Mccaffrey Anne - Statek 04 - Miasto, Które Walczyło.pdf

(977 KB) Pobierz
Annê McCaffrey S
Annę McCaffrey S. M. Stirling
MIASTO, KTÓRE WALCZYŁO
Przełożyła Beata Jankowska-Rosadzińska
PROLOG - Jak długo? - zapytał zrozpaczony Amos ben Sierra Nueva.
- Następne czterdzieści pięć minut, sir - odpowiedział technik bezbarwnym głosem, świadczącym o
jego koncent-racji.
Amos dotknął czujnika w uchu i odwrócił się ku niskim wzgórzom. Porastał je sosnowy las, a
przynajmniej było tak jeszcze przed godziną, gdyż teraz płonął. Słupy ognia, pod-sycanego
żywicą, osiągały wysokość’ pięćdziesięciu metrów. Najeźdźcy sami odcięli sobie drogę wybuchem
ognia wznie-conego z samolotu. Wydawało się, że fakt, iż przyczyniają się do strat we własnych
oddziałach, jest im całkiem obojętny. Betheliański arystokrata zgrzytał zębami z wściekłości na tę
wielkopańską pogardę i, niestety, racja była po jego stronie. Inwazji Kolnari największy opór
stawiali Strażnicy Świą-tyni i planetarna policja Bethelu. Byli tą nieliczną garstką, która nie
odebrała inwazji jako kary za grzechy bezbożnego młodego Amosa ben Sierry Nueva i jego
zwolenników. Na-tomiast wierni skutecznie nadstawiali gardła pod pirackie noże. Całe szczęście,
że Amos i jego zwolennicy byli przy-gotowani do walki, choć spodziewali się raczej, że pewnego
dnia przyjdą po nich Strażnicy.
- Wszystko przygotowane, mój bracie - oznajmił męż-czyzna siedzący obok Amosa na tylnym
siedzeniu pikapa. Joseph ben Said był obywatelem, gorzej, draniem ze slum-sów Keriss, ale też
pierwszym zwolennikiem Amosa, który dowiódł największej lojalności. Amos przypomniał sobie
rów-nież o jego umiejętnościach.
- Zabierz mnie prosto do bunkra - polecił i uciął protes-ty Josepha obcesowym machnięciem ręką.
Gdy kierowca odpalił silniki i poprowadził pojazd w dół brudnej drogi, kanonier pochylił się za
zamontowaną na ob-rotnicy wyrzutnią rakietową. Był niedoświadczony, tak jak wszyscy. Drugie
Objawienie w tajemnicy trenowało ze zgro-madzoną bronią, przygotowując się na Drugi Exodus
do Al Miny. Oficjalna policja Świątyni utrzymywała, że nie ma potrzeby ryzykować poza Bethelem,
skoro po trzech wiekach dzielnego wychowania Wybrani wciąż byli rzadkością na początkowym
obszarze układu. Nie było czasu na zdobycie prawdziwych umiejętności w posługiwaniu się
niszczyciel-skimi narzędziami, które były ich zabezpieczeniem na wy-padek, gdyby Starsi użyli siły.
nie chcąc dopuścić do po-wstania układu innych zamieszkanych planet systemu Saffron. Przed
nimi ogień pulsował i ryczał. Sosny były rodzimą odmianą. Nazywano je drzewami-świecznikami. O
tej porze roku stawały się wyjątkowo łatwo palne, a powietrze było gęste od ciężkiego żywicznego
dymu. Tuman kurzu trysnął spod samochodu, gdy zakręcali za bunkrem, zarzuconym obe-cnie
maszynami rolniczymi i przykrytym nie przerobionymi odpadami. Kierowca wycofał i nie
wyłączając silników, osa-dził pojazd na sprężystej osłonie, tak by linia celowania kanomera
przebiegała tuż nad szczytem wzniesienia. - Dobra robota - powiedział Amos, klepiąc go po ra-
mieniu, po czym wyskoczył i schylił się, by wejść do bunkra. Do jednej ze ścian przytwierdzono
ekran, który pokazywał obszar w zasięgu kilometra od czujnika umieszczonego przy drodze. Pół
tuzina mężczyzn i kobiet w kombinezonach i czap-kach mówiło do komunikatorów lub pochylało
się nad sche-matem rozłożonym na prowizorycznym stole. Powietrze w bunkrze przesycone było
chrzęszczącym napięciem, do-tkliwszym dla nerwów niż huczenie płonącego lasu dla uszu. Amos
skinął głową... oficerowi, przypomniał sobie. Nie byli już przyjaciółmi ani wasalami, lecz
wojownikami. - Nadchodzą- oznajmiła Rachel bint Damscus.
Jej szczerą kościstą twarz pokrywała maska opanowania. Była specjalistką od infosystemów. co
było niezwykłą rzad-kością na Bethelu, gdzie większość kobiet trzymała się tra-dycyjnych
kobiecych dziedzin, jak medycyna czy literatura. Joseph ukłonił się jej.
- Dobrze się miewasz, pani? - zapytał.
Odpowiedziała krótkim skinieniem, po czym odwróciła się do Amosa.
- Uderzyli w las rodzajem broni zapalającej pośredniego rażenia, a teraz przeprawiają się przezeń.
Mają pojazdy me-chaniczne. Te z charakterystycznymi cechami termojądro-wych cząstek neutrino,
wyglądają na dosyć ciężkie. - Prawdopodobnie nie wiedzą, jak powszednie są tu złe ognie -
stwierdził Amos. Pracował, aż zaschło mu w ustach. W pojazdach Bethelu stosowano baterie
akumulatorowe. Rachel dobrze się trzymała, lepiej, niż oczekiwał. Znając jej gwałtowne
usposobienie, spodziewał się wybuchu histerii. Poza tym cierpiała na klaustrofobię, więc
przebywanie w bun-krze stanowiło dla niej dodatkowe obciążenie psychiczne. Musiała skupiać
całą siłę woli. by zwalczyć lęk. za co należało się jej szczególne uznanie.
- Myśleli, że płomienie zamaskują ich podejście - po-wiedział głośno.
W pierwszej zasadzce zabili kilku najeźdźców z piechoty. Wystarczyło parę godzin, by sprawdzić,
jak obcy reagują na wyzwanie - odpowiedzieli natychmiast z przytłaczającą siłą.
Amos odchrząknął i zapytał spokojnie:
- Jak daleko są od kopalni?
- Dwa kilometry i zbliżają się z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Mam ich na ekranie.
Obraz drżał, choć ekran przytwierdzony był do ściany. Oznaczało to. ze coś wstrząsnęło ziemią
pod czujnikiem, mimo iż przymocowali go do solidnej skały. Przed nimi po obu stronach rozciągały
się wzgórza. Wszystko, prócz wąs-kiego strumienia i wiodącej wzdłuż mego drogi, płonęło, aż do
podnóża masywnych, granitowych pochyłości. Na niżej położonych stokach wśród płonących
drzew przesuwały się matowo połyskujące kształty, trudne do odróżnienia od tła. jakby ich
powierzchnie przystosowywały się do koloru oto-czenia niczym kameleon. Można było dostrzec
kontury nis-kich kopuł z długą bronią, sterczącą w kierunku płyt. lufami zbudowanymi ze zwojów
lub pierścieni oraz czymś w rodzaju falowodu albo elektromagnetycznej wyrzutni rakietowej.
Jeden z walczących pojazdów obrócił się wokół własnej osi. Na końcu lufy pojawił się błysk,
równie jasny jak pło-7 mienie. Gdy czujnik został zamieniony w plazmę, obraz na monitorze
nieznacznie zaszedł mgłą, a potem odzyskał klaro-wność, jak system kompensowany przez
poszerzanie wyjścia z innych systemów.
- Dobrze, to da nam klucz do czułości ich detektorów - powiedział Joseph. Pochylił się do przodu. -
Czy wszyscy już stamtąd wyszli?
- Wycofują się na pokład wyrzutni. Nie ma nikogo w pro-mieniu piętnastu kilometrów -
odpowiedziała Rachel. - My jesteśmy najbliżej.
- Więc zrób to - polecił Amos.
Dotknęła pulpitu sterowniczego. Monitor rozbłysnął białym światłem i zgasł. Pół sekundy później
aktyniczny błysk prze-świetlił bunkier i odbił się od tylnego wejścia, lecz pozostał dość jasny, by
przyciemnić ich ochronne gogle. Po kilku uderzeniach serca rozległ się grzmot, jakby Bóg
skierował na nich swój gniew; ziemię przeszył potężny wstrząs i zalała ją fala żaru. Z powodu
powstałego ciśnienia huczało im w uszach.
- A więc Kenss zostafo unicestwione - mruknęła do siebie Rachel. Przez moment sprawiała
wrażenie nieobec-nej. - Tarnik widział to. Powiedział, że błysk był jak miecz Boga, a fale miały
kilometr wysokości, gdy załamały się nad górami półwyspu.
- Wynosimy się stąd - rzekł spokojnie Amos, spogląda-jąc na zegarek wpięty w rękaw. Nie było nic
więcej do powiedzenia. W Kenss, stolicy Bethelu, mieszkała rodzina Rachel, jak również większość
żyjących krewnych Amosa i Josepha, jeśli miał jakichś. - Spotkamy się za czterdzieści minut przy
wahadłowcu. - Zamilkł na moment. - Rachel? - Tak, sir?
- Dobra robota. Bardzo dobra.
Kiedy opuścili bunkier, słup obłoku spłaszczył się już wysoko w stratosferze.
ROZDZIAŁ 1
„SSS”. Czujnik przeglądu AI przefiltrował wiadomość z przestrzeni międzygwiezdnej i przesłał ją do
kontrolera Stacji SSS-900.
- Znowu syczymy, co? - mruknął z roztargnieniem Si-meon do podprogramu i ponownie skupił
uwagę na symula-torze.
Napoleon zepchnął właśnie Brytyjczyków na północ od Nottingham. Ranni, wyczerpani żołnierze
rozpierzchli się po polach, na których obozowała pobita armia, gdy spadł deszcz i szare niebo
pociemniało nad rozdeptanymi, błotnistymi po-lami. W oddali, na pofałdowanym obszarze, gdzie
ciała poleg-łych leżały wokół zniszczonego działa, wciąż migotały ogniki. To kobiety chodziły z
latarniami, szukając swoich mężów i synów.
Posłaniec przybył do namiotu Wellesley z wiadomościa-mi o powstaniach jakobmów w Birmingham
i Manchesterze oraz o wylądowaniu irlandzkich rebeliantów. W otwartym skrzydle namiotu stał
mężczyzna z dużym, dziobatym nosem. Przemoknięty milicjant zasalutował niezgrabnie i, mrużąc
oczy przed deszczem, podał mu przesyłki. - Do diabła z tym - mruknął mężczyzna z dużym
nosem, wracając do stołu, na którym leżała rozłożona mapa, i roz-winął ciężkie, zalakowane
papiery. - Jaka szkoda. Gdybyśmy wygrali tę ostatnią bitwę... Gdyby ciocia miała wąsy, toby była
wujkiem. Ale tak niewiele brakowało, tak bardzo nie-wiele. - Spojrzał na posłańca. - Poinformujesz
jego wyso-kość, że musi wraz z rodziną królewską natychmiast wsiąść na statek do Indii. To -
sięgnął po raporty schowane w pro-wizorycznym biurku - dla wicekróla Arnolda w Kalkucie. -
Poddaję się - powiedział komputer.
- Oczywiście - odparł zarozumiale Simeon.
Przełączył podstawowe ognisko wizualne z symulacji z po-wrotem na spoczynek i spojrzał na dużą
holotablicę. Był to wspaniały model używany w grach wojennych. Przedstawiał mapę Anglii
zasypaną symbolami jednostek. Przez powięk-szenie poszczególnych sektorów można było
uzyskać coraz więcej szczegółów, aż do ożywionych modeli żołnierzy i koni.
Albo czołgów i artylerii do kilku innych gier. Skoncentrował
się na koniu, który ze zmęczenia opierał się o swego sąsiada
w linii pikiety, oraz na twarzy ziewającego posterunkowego
z wystającymi zębami,
ccc
- Co to jest? - zapytał Simeon.
Odpowiedź napłynęła do jego świadomości z obwodów w postaci ścisłej wiązki sygnału
modulowanych fal podprzes-trzeni. przechwyconej przez jedną z odbiorczych boi na obrze-żach
systemu. Podprogram ocenił sygnał jako przypuszczalnie interesujący.
Hmm, pomyślał. Dziwne. Mógł to być po prostu ostatni zanikający hałas przeciekającej
miniosobliwości, zanim się ¦otworzy. Obiekty dążyły do grupowania się w tym obszarze, pełnym
gwiazd trzeciej generacji i czarnych dziur, jednak to wyglądało na sygnał. Problem polegał na tym,
że niczego nie było w tym kierunku. Niczego zarejestrowanego jako zamieszkane przez więcej niż
dwieście źródeł światła. Był pewien, że w strefie operacyjnej Stacji Kosmicznej Simeon--900-X nie
ma komunikacji. Musiałby zauważyć, gdyby coś się w niej pojawiło. Jeśli ktoś go wzywał, pewnie
spróbuje jeszcze raz.
Leniwie przejrzał listę kontrolną funkcji stacji. Urządzenie regulacji składu powietrza oczywiście
działało bez zarzutu. Czerwona kontrolka nie sygnalizowała żadnych wahań. Na orbicie połączono
sto siedemdziesiąt dwa statki różnego ro-dzaju - od liniowca „Altair” do holowników. Dwadzieścia
siedem megaton różnych mineralnych proszków znajdowało się w tranzycie, chłodni lub było
poddane obróbce w celu uzyskania ubocznych wytworów SSS-900-X. W hali konstru-owano dwa
nowe holowniki. Centralne wybory były w toku, a radzie stacji sektora trzeciego przewodziła Anita
de Chong--Markowitz. „Śmierć w Dwudziestym Pierwszym” wciąż utrzymywała się na pozycji
najlepszego hologramu miesiąca. Simeon zaśmiał się w duchu szyderczo, lecz pobrzmiewała w
tym śmiechu również tęsknota. Poważni naukowcy nie mogli obserwować historycznych
dramatów, ponieważ fabry-kanci nie dokonaliby swego odkrycia.
Dalsze zagłębianie się w szczegóły nie było konieczne. Simeon, człowiek z kapsuły, wraz ze
złączami tworzył SSS--900-X. Odrobina świadomości przypominała o nie rozwinię-tym ciele
znajdującym się wewnątrz tytanowej skorupy w cen-tralnej kolumnie spoczynku. To On był stacją
i żadne słabości czy niepowodzenia nie miały nic wspólnego z bólem, napię-ciem i sprawami
osobistymi. Dopóki jego zmysł kinestetyczny pozostawał skoncentrowany, był metalową rurą
kilometrowej długości, z dwoma olbrzymimi globami zbliżonymi do jej końców.
Akurat przyleciał Altair. Simeon przycumował statek ze zwykłą sprawnością, lecz bez dokładnego
zbadania go, co na-leżało do jego zwyczajów. Rozmyślnie odwrócił uwagę od wysiadających
pasażerów, odmawiając studiowania ich twa-rzy, a szczególnie twarzy kobiet.
Na tym statku znajdowała się następczyni Radona, mięś-niowca Simeona. Znał tylko jej
świadectwo pracy i nazwis-ko - Channa Hap. Prawdopodobnie pochodziła z Hawking Alpha
Proxima, gdyż Hap było popularnym nazwiskiem wśród urodzonych w tej starożytnej i bogatej
wspólnocie. Jednak nie miał całkowitej pewności. Tak bardzo sprzeciwiał się przejś-ciu Radona na
emeryturę, że nie interesował się znalezieniem jego następcy.
- No, koniec dąsów - powiedział do siebie. - Czas się uporać z programem. - Przywołał
podprogram, żeby usunąć zgłoszenia kandydatów. Był to zaledwie techniczny manewr, który nie
miał nic wspólnego z pobudkami oso-bistymi.
Nie chciał jej, ale teraz byli na siebie skazani. Liniowce dokowały w północnym przedłużeniu
bieguno-wym dwóch złączonych globów tworzących stację. Rura miała kilometr długości i pół
szerokości, uzupełnianie zasilania oraz komorę rozładunkowy wyposażoną tak, że mogła zadowolić
zbiorową próżność mieszkańców stacji - było to pomiesz-czenie o długości i szerokości dwudziestu
metrów, wysokości piętnastu metrów, podzielone ściankami. Zarówno ściany, jak i podłoga
wyłożone były egzotycznymi kamieniami wydoby-tymi w kosmosie. Znajdowały się tam także
komputery infor-macyjne i wszystko, czego potrzebował gość. aby się czuć jak w domu.
- Jestem Channa Hap - powiedziała kobieta do jednego z tych urządzeń. - Potrzebuję wskazówek,
by dotrzeć do ośrodka dowodzenia.
A więc to ona. Pociągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i średniej długości, kręcone,
ciemne włosy. - Jest pani oczekiwana, panno Hap - odpowiedział ter-minal. Miał łagodny,
opanowany głos, będący syntezą głosów kilku ulubionych aktorów Simeona. Niektórzy z nich żyli
w dwudziestym czwartym wieku. - Życzy sobie pani środka transportu?
- Jeśli me ma pośpiechu, to się przejdę. Muszę przywyk-nąć do nowego domu.
- Proszę tędy.
Skinęła głową. Simeon zatrzymał obraz i studiował jej wysoką, atletyczną sylwetkę. Ubrana z
prostotą w kombinezon, ale ma prezencję, stwierdził. Jeśli ktoś lubi łagodne łuki i subtelne
okrągłości, to uzna jej sylwetkę za ładną. Słowem: lis. W zadziwiająco krótkim czasie dzwonek u
drzwi zasyg-nalizował prośbę o wpuszczenie.
- Wejdź - powiedział Simeon, równie zdenerwowany, jak podczas spotkania ze swym pierwszym
mięśniowcem, i drzwi się rozsunęły.
Kiedy Channa weszła, zbliżył się do wziernika na odleg-łość, którą uważał za normalną w trakcie
rozmowy. Dawało mu to przewagę, odkąd ludzie z kapsuł nie mogli zachować psychologicznie
wygodnego dystansu. Kobieta miała delikat-ne, regularne rysy twarzy, poważne, ciemne oczy i
czarne, kręcone włosy porządnie upięte w niebanalny sposób. Boha-terka z filmów wideo. Idealna!
Chyba zmienię do niej stosu-nek, pomyślał. Włączył ekran ze swoją własną „twarzą”, którą
wyobrażał sobie jako zabójczo ładną: opalona, z blizną pozo-stałą po pojedynku z Heidelbergiem,
spokojnymi, szarymi oczyma, krótko ostrzyżonymi blond włosami oraz w czapce fana Centauri
Jets.
- Hubba-hubba! - powiedział głośno.
Ciemne oczy kobiety rozszerzyły się nieznacznie.
- Przepraszam?
Roześmiał się.
- To określenie ze slangu starożytnej Ziemi. Oznacza „seksowną babkę”.
- Rozumiem.
Było to powiedziane tak ostrym tonem, że Simeon niemal słyszał, jak odbija się echem na
pokładzie. O rany, pomyślał, naprawdę dobrze mi idzie.
- Hmm, uważam je za komplement.
Dlaczego nie przysłali mi mięsniowca mężczyzny? - zadał sobie pytanie, nie pamiętając o swej
formalnej prośbie męskim zobowiązaniu.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała chłodno. - Tylko nie jest to rodzaj komplementu, który lubię.
Ma miły głos, pomyślał niespokojnie Simeon. Szkoda, że wygląda na dziwkę.
- A jaki rodzaj komplementów lubisz? - zapytał tonem wymuszonej wesołości, którym niełatwo
było kierować przez głośnik cyfrowy.
- Te, które dotyczą mojej zdolności szybkiego uczenia się, mojej sprawności oraz potwierdzają, że
dobrze wykonuję swoją pracę - rzekła, przechodząc w głąb pokoju i zajmując miejsce przed jego
kolumną. Dopóki nie skończyła mówić, nie patr/yła prosto na niego.
- Komplement, którym obdarzyłabyś serwomechanizm, gdybyś miała taki zwyczaj - podsumował.
- Właśnie. - Uśmiechnęła się słodko i założyła ręce. - Ma pani interesujące nastawienie, panno
Hap - powie-dział, kładąc lekki nacisk na dawny sposób wyrażania szacunku. Jeśli chce, bym go
okazał oficjalnie, to uczynię to oficjalnie. - Większość kobiet, z którymi pracowałem, nie miała nic
prze-ciwko okazjonalnym komplementom na temat ich wyglądu. Nieznacznie uniosła brwi i
podniosła wyżej głowę. - Może, jeśli miały ci coś do zarzucenia, pomijały to milczeniem, jakby
było częścią nastawienia. Krzyczałbym, gdybym mógł, pomyślał Simeon. Przez te ostatnie
tygodnie bez Telia Radona czuł się bardzo samotny. Zaczął sobie wyobrażać, jak wesoło będzie
mu z nowym mięśniowcem, ze będzie miał z kim porozmawiać... Jak mogli przydzielić mu tę...
lodową księżniczkę? Wiedzieli, że jest skory do ustępstw, pewnie, ale udzielił im bardzo
dokładnych wskazówek w kwestii tego, czego szuka u mięśmowca. Nie-stety, Channa Hap nie
posiadała żadnej z wymienionych przez niego cech. Czyżby ktoś z ośrodka wykorzystywał jego
dob-roduszność, mając nadzieję, że zrobi z mą porządek albo może pozbędzie się jej?
- Twoje nastawienie uważam za dość interesujące - mruknęła, mrużąc oczy. - Sprawdzałeś
ostatnio poziom swo-ich hormonów?
- To raczej osobista uwaga... - Może chcą. żebym wyrzucił ją przez śluzę powietrzną, kiedy nikt nie
będzie patrzył.
- „Seksowna babka”, co? - Uśmiechnęła się kpiąco, unosząc brew.
- To był komplement, który miał cię rozluźnić. Spraw-dzałaś ostatnio poziom własnych hormonów?
Zapadła cisza.
Po chwili kobieta usiadła i spojrzała na niego ze spokojem. - Posłuchaj, nawet jeśli ci się nie
podoba, /e skierowano tutaj właśnie mnie, to z praktycznego punktu widzenia musi-my się
pogodzić z faktem, że chwilowo jesteśmy na siebie skazani. Potrzebujesz mięśniowca. więc jestem
tu. Jestem dobrze przeszkolona, doświadczona i pracowita. Nie musimy się kochać, aby razem
pracować.
- Prawda, ale zachowywanie dystansu wobec kogoś, kogo widzisz codziennie, jest męczące.
Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Słuchaj, dlaczego nie prze-kreślimy po
prostu tego, co się dotąd zdarzyło i nie zaczniemy od nowa? Co ty na to?
Zacisnęła usta, a potem uśmiechnęła się. - Jestem gotowa, ale zaczniemy powoli i na razie
darujmy sobie osobiste uwagi. Dobrze? - Skinęła głową w jego stronę i uniosła brew. - Ty
zaczynasz.
__ Cześć, musisz być Channa Hap. Witaj na SSS-900-C.
__ Dziękuję. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Nie, zawsze mam czas dla ład... kolegów. -
Zauważył, że jej oczy zwęziły się nieznacznie. - Wyglądasz na spra-wną...
- Dobra, niech ci będzie, jesteś taki stalowy i w ogóle.
- Zabawne, to samo mógłbym powiedzieć o tobie.
Wstała.
- No nie, nic z tego nie będzie.
- Mój błąd. Nie powinienem był tego mówić. Słuchaj, musisz być zmęczona po podróży. Dlaczego
nie uspokoisz się, nie rozejrzysz, nie odpoczniesz trochę? Wszystko mogło-by wyglądać inaczej.
- To nie ma nic wspólnego z moim zmęczeniem czy twoimi hormonami...
- Co się tak uczepiłaś moich hormonów? - Zamknij się i słuchaj. - Channa posłała mu spojrzenie,
które niemal poczuł fizycznie. Przerwała i siadając, założyła ręce na piersiach. - Po prostu słuchaj -
powiedziała poważ-nie. - Myślę, że będzie lepiej, jak wyłożymy karty na stół. Jeszc/e nie
przestudiowałam do końca twoich kartotek - przyznała i uśmiechnęła się zmęczona. - Po prostu
nie mog-łam się do tego zmusić. Ale i tak sporo o tobie wiem. - Odchyliła się lekko do tyłu i
skrzyżowała długie nogi. - Wiem, że masz niezłe wpływy i sporo kontaktów w ośrodku
administracji. Wiem też, że odwoływałeś się do nich w spra-wie zastępstwa twojego mięśniowca. -
Spojrzała na niego surowo. - Stałeś się sławny na niemal wszystkich poziomach. Trochę się
pogubił. Narobił szumu, kiedy wysłali Telia Radona na emeryturę, ale co to miało wspólnego z nią?
- Na wypadek gdybyś się zastanawiał, dlaczego wycią-gam tę sprawę... - kontynuowała. Rety,
pomyślał Simeon, to przerażające! To niemożliwe, żeby potrafiła czytać w mo-ich myślach. A może
jednak? - ...pewnie zainteresuje cię, że mam własne kontakty w administracji. Powiedzieli mi, że
przed-stawiłeś listę kwalifikacji, którym raczej trudno sprostać. Faktycznie, byłam jedyną
kandydatką, która ich zdaniem pa-sowała do tej charakterystyki, z małym wyjątkiem, bo podob-no
brakuje mi c/terech lat do wymaganego wieku. - Cóż, widzisz...
- Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Powiedziano mi także, że przeglądałeś moje akta, szukając
czarnych plam, a kiedy ci się to nie udało, starałeś się znaleźć choćby cienie, które mógłbyś uznać
za czarne plamy...
- Hej! Nie wiem, z kim rozmawiałaś...
- Wytrzymaj ze mną jeszcze kilka chwil - zażądała Channa, unosząc palec. - Potem będziesz mógł
mówić. Ni-gdzie się me wybieram. - Mrużąc oczy, przez moment wpat-rywała się w jego
podobiznę na ekranie, a kiedy zachował milczenie, skinęła głową. - Powiedziano mi, że potrafisz
zepsuć dzień prawie każdemu urzędnikowi administracji, wspominając moje imię. Wrażenie, które
zdajesz się pozo-stawiać za sobą jak dym, przywodzi na myśl przysłowie, że me ma dymu bez
ognia. I zaczynam dochod/ić do wniosku, że skoro ty, znany i szanowany mózg, tak usilnie
sprzeciwiasz się mojemu przydziałowi na SSS-9OO, mimo że spełniam wszystkie postawione przez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin