Karol May - Lew krwawej zemsty.doc

(1209 KB) Pobierz
u~~ot r~ ~Y

u~~ot r~ ~Y

Książka, którą dostajecie Państwo do ręki

rozpoczyna cykl powieści Karola Maya pod

wspólnym tytułem "W kraju Srebrnego Lwa". Jak to

często bywa u tego autora akcja przenosi się z

kontynetu na kontynet, z kraju do kraju.

W przypadku "Lwa krwawej zemsty" akcja

rozpoczyna się wśród Indian i westmanów, aby

zakończyć się opisami przygód naszych

bohaterów w Mezopotamii.

Każda z książek stanowi samodzielną całość,

połączoną osobami głównych bohaterów.

Kolejne powieści cyklu będą ukazywać się

nakładem naszego wydawnictwa, następna z

nich to "W lochach Babilonu".

Życzymy przyjemnej lektury.

OF~CYNA

6~

~RRaKO~V~

Karol May

"Lew krwawej zemsty"Bracia Snui~le

Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów,

najszlachetniejszego spośród Indian, najlepszego i najwierniejszego

mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W

głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siuksami z plemie-

nia Ogellallajów, kula przeszyła mu pierś. Wyzionął ducha na moich

rękach. Zanieśliśmy jego zwłoki w góry Gros Ventre i pogrzebaliśmy

je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na

południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsław-

niejszy wojownik nie żyje.

Jazdę tę dziś jeszcze ze smutkiem wspominam. Śmierć Winnetou

poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś

beztroska i wiara we własne siły. Nie mogłem się zdobyć na najlżejszy

uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unika-

łem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było

zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby

rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu

stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na

mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy się z nimi rozstawałem

nie zawsze mówili: do widzenia. Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.

5

Ruszyłem z Winnetou w góry Hancock, aby oswobodzić kilku

znanych nam osobiście osadników, których Siuksowie wzięli do nie-

woli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią

Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok, część białych postanowiła zostać w

dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tym i

dlatego nie od razu ruszyłem do Apaczów.

Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem

postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklepów z ubraniem,

trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego osadnika, który

ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego

płótna: człowiek ów wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i

przyfastrygował. Oczywiście, o linii kroju nie mogło być mowy. Spod-

nie przypominały podwójną rurę, Kamizelka - worek bez rękawów,

marynarka - wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o

zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak

w nim wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana. Na

dobitek milczałem jak zaklęty i z niechęcią patrzyłem na ludzi. W tej

sytuacji pojawienie się Old Shatterhanda nie wywołało zwykłego

efektu.

Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy

drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewe i

krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać

spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród

Komanczów, których terytorium sięgało aż do prerii, wybuchły po-

ważne niepokoje.

Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta

woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z któ-

rego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się kryni-

cznej wody i wyciągnąłem się pod cienistym drzewem.

Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że

to biali, nie ruszyłem się z miejsca. Zbliżali sie po tej samej linii, po

której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że im się

6

bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach i byli jednakowo ubrani. Gdy

się zbliżali, zauważyłem, że podobieństwo rozc:ąga się również na

postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie

wręcz bliźnięta.

Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni.

Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, iż od dłuższego czasu głodu-

ją. Za to cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swoich mułach. Z

bliska zauważyłem, że jeden różni się od drugiego nieznaczną blizną,

przecinającą lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli piękno-

ściami, gdyż najbardziej wystającą częś~ twarzy mieli niezwykle roz-

winiętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się

śmiało założyE, że takich nosów nie ma w całych Stanach: Aby opisać

wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzie~. Mimo tych trąb jerychoń-

skich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze

wzbudzały sympatię. Kąty ust uśmiechały się radosnym, beztroskim

uśmiechem; jasne oczy patrzyły w świat przenikliwie. Ubrani byli w

wygodne ciemnoszare ,wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w moc-

nych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szero-

kich kresach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzema-

kalnych płaszczy. Za skórzanymi pasami tkwiły noże i rewolwery.

Ponadto, obaj jeżdźcy, uzbrojeni byli w długie, dalekonośne strzelby.

Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o nich nieraz. Wiedzia-

łem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie

widział tych nieodłącznych towarzyszy oddzielnie, i nikt nie znał ich

nazwisk. Ze względu na potężne nosy, nazywano ich po prostu bracia

Snuffle. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, a drugi - Tim SnuffleX. Jak

widać nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym. Muły ich

również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly,

Tim na swojego wołał Molly. Mimo, że w ostatnich czasach unikałem

towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to

ludzie z gruntu uczciwi i tak sympatyczni, że perspektywa odbycia w

ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie.

Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż

leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrze-

ni w moje ślady. Odległość, dzieląca nas, nie przekraczała dwudziestu

kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za którymi jadą, urywają się

nagle. Zdumieni, zatrzymali swe muły. Ten z blizną zawołał:

-- Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?

-- Yes! - skinął drugi. - Ale gdzie jest ta kanalia?

-- Ulotnił się jak kamfora!

-- Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.

-- To fałsz, oto ślady kopyt, prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z

pewnością się tam schował.

-- Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zoba-

czysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie ...

Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.

-- Do stu tysięcy diabłów! - zawołal po chwili. - Leży w trawie i nie

rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża?

Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na

tym brzegu Missisipi Komancze podkradają się po łup, jak wilki.

Chodź, obudzimy go.

Skierowali muły w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwar-

tymi oczami, nie mogli więc mieć żadny~h wątpliwości, że nie śpię.

Ten z blizną rzekł:

-- Good day! Ale z pana nieostrożny człowiek. Ślady widać na trzy

mile! Rozkłada się pan na trawie czerwonoskórym na cel. Z pewno-

ścia nie jesteś westmanem!

Miał wybitnie nosowy głos, któremu też zawdzięczał przezwisko

Snuffle. Obrzucił mnie badawczym, ale życzliwym spojrzeniem, które

wytrzymałem z całym spokojem, i ciągnął dalej:

-- No i cóż, nie odpowie pan?

-- Owszem, nie chciałem jednak przeczyć, - odparłem.

-- Przeczyć? Ciekaw jestem, do czego miałoby się to odnosić?

-- Sądzicie naprawdę, że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?

8

-- Oczywiście!

-- Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu

kulę w łeb, zanimby się zdążył zorientować, w jakim miejscu leżę.

Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zaled-

nie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się

wam to obecnie zdaje.

Spojrzal zdziwiony na swego brata i rzekł doń:

-- Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi, jak z książki, choć

nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdy-

byśmy byli wrogami i gdyby ... gdyby był westmanem.

-- Yes, ale nie jest westmanem - odrzekł Tim stanowczo, patrząc na

mnie z przyjaznym politowaniem. - Musi to być zabłąkany osadnik.

-- Tak, to widaE. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią

drogę. Zabłąkał się na Dzikim Zachodzie. Perspektywa niewoli u

Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę.

Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i gdy brat poszedł za jego

przykładem zapytał protekcjonalnym tonem:

-- Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, he?

-- Preria stoi dla każdego otworem, sir.

-- Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.

-- Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani

pomocy.

-- Nie? - zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczym

spojrzeniem. - A więc nie zboczył pan z drogi?

-- Nie.

-- Hm! Dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie

jesteś pan westmanem. Skąd pochodzisz?

-- Z Niemiec.

-- Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór.

Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?

-- Dlaczegóżby nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, to i do

pytań powinienem mieć pierwszeństwo.

9

-- Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc

ukrywać, że jesteśmy westmanami, i to najprawdziwszymi westmana-

mi, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepo-

koją starą prerię. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie

będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na

nosy cały świat nazywa nas Snuffle. Przydomek to nieco irytujący, ale

przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i

jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.

-- Bardzo chętnie - odparłem, posługując sie jego słowami. - Nie

będę również ukrywać, że jestem westmanem i to westmanem najpra-

wdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepoko-

ją starą prerię. Jak się zowię? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie

będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie

mnie Old Shatterhandem.

Jim Snuffle skoczył na równe nogi i zawołał:

-- Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniej-

szym ...

Nie skoficzył, gdyż brat Tim przerwał:

-- Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko

dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatter-

handem!

Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie rzekł

tonem pełnym rozczarowania:

-- Well, masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatter-

handem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda,

jak zwykłemy niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.

Po tych słowach usiadł.

-- Możecie mym słowom wierzyć, lub nie wierzyć. Prawdy nie

zmienicie.

-- Pshaw! - roześmiał się ironicznie. - Nie podawaj się za Old

Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.

-- No?

10

-- Jesteś pan żartownisiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie

nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old

Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego

sławnego strzelca osobiście.

-- Ach! Znasz go?

-- Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri.

-- W Fort Clark? Nie wiadomo mi, bym tam był kiedykolwiek.

-- Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda

tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny,

barczysty mężczyzna i na kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winne-

tou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od

którego ślad pozostał dotychczas.

- Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej

brodzie? Hm. W taki razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old

Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed

chwilą opisali, pochodzi z Iowy, nazywa sie Stoke i jest zastawiaczem

sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie

został zdemaskowańy.

-- Przez kogóż to?

-- Przez prawdziwego Old Shatterhanda.

-- Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem Bardzo ciekaw.

-- Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad

Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knaj-

pie gromadę ludzi, którzy z ogromnym zainteresowaniem słuchali

jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem.

Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowie-

kiem, który ma do t~ego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą,

przeprowadziłem dowód prawdy.

-- Dowód? Jaki?

-- Walnąłem go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak dhxgi.

-- Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?

-- Oto jest.

11

Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i

rzekł z uśmiechem:

-- Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca

ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym

doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie

powalił mnie na ziemię. Tymi palcami potrafi pan powalić człowieka?

-- Nawet tak, że nie wstanie.

-- Well! Bądź pan łaskaw zaaplikowa~ mi takie uderzenie. Chciał-

bym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie -

roześmiał się znowu.

-- Tęgo nie może pan wymagać, mister Snuffle. Dla pana potrze-

bowałbym dwóch uderzeń.

-- Jak to?

-- Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.

-- Ach, tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był

naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shat-

terhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano wesołkiem.

-- Zwłaszcza, gdy to miano oznacza kłamcę, - dodałem spokojnie.

- Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę

spełnić pańskiego życzenia.

-- Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posia-

da Old Shatterhand?

-- Niedźwiedziówkę i sztucer Henry'ego.

Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padt:.a. nocy ubiegłej,

okryłem sztucer pokrowcem.

Jim Snuffle wskazał na leżącą obok mnie strzelbę i zapytal:

-- Nie zechce pan chyba twierdzić, że stara, zdemontowana ai-mata,

to niedźwiedziówka Old Shatterhanda?

-- Owszem, twierdzę.

-- W takim razie można by nazwać armatę z czasów Waszyngtona

zwykłym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubeltówka w pokrowcu

- to zdaniem pana sztucer Henry'ego?

12

-- Tak.

-- Pokaż no pan! Jestem bardzo ciekaw.

-- Czy tamten Old Shatterhand z Fortu Clark pokazywał wam

swoją brofi?

-- Nie. Jakże byśmy śmieli niepokoić takiego człowieka!

-- Ale mnie niepokoicie bez skrupułów! Czy miał przy sobie

niedźwiedziówkę i sztucer?

-- Nie wiem i wcale o tym nie pomyślałem. Zapewniam pana, że to

prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut myśliwski ze

skóry elków, koszula myśliwska ze skóry jeleniej, skórzane spodnie i

wysokie buty. Spójrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz mógłby

zdobić strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje oborą lub

królikami. A poza tym najważniejsze; Old Shatterhanda nie ma w

tych okolicach.

-- Dlaczego?

-- Poniewa:^ znajduje się w górach Gros Ventre.

-- Jesteście tego pewni?

-- Tak. Z pewnością pan nie wie, co w górach zaszło. Słyszał pan

kiedyś o Winnetou?

-- O wodzu Apaczów? Cóż wam o nim wiadomo?

-- Wiemy, że zginął. Siuksowie plemiania Ogellallajów zabili go w

górach Hancock; Old Shatterhand ściga ich, by pomścić śmierć sław-

nego przyjaciela. Oświadczam wam, że żaden z nich nie ujdzie z

życiem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz

w tym wypadku nie spocznie, dopóki nie zmiecie z powierzchni ziemi

ostatniego spośród tych łotrów. Czy pan twierdzi nadal, że jesteś Old

Shatterhandem?

-- Tak.

-- W takim razie może pan nam opowiedzieć, co się stało w górach

Hancock?

-- Przeżyłem to wszystko. Szkoda słów.

-- Well! Zn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin