Szczęście w mrokach - Flewelling.txt

(948 KB) Pobierz
Prolog

Próchniejšce koci rozsypywały się pod butami lorda Mardusa i Vargula Ashnazai, którzy zsunęli się do ciasnej komory we wnętrzu ziemnego kopca. Nie zważajšc na przenikliwš trupiš woń bagna oraz wilgotnš ziemię, która sypała się na głowę, Mardus podszedł po chrupišcych kociach do z grubsza ociosanego, kamiennego bloku w głębi komory. Odsunšwszy na bok kruche żebra i czaszki, z czciš podniósł leżšcš na głazie niewielkš sakiewkę. Zbutwiała skóra rozpadła się na strzępy i z woreczka wysypało mu się na dłoń osiem drewnianych, rzebionych kršżków.
- Wyglšda na to, że spełniłe swe zadanie, Vargulu Ashnazai. - Mardus umiechnšł się i blizna pod jego lewym okiem się zmarszczyła.
Ziemista, chuda twarz Ashnazaia wyglšdała upiornie w migotliwym wietle. Mężczyzna skinšł głowš z zadowoleniem i przesunšł dłoniš nad kršżkami, które na chwilę zafalowały, zdradzajšc swój prawdziwy kształt.
- Po tylu stuleciach odzyskalimy kolejny fragment! - wykrzyknšł cicho. - To znak, mój panie. Wkrótce nadejdzie czas.
- Bardzo pomylny znak. Miejmy nadzieję, że równie dobrze nam się powiedzie w dalszej częci wyprawy. Kapitanie Tildus!
W otworze na szczycie kopca pojawiła się twarz okolona czarnš brodš. - Jestem, panie.
- Czy zgromadzono wieniaków?
- Tak, panie.
- Dobrze. Możecie zaczynać.
- Zajmę się przygotowaniami do bezpiecznego ich przewiezienia - rzekł Vargul Ashnazai, wycišgajšc rękę po kršżki.
- A cóż ty mógłby zrobić, czego starożytni już nie uczynili? - spytał chłodno Mardus, chowajšc dyski do kieszeni tak beztrosko, jak gdyby były kamykami do gry. - Najbezpieczniejsze jest to, co wydaje się bezwartociowe. Na razie zaufamy mšdroci naszych przodków.
Ashnazai szybko odsunšł rękę. - Jak sobie życzysz, panie.
Czarne, okrutne oczy Mardusa spojrzały na niego w chwili, gdy na górze ciszę rozdarły gwałtowne krzyki. Vargul Ashnazai pierwszy odwrócił wzrok.

1. Szczęcie w mrokach

Oprawcy Asengaia mieli ustalone zwyczaje - zawsze kończyli o zmierzchu. Alec, znów skuty w kšcie zimnej celi, odwrócił twarz do szorstkiej kamiennej ciany i łkał tak długo, aż go zabolało w klatce piersiowej.
Przez kratę w suficie wpadał ze wistem mrony górski wiatr, który niósł miłš woń majšcego wkrótce spać niegu. Wcišż zapłakany chłopiec zagrzebał się głębiej w zbutwiałš ciółkę. Słoma, choć drapała bolenie jego nagš, pokrytš sińcami i pręgami skórę, była lepsza niż nic.
Został już sam. Wczoraj powiesili młynarza, a ten, którego nazywali Danker, zmarł na torturach. Alec nie znał ich przed aresztowaniem, lecz obaj traktowali go serdecznie. Teraz płakał również nad nimi i ich okropnš mierciš.
Kiedy zabrakło mu łez, znów zastanowił się, czemu go oszczędzono, dlaczego lord Asengai ustawicznie powtarzał katom: Tylko zbytnio nie oszpećcie chłopca. Nie przypalano go więc rozżarzonym żelazem i nie obcięto uszu ani nie porozdzierano skóry pejczami, jak to uczyniono innym. Natomiast bito go wprawnie i topiono tak długo, aż był pewny, że utonie. Bez względu na to, ile razy wywrzeszczał prawdę, nie potrafił przekonać przeladowców, że zapucił się na odległe ziemie Asengaia jedynie po futerka cętkowanych kotów.
Jedynš nadzieję pokładał w tym, że skończš z nim szybko. mierć przedstawiała mu się jako utęsknione wybawienie od cierpienia i nie kończšcych się, niezrozumiałych pytań, na które nie umiał udzielić odpowiedzi. Pocieszony tš gorzkš nadziejš, zapadł w niespokojnš drzemkę.

Jaki czas póniej znajome kroki wyrwały go ze snu. Księżycowe wiatło padało teraz przez okno z ukosa, srebrzšc słomę w pobliżu. Wystraszony chłopiec wcisnšł się w najciemniejszy kšt.
Kiedy kroki się zbliżyły, nagle usłyszał piskliwy głos jakiego człowieka, którego przekleństwom i krzykom towarzyszyły odgłosy walki. Drzwi celi rozwarły się z hukiem i przez chwilę na tle wiatła pochodni w korytarzu zamajaczyły ciemne sylwetki dwóch strażników i szarpišcego się jeńca.
Więzień był mężczyznš niewysokim i drobnej budowy, walczył jednak jak osaczona łasica.
- Precz z łapami, wy kretyńskie bydlaki! - krzyknšł. Seplenienie zniekształcało trochę jego wciekłe słowa. - Żšdam widzenia z waszym panem! Jak miecie mnie aresztować! Czy uczciwy bard nie może już wędrować po tym kraju bez narażania się na zaczepki?
Wyrwał rękę i zamachnšł się na dozorcę z lewej. Wyższy mężczyzna bez trudu sparował cios i gwałtownym ruchem znów wykręcił więniowi ręce.
- Nie martw się - warknšł strażnik i uderzył go mocno w ucho. - Wkrótce spotkasz naszego pana i jeszcze tego pożałujesz!
Jego towarzysz zarechotał złoliwie. - Będziesz piewał głono i długo, zanim z tobš skończy. - Mówišc to, wymierzył drobnemu mężczynie kilka szybkich, brutalnych ciosów w twarz i brzuch, uciszajšc tym samym dalsze protesty.
Dozorcy zacišgnęli więnia pod cianę naprzeciw Aleca i przykuli go do niej za ręce i nogi.
- A co z nim? - spytał jeden ze strażników, wskazujšc kciukiem chłopca. - Pewnie za dzień przyjdš po niego. Co by powiedział na trochę rozrywki?
- Nie, słyszałe przecież naszego pana. Zapłacimy własnš skórš, jeli potem handlarze niewolników nie będš go chcieli wzišć. Chod, gra zaraz się zacznie. - Klucz zazgrzytał w zamku i głosy ucichły w dali.
Handlarze niewolników? Alec wcisnšł się jeszcze mocniej w ciemny kšt. Na północy nie było niewolnictwa, ale chłopiec wystarczajšco dużo słyszał o zaginionych bez wieci ludziach, których porwano do odległych krain, gdzie czekał ich niepewny los. Rozpaczliwie szarpnšł łańcuchami, znów czujšc, jak strach łapie go za gardło.
Bard z jękiem uniósł głowę. - Kto tu jest?
Alec znieruchomiał i spojrzał nań ostrożnie. Blady księżyc wiecił doć jasno, by mógł zobaczyć, że mężczyzna był ubrany w jaskrawy strój, typowy dla osób jego pokroju: tunikę z długš, rozciętš na końcach pelerynkš, pasiastš szarfę oraz rajtuzy. Wysokie, zabłocone podróżne buty z cholewami dopełniały reszty barwnego stroju. Alec nie mógł jednak dostrzec jego twarzy; ułożone modnie ciemne włosy spływały na ramiona mężczyzny, częciowo przesłaniajšc jego oblicze.
Zbyt zmęczony i przygnębiony, by rozpoczynać rozmowę, chłopak wcisnšł się w kšt bez słowa. Współwięzień najwyraniej przyglšdał mu się uważnie, lecz zanim znów zdšżył co powiedzieć, rozległy się kroki powracajšcych strażników. Położył się płasko w słomie i przyczaił nieruchomo, gdy dozorcy wcišgnęli trzeciego więnia, tym razem krępego robotnika o byczym karku, odzianego w samodziałowš kapotę i poplamione spodnie.
Mimo swych rozmiarów chłopisko słuchało w bojaliwym milczeniu strażników, którzy przykuli go obok barda.
- Masz jeszcze jednego towarzysza, chłopcze - zamiał się jeden z nich i postawił w niszy nad drzwiami niewielki gliniany kaganek. - Umili ci czas do rana!
wiatło padło na Aleca. Ciemne sińce i pręgi odcinały się wyranie od jego jasnej skóry. Odziany niemal wyłšcznie w obszarpane resztki lnianej przepaski biodrowej, spojrzał chłodno na gapišcego się nań sšsiada.
- Na Stworzycielkę, chłopcze! Co zrobił, że cię tak potraktowali? - wykrzyknšł mężczyzna.
- Nic - wychrypiał Alec. - Mnie i pozostałych wzięto na męki. Tamci umarli... wczoraj? Jaki dzi dzień?
- O wicie będzie trzeci erasina.
Chłopiec czuł tępy ból głowy; czyżby istotnie minęły tylko cztery dni?
- No więc za co cię aresztowali? - dopytywał się współwięzień, patrzšc na niego z wyranš podejrzliwociš.
- Za szpiegostwo. Ale to nieprawda! Próbowałem wyjanić...
- Ze mnš było tak samo - westchnšł wieniak. - Skopali mnie, pobili, obrabowali i zupełnie nie chcieli słuchać. Jestem Morden Swiftford, mówiłem im. Zwykły oracz, nikt więcej! I widzisz, gdzie trafiłem.
Bard usiadł z dononym jękiem i niezdarnie próbował wyplštać się z łańcuchów. Po dłuższych zmaganiach zdołał wreszcie oprzeć się plecami o mur.
- Te bydlaki drogo zapłacš za tę obrazę - w jego słabym głosie pobrzmiewał gniew. - Wyobrażacie sobie, Rolan Silverleaf szpiegiem!
- Ty też? - spytał Morden.
- To się w głowie nie mieci. Jeszcze w zeszłym tygodniu występowałem na żniwnym jarmarku w Gawroniej Górze. Tak się składa, że mam kilku potężnych przyjaciół w tych okolicach i możecie mi wierzyć, że usłyszš, jak mnie tu potraktowano!
Bard plótł dalej, sypišc jak z rękawa nazwami miejsc, w których występował, oraz nazwiskami wysoko postawionych osób, u których będzie szukał sprawiedliwoci.
Alec nie zwracał na niego uwagi. Siedział markotny w kšcie, przygnieciony własnym nieszczęciem, a Morden wytrzeszczał oczy jak idiota. Dozorcy wrócili po godzinie i wycišgnęli przerażonego oracza. Wkrótce z korytarza dobiegły aż za dobrze znane krzyki. Alec przycisnšł twarz do kolan i zasłonił uszy, próbujšc nie słuchać. Wiedział, że bard go obserwuje, ale było mu już wszystko jedno.
Kiedy dozorcy przywlekli Mordena z powrotem i przykuli w poprzednim miejscu, włosy i koszula wieniaka były przesišknięte krwiš. Leżał tam, gdzie go rzucono, i dyszał ochryple.
Nieco póniej wszedł drugi strażnik, rozdzielił skšpe racje wody i twardych sucharów. Rolan spojrzał na chleb z wyranym obrzydzeniem.
- Sš w nim robaki, ale powiniene się pożywić - stwierdził, rzucajšc swojš porcję Alecowi.
Ten nie zwracał uwagi na jego słowa. Jedzenie oznaczało, że zbliża się wit, a wraz z nim poczštek kolejnego ponurego dnia.
- No, dalej - zachęcił go łagodnie Rolan. - Musisz się trochę posilić. - Alec odwrócił głowę, lecz mężczyzna nie dawał za wygranš. - Napij się przynajmniej wody. Możesz chodzić?
Chłopiec obojętnie wzruszył ramionami. - A co za różnica?
- Być może już wkrótce wielka - odparł bard z dziwnym półumieszkiem. W jego głosie zabrzmiało co nowego, jaka nuta wyrachowania, która stanowczo nie pasowała do wymuskanego wyglšdu. W słabym wietle kaganka, jakie padało na jego twarz, widać było doć długi nos i jedno bystre oko. Alec upił mały łyk wody, lecz wkrótce potrzeby ciała wzięły górę i wypił resztę jednym haustem. Nie jadł nicze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin