Templariusz uchwycił się obiema rękami
najwyższej belki ogrodzenia i jednym skokiem znalazł się po jego drugiej
stronie, dając bratu Guilbertowi w sposób nader dworski znak, by spró-
bował uczynić to samo. Tamten pokręcił głową z uśmiechem i zaczął wol-
no, ale pewnie gramolić się po belkach ogrodzenia, by przeleźć na drugą
stronę w sposób stosowany przez niego najczęściej. W przeciwległym ką-
cie pastwiska stało w oczekiwaniu stado dziesięciu ogierów, jakby jeszcze
się nie zdecydowały, co mają myśleć o człowieku w bieli, który wskoczył
za ogrodzenie.

- No, mój drogi Arnie - powiedział brat Guilbert, łamiąc bez skrupułów
zasadę milczenia obowiązującą aż do momentu zakończenia śniadania - czy
nauczyłeś się wreszcie mowy koni?

Arn popatrzył na niego długo i prowokująco, zanim wolno skinął głową
na potwierdzenie. Potem zagwizdał tak, że udało mu się skłonić ogiery zbi-
te w stado w kącie pastwiska, by zwróciły głowy w ich stronę. Wtedy zawo-
łał do nich niegłośno, właśnie w końskim języku:

-              W imię Miłosiernego i pełnego łaski, wy, którzy jesteście synami wia-
tru, przybądźcie do swoich braci i obrońców!

Konie zaczęły natychmiast jeszcze pilniej nasłuchiwać, a ich uszy stanę-
ły na baczność. Nagle silnie zbudowany deresz zaczął biec stępa w ich kie-
runku, a niebawem przyłączyły się doń pozostałe wierzchowce, a kiedy ten
wzniósł ogon i zaczął kłusować, przyspieszyły także one, aż wszystkie prze-
szły w galop, iż ziemia pod nimi dudniła.

Na Proroka, który niech zaznaje pokoju, ty naprawdę nauczyłeś się mowy
koni tam, a l'outre-mer - wyszeptał brat Guilbert po arabsku.

Masz całkowitą rację - odparł Arn w tym samym języku i zamachnął
się swoim białym płaszczem, by powstrzymać nadbiegające konie - a ty, jak
się wydaje, nadal pamiętasz ten język, o którym ja naprawdę sądziłem, że
jest mową koni.

Wsiedli na wybrane przez siebie ogiery, aczkolwiek brat Guilbert musiał
najpierw zaprowadzić swojego do ogrodzenia z żerdzi, na którym się musiał
wesprzeć, aby dosiąść konia. Jeździli potem sobie wkoło pastwiska bez sio-
deł, trzymając się tylko lewą ręką za grzywy ogierów.

Arn zapytał, czy nadal było aż tak źle, iż zachodni Goci, jako chyba ostat-
ni na całym świecie, nie poznali się jeszcze na wartości tych koni? Brat Guil-
bert potwierdził z ciężkim westchnieniem, że sprawy się tak właśnie miały.
Prawie wszędzie tam, gdzie dotarli cystersi, konie stanowiły najlepszy inte-
res dla ich klasztoru. Ale nie tutaj, nie w Skandynawii. Sztuka walki na ko-
niu jeszcze tu nie dotarła. Dlatego konie owe nie były warte więcej, a wła-
ściwie były warte mniej niż konie zachodniogockie.

Zdumiony Arn zapytał, czy jego ziomkowie w dalszym ciągu uważali, iż
nie da się używać jazdy podczas wojny? Brat Guilbert potwierdził znowu wes-
tchnieniem, że tak właśnie było. Skandynawowie dojeżdżali na swoich ko-
niach do pola bitwy, zsiadali z nich, krępując im pęciny, a potem rzucali się
na siebie, waląc gdzie popadnie.

Brat Guilbert nie mógł dłużej powstrzymać wszystkich pytań, które ci-
snęły mu się na usta, a które chciał postawić już w chwili, gdy tylko poznał
swojego, jak sądził, dawno utraconego syna, gdy ten stał w receptorium za-
błocony i ociekający deszczem. Arn rozpoczął więc swoje długie opowieści.

* * *

Młody i niewinny Arn Magnusson, który opuszczał Varnhem, aby wziąć
udział w świętej wojnie aż do swojej śmierci, albo aż minie dwadzieścia lat
służby, co oznaczało zazwyczaj to samo, już dawno nie istniał. Arn nie był
zapewne czystym rycerzem Percevalem, który wracał z wojny.

Brat Guilbert zrozumiał to natychmiast, kiedy rozpoczęła się rozmowa
z ojcem Guillaume'em prowadzona pod arkadami dziedzińca. Nastał niezwy-
kle piękny, bezwietrzny poranek o bezchmurnym niebie i dlatego ojciec Guil-
laume wybrał na miejsce rozmowy ze swoim niezwykłym gościem i bratem
Guilbertem dziedziniec, zamiast wzywać ich do parlatorium. Siedzieli zatem
na kamiennych ławkach z nogami prawie że na grobie ojca Henri, albowiem
on i jego pieczęć leżeli właśnie tutaj, jak sobie tego zażyczył na łożu śmierci.
Rozpoczęli swoje spotkanie modlitwą za świętość ojca Henri.

Brat Guilbert obserwował dokładnie Arna, kiedy ten zaczął przedstawiać
swoją sprawę ojcu Guillaume'owi. Ten ostatni słuchał uważnie i uprzejmie,
ale w głosie jego brzmiała pewna wyższość, jakby rozmawiał z kimś, kto mniej
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin