Norton Andre - Murdoc Jern 01 - Kamien Nicosci.pdf

(636 KB) Pobierz
384915916 UNPDF
Andre Norton
Kamień nicości
Tytuł oryginału: The Zero Stone
Przekład: Konrad Brzozowski
Data wydania polskiego: 2000
Data wydania oryginalnego: 1968
384915916.001.png 384915916.002.png
Rozdział pierwszy
W cuchnącej odrażająco alei panował tak gęsty mrok, że można było niemal pochwycić
cienie i odgarnąć je na boki niczym zasłony w oknie. Ten świat nie znał księżyca, a na niebie
migotały jedynie ogniki gwiazd. Mieszkańcy Koonga ustawiali lampy tylko na większych
ulicach miasta — siedliska wszelkiego plugastwa.
W powietrzu unosił się fetor równie intensywny, co otaczające całe miasto ciemności.
Śliski chodnik pokrywała warstwa mułu i błota, i dlatego, choć strach podpowiadał mi szybką
ucieczkę poruszałem się powoli, ostrożnie badając drogę przed sobą. Przebywałem w tym
mieście zaledwie od dziesięciu dni. Nie zdążyłem więc jeszcze zapoznać się z jego topografią
i słabo orientowałem się w terenie. Gdzieś przede mną, jeśli naprawdę sprzyjało mi szczęście,
powinny znajdować się drzwi ozdobione wizerunkiem głowy jednej z bogiń czczonych na tej
planecie. W nocy oczy bogini wabiły zapraszającym światłem, bo za drzwiami ustawiano
lampy, które paliły się przez całą noc. Każdy, kogo ścigano za jakiekolwiek przestępstwo
przez choćby pół miasta, po przekroczeniu tych drzwi znajdował pewne schronienie i mógł
umknąć swoim prześladowcom.
Szedłem, opierając się lewą ręką o wilgotną ścianę i czułem, jak zimny szlam okleja mi
palce. W prawej trzymałem laser, który dawał mi cień szansy, że się obronię, gdyby mnie
teraz osaczono. Oddychałem ciężko. Ucieczka i koszmar, jaki zmusił mnie do niej,
przytłoczyły mnie i wyczerpały — tym bardziej, że ani ja, ani Vondar nie zasłużyliśmy sobie
na to.
Vondar — świadomie odsuwałem od siebie wszystkie myśli z nim związane. Nie miał
szans już wtedy, gdy Zielone Szaty weszły chyłkiem do tawerny, ustawiły swój kołowrotek i
puściły go w ruch. Złowroga igła wirująca na jego czubku miała wskazać kolejną ofiarę,
demona, którego przychylność należało sobie zjednać. Wszyscy zbledli ze strachu.
Siedzieliśmy bez ruchu, przykuci do ziemi osłupieniem, w jakie wprawiały nas obrzędy
odprawiane w tym przeklętym świecie. Każdy, kto podczas wirowania igły zrobiłby choć
najmniejszy ruch, zginąłby natychmiast, zgodnie z obowiązującym prawem, z ręki najbliżej
znajdującej się osoby. Okrutna loteria, od której nie ma ucieczki. Nie czuliśmy jednak
strachu, nigdy bowiem się nie zdarzyło, żeby igła obróciła się przeciwko przybyszowi z
innego świata. Zielone Szaty wolały nie zadzierać ze strażnikami ani z potęgą z innej planety.
Wiedziały dobrze, że bóg posiada największą moc tam, gdzie w niego wierzą, i łatwo może
ugiąć się pod ciosem żelaznej ręki niewiernych, zwłaszcza jeśli ów cios spadnie z nieba.
Vondar odważył się nawet pochylić trochę do przodu. Z właściwą sobie ciekawością
studiował twarze zebranych. Był zadowolony, jak zwykle po udanym dniu: zdołał ustalić
dostęp do źródła kryształów i ubić intratny interes, a potem zjadł obiad dobry na tyle, na ile
pozwalały kulinarne umiejętności tych barbarzyńców.
Poza tym udało mu się wykryć oszustwo Hamzara, który próbował sprzedać nam
sześciokaratowy kamień ze skazą! Vondar zmierzył kamień i udowodnił, że uszkodzenie jest
nieodwracalne, a kryształ, na którym Hamzar, mając do czynienia z mniej doświadczonym
kupcem, mógłby zbić majątek, nie jest więcej wart niż nabój do lasera.
Laser — ścisnąłem go mocniej w dłoni. Oddałbym teraz cały worek drogich kamieni za
jeden dodatkowy nabój. Życie człowieka, przynajmniej dla niego samego, zawsze warte jest
więcej niż osławione skarby Jaccardy.
Vondar przyglądał się więc spokojnie tubylcom zebranym w tawernie, oni zaś pilnie
śledzili ruch igły, która mogła przynieść śmierć każdemu z nich. Chwilę później igła zwolniła
obroty i zatrzymała się. Nie wskazywała nikogo z zebranych; wymierzona była w wąski
prześwit między mną a Vondarem. Vondar uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Wygląda na to, że ich demon nie może się dzisiaj zdecydować, Murdoc.
Powiedział to w języku międzygalaktycznym, ale ktoś musiał go zrozumieć. Nawet wtedy
jednak nie okazał strachu, i nie sięgnął po broń, choć wiedziałem, że zawsze był czujny.
Każdy handlarz drogimi kamieniami musi mieć oczy dookoła głowy, laser gotowy do strzału i
zmysł, który ostrzega go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
Może demon rzeczywiście był niezdecydowany, ale nie jego wyznawcy. Zaatakowali nas.
Wyciągnęli ukryte w długich rękawach rzemienie, którymi zazwyczaj krępowali więźniów
rzucanych później na pożarcie swemu panu. Pierwszego z Zielonych Szat udało mi się trafić.
Strzeliłem przez stół, w którym mój laser wypalił dziurę. Vondar też próbował się bronić, ale
zareagował o ułamek sekundy za późno. Jak mawiają Wolni Kupcy, jego szczęście się
ulotniło. Mężczyzna po prawej rzucił się na niego, zepchnął pod ścianę i unieruchomił mu
rękę tak, że Vondar nie mógł wyciągnąć broni. Wszyscy dookoła pokrzykiwali na nas
gniewnie. Zielone Szaty wycofały się. Nie było sensu się narażać, skoro mógł nas
obezwładnić rozwścieczony tłum.
Zobaczyłem kolejnego napastnika, który zbliżał się właśnie do Vondara. Bałem się
strzelić, bo nie wiedziałem, czy nie trafię przez przypadek mojego nauczyciela. W chwilę
potem usłyszałem krzyk Vondara zdławiony przez krew wypływającą mu z ust. Napastnicy
rozdzielili nas. Przeciskałem się wzdłuż ściany i próbowałem namierzyć któregoś z Zielonych
Szat. Nagle — nie znalazłem za sobą oparcia, ściana się skończyła, a ja zatoczyłem się do tyłu
i wypadłem przez boczne drzwi na ulicę.
Zacząłem biec na oślep. Po chwili jednak przystanąłem, skryty za jakimiś drzwiami. Za
sobą słyszałem odgłosy pościgu. Nie miałem dokąd uciekać, bo na drodze do portu
kosmicznego znajdowali się goniący mnie ludzie. Na krótką chwilę przycupnąłem na progu.
Nic poza stoczeniem ostatniej, desperackiej walki nie przychodziło mi do głowy.
I wtedy... zupełnie nie wiem skąd, zaświtała mi w głowie ta myśl. Przypomniałem sobie o
świątyni, do której trzy lub cztery dni temu zabrał nas Hamzar. Wróciła do mnie jego
opowieść o tym miejscu, choć teraz nie bardzo wiedziałem, w którym kierunku iść.
Spróbowałem okiełznać własny strach i uzmysłowić sobie, gdzie się obecnie znajduję.
Odpowiednie wyszkolenie wielokrotnie ratowało ludzi z tarapatów i podobnie było teraz w
moim przypadku. W czasie żmudnego treningu wyćwiczono mi pamięć. Doświadczenie
zdobyte przy moim ojcu i nauczycielu, Hywelu Jernie, zaprocentowało.
Stopniowo przypomniałem sobie, którędy uciekałem, i postanowiłem zawrócić.
Wiedziałem, iż ścigający mnie ludzie są przekonani, że mają w ręku wszystkie atuty i że jeśli
tylko zdołają utrzymać mnie z dala od portu, stanę się łatwą zdobyczą w labiryncie ulic
wrogiego miasta.
Wyszedłem z cienia i ruszyłem w kierunku północno-zachodnim, czyli dokładnie w
przeciwną stronę, niż spodziewali się tego moi prześladowcy. Dotarłem do tej smrodliwej
alei, brnąc przez przyprawiający o mdłości szlam.
Na pierwszy punkt orientacyjny wybrałem wieżę portową. Świeciła jasno na tle czarnego,
bezksiężycowego nieba. Starałem się mieć ją cały czas po prawej stronie. Drugim punktem
była strażnica Koonga, która co chwila ukazywała się i znikała między budynkami. Była
niezwykle wysoka, a zbudowano ją, by ostrzegać mieszkańców miasta przed
niespodziewanymi atakami dzikich morskich najeźdźców, którzy w ciężkich czasach Wielkiej
Zimy przybywali tu z północy.
Aleja kończyła się murem. Z laserem w zębach wspiąłem się na jego szczyt. Tam
przykucnąłem i rozejrzałem się dookoła, by w końcu stwierdzić, że teraz pójdę po murze,
który biegł poza budynkami i choć wąski, pozwalał poruszać się ponad poziomem ulicy.
Światła górnych pięter wskazywały mi drogę.
Gdy co jakiś czas przystawałem, dobiegały mnie odgłosy pościgu. Napastnicy opuścili już
główne ulice miasta i rozbiegli się po mniejszych alejkach. Poruszali się jednak bardzo
ostrożnie, ponieważ perspektywa napotkania ściganego, który może czaić się gdzieś w
ciemnościach z laserem gotowym do strzału, nie była zbyt zachęcająca. Czas i tak pracował
na ich korzyść. Jeśli bowiem nie udałoby mi się dotrzeć do sanktuarium przed świtem,
zdradziłby mnie mój strój i zostałbym szybko schwytany. Miałem na sobie zmodyfikowaną
wersję załogowego ubioru, dopasowanego do sezonowych lotów kosmicznych i
dostosowanego do warunków spotykanych w wielu różnych światach, choć w innym kolorze
niż stroje załogi statku kosmicznego.
Vondar ubrany był w tunikę w jednostajnie oliwkowozielonym kolorze. Odznaka na jego
piersi mówiła, że jest ekspertem od drogich kamieni. Ja miałem podobną, jednak moją
przecinały dwa paski, które potwierdzały mój uczniowski status. Ubrania, jakie nosiliśmy pod
Zgłoś jeśli naruszono regulamin