Vinge Joan D - Psychotronik 03 - Deszcz Snow.pdf

(1197 KB) Pobierz
384882990 UNPDF
Do prawdy
dochodzimy nie tylko rozumem.
Ale i przez serce
pascal
Dla
dr. Fredericka Brodsky’ego dr Anny Marie Windsor dr. Richarda Reindollara Podziękowania
Chcialabym złożyć gorące podziękowania za nieoceniony wkład i poparcie następującym osobom,
bez których ani ta książka, ani w ogóle moje życie nie byłyby obecnie w tak dobrym stanie: Jimowi
Frenkelo-wi, Barbarze Luedtke, Carroll Martin, Betsy Mitchel, klanowi Peachów-Pozników, Mary
oraz Nickowi Pen-dergrassom i Vernorovi Vinge’owi. Dzięki, kochani -jesteście cudowni.
- Jaki jest cel owej gry, panie Ropuch? Zabicie potwora? Uratowanie dziewicy? Pomszczenie
krzywd?
- Zajęcie dogodnej pozycji.
Bill Griffen
Rozścieliłem ci pod stopy swe marzenia;
Chodź ostrożnie, nie depcz mi po snach.
W.B.Yeats
Drogę do piekła wybrukowano dobrymi chęciami.
Karol Marks
1
Pięć czy sześć wieków temu jeden przedkosmiczny filozof o nazwisku Marks powiedział, że droga
do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami. Dobrze rozumiał, co to znaczy być człowiekiem,
być niedoskonałym.
Marks myślał też, że wie, jak położyć kres ciągłemu ludzkiemu cierpieniu i niesprawiedliwości:
„Dziel się wszystkim, czym możesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz”.
Nigdy nie zdołał pojąć, dlaczego reszta ludzkości nie może dostrzec prostego wyjścia, skoro dla
niego było tak oczywiste.
Chodzi o to, że ta reszta nawet nie dostrzegała problemu.
Marks mówił także, że jedynym antidotum na psychiczne cierpienie jest ból fizyczny.
Ale nigdy nie twierdził, że czas szybko ucieka, kiedy człowiek dobrze się bawi.
Zerknąłem na bransoletę danych chyba setny raz, żeby sprawdzić, czy już minęła godzina. Nie
minęła. Piąty raz z rzędu w ciągu niecałej godziny znalazłem się przed wysokimi parabolami okien
Aerie, wyglądając przez nie na świat zwany Ucieczką, żeby umknąć przed hałasem i presją
przyjęcia Tau, które toczyło się w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo?
Podstawowe dane, do których zdołała uzyskać dostęp nasza ekipa, nie mówiły nic na ten temat.
Nie przed biurokracją Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w której skład wchodziłem, znalazła się
w Firstfall ledwie wczoraj. Nie
byliśmy tu nawet na tyle długo, żeby przywyknąć do miejscowego czasu. Ale jeszcze zanim
rzuciliśmy na ziemię swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawił się
pełnomocnik Tau i zmusił nas do wzięcia udziału w tym przyjęciu, które toczyło się, jakby wszyscy
znajdowali się w śpiączce.
Z jedwabiście gładkiej kieszeni kupionej po drodze eleganckiej koszuli wygrzebałem kolejny
kawałek kamfy i wepchnąłem do ust. Po chwili zaczęła się rozpuszczać i znieczulać język, a ja
znów wyjrzałem przez okno na zapierający dech w piersiach widok odległych obłocznych raf.
Właśnie zachodziło słońce, obryso-wując blaskiem ich wapienny krajobraz złożony z
postrzępionych szczytów i stromo opadających dolin. Przez labirynt wąwozów przedzierała się
ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie już od wieków kształtując ten krajobraz w coś równie
surrealistycznego jak sen.
Poniżej ta sama rzeka, która odległe rafy kształtowała w fantastyczne rzeźby, opadała bezgłośnie i
bez końca z wysokiej skały. Protz, pełnomocnik Tau, nazwał to Wielkim Wodospadem. Przy-
glądając się ospałej, ciężkiej od szlamu wodzie, zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie jakiś
żart.
- Kocie!
Ktoś wołał mnie po imieniu. Obróciłem się, jednocześnie zerkając po sobie, bo nieustannie
towarzyszyła mi obawa, że następnym razem, kiedy na siebie spojrzę, będę zupełnie nagi.
Nie byłem nagi. Wciąż miałem na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju
garnitur, który kupiłem w hotelowym sklepie, żebym dzisiejszego wieczoru mógł uchodzić za
Człowieka. Człowieka przez duże C. Tak jak to tutaj wymawiano, żeby ktoś broń Boże nie pomylił
mnie z Hydraninem – obcym.
Po drugiej stronie rzeki leżało całe miasto pełne Hydran. Dziś wieczorem na przyjęciu było ich
troje. Ledwie minutę temu patrzyłem, jak wchodzą. Nie teleportowali się, nie zmaterializowali się
irytująco w samym środku tłumu, wzbudzając lęk. Weszli normalnie przez drzwi jak wszyscy inni
goście. Ciekawe, czy mogliby postąpić inaczej.
Od momentu ich przybycia nie potrafiłem uformować w głowie ani jednej składnej myśli. Przez
cały czas bezwiednie obser
wowałem Hydran, upewniwszy się, że mnie nie widzą ani że nie zmierzają w moją stronę. W końcu
jednak musiałem przestać i odwrócić się do okna, po prostu, żeby nabrać tchu.
Udają ludzi – to ich główna czynność na tym przyjęciu – choć i tak na zawsze pozostaną obcymi,
bo przez psychotroniczny Dar stali się wybrykami natury. To kiedyś był ich świat, dopóki nie po-
jawili się ludzie, żeby im go odebrać. Teraz oni byli tu obcy, oni byli outsiderami, znienawidzonymi
przez tych, którzy ich zniszczyli – bo to takie ludzkie: nienawidzić tych, których się skrzywdziło.
Resztka kamfy rozpuściła się na języku w gorzką papkę, ale nie zdołała ukoić nerwów. Przełknąłem
ją i wyjąłem z kieszeni kolejną porcję. Jeszcze w hotelu przyłożyłem sobie przylepki ze środkami
uspokajającymi, wypiłem też stanowczo zbyt wiele drinków, które pojawiały się przede mną za
każdym razem, kiedy się obróciłem. Nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, zwłaszcza kiedy
chcę uchodzić za człowieka, gdyż moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie
obce twarze po drugiej stronie sali.
- Kocie! - Protz znów wołał mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, którzy nie mogą uwierzyć,
że nic więcej po nim nie ma.
Z wyrazu jego twarzy wnioskowałem, że zbliża się po to, żeby zapędzić mnie z powrotem do
działania. A ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było, iż ma już trochę dość tego, że tak konse-
kwentnie mu się wyślizguję. Wyjąłem kamfę z ust i rzuciłem na podłogę.
Kiedy wepchnął mnie z powrotem w sam środek tłumu, zacząłem się rozglądać za ludźmi, których
znam, za innymi członkami ekipy, z którą tu przyjechałem. Wydawało mi się, że dostrzegam po
drugiej stronie pokoju Pedrotty’ego, naszego bitmapistę, ale poza nim nie rozpoznawałem nikogo.
Ruszyłem dalej, mrucząc pod nosem jakieś uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei
obcych osób.
Protz, mój stróż, był urzędnikiem średniego szczebla w Instytucie Biotechniki Tau. Równie dobrze
mógłby nosić tysiąc innych nazwisk – był dokładnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe
postacie, jakie znałem. Były obupłciowe i mogły mieć dowolny ko-
lor skóry, ale wszystkie wyglądały jak jedna i ta sama osoba. Protz nosił przepisowy granatowy
garnitur ze srebrną peleryną – kolory Tau – jakby się w nich urodził.
Pewnie zresztą tak było. W tym wszechświecie dla konglomeratów nie tylko się pracuje, dla nich
się żyje. Nazywają to keiret-su – korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-ny,
pozostał z międzynarodowymi konglomeratami, kiedy te stały się najpierw międzyplanetarne, a w
końcu międzygwiezdne. Przetrwa tak długo, jak długo będą istniały konglomeraty, bo wprost
idealnie oddaje znaczeniem fakt, że kradną człowiekowi duszę.
Konglomerat, który człowieka zatrudniał, nie tylko wytyczał mu drogę kariery zawodowej, ale
także stawał się jego dziedzictwem, ojczyzną, która istnieje zarówno w czasie, jak i przestrzeni.
Kiedy w konglomeracie rodził się nowy człowiek, stawał się komórką w układzie nerwowym
megaistoty. Jeśli miał szczęście i zawsze czysty nos, zostawał jego częścią aż do samej śmierci. A
może i dłużej.
Spojrzałem w dół. Palce prawej ręki okrywały bransoletkę danych, którą nosiłem na lewym
nadgarstku – znów udowadniałem sobie, że istnieję. W tym wszechświecie bez bransoletki prze-
stajesz istnieć. Swoją dostałem dopiero kilka lat temu.
Przez siedemnaście lat moimi jedynymi znakami rozpoznawczymi były blizny – po bójkach, po
nożach. Przez lata miałem krzywy, ledwie zdatny do użytku kciuk, bo zrósł mi się nienastawiony po
tym, jak pewnej nocy spenetrowałem niewłaściwą kieszeń. sąma bransoletka zakrywała bliznę na
nadgarstku, jaka została mi po niewolniczej obrączce robotnika kontraktowego, którą wtopiono mi
w skórę. Nosiłem na ciele wiele śladów. Tych najgorszych nawet nie było widać.
Po latach spędzonych w ludzkim składowisku odpadów zwanym Starym Miastem zły los wreszcie
się odwrócił. A jedna z prawd, jakich się od tego czasu nauczyłem, brzmiała: kiedy przestajesz być
niewidzialny, każdy może zobaczyć cię nago.
- Poznałeś już dżentelmena Kensoe, który przewodniczy naszemu zarządowi... - Protz skinął głową
najwyższemu rangą szefowi Tau, osobnikowi stojącemu na samym szczycie łańcucha po-
karmowego. Facet wyglądał, jakby nie przepuścił w nim żadnego
posiłku, jak również żadnej szansy, żeby napluć w wyciągniętą prosząco dłoń. - A to jest lady
Gyotis Binta, przedstawicielka zarządu Draco. Interesuje się twoją pracą...
Znów poczułem pustkę w głowie. Draco istniało na zupełnie odrębnym, wyższym szczeblu
wpływów i władzy. Byli właścicielami Tau. Skupiali w swych rękach prawa do surowców
naturalnych całej tej planety, a częściowo i do setek innych. Stanowili skończone keiretsu: Instytut
Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym państwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki
pazernych palców, które konglomerat powsadzał w setkę zyskownych konfitur. Lubili się nazywać
Rodziną Draco. Członkowie kartelu wymieniali między sobą towary i usługi, wspierali się
przeciwko próbom przejęcia przez wrogów, pilnowali nawzajem swoich interesów -jak to w
rodzinie. Keiretsu znaczy także „zaufanie”... A właśnie w tej chwili Draco niezbyt ufało tym z Tau.
Zarząd Tau zwrócił na siebie uwagę Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele były jednostkami
autonomicznymi, ale większość z nich korzystała z robotników należących do Robót Kon-
traktowych FKT. Ktoś musiał przecież odwalić wszystkie roboty, których obywatele Tau nie
chcieliby tknąć.
Sprawa wyglądała tak: federalni mieli interweniować tylko wtedy, kiedy mieli dowód na to, że
gdzieś zostały pogwałcone uniwersalne prawa ich robotników. FKT sprawowała kontrolę nad
międzygwiezdnym transportem, więc nikt nie życzył sobie ściągnąć na siebie jej sankcji. Ale z
własnego doświadczenia wiedziałem, że federalnym wcale nie chodzi o to, żeby przyzwoicie trak-
tować obrączki. Tak naprawdę chodziło o władzę.
FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czułych punktów w nieustającej grze sił z
konglomeratami. Polityka to wojna, tyle że broń jest lepiej skrywana.
Nie wiem, kto doniósł federalnym na Tau, może po prostu jakiś korporacyjny rywal. Zdawałem
sobie natomiast sprawę, że ekipa ksenoarcheologów, do której zostałem włączony, przeprowadza
jedną z pokazowych akcji Tau, mających ulepszyć świat i model rządzenia. Przyjechaliśmy tutaj na
koszt Tau, żeby badać żywe dzieła sztuki zwane obłocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego
de-trytusu, które owe wieloryby porozmieszczały na całej planecie.
Zarząd Tau nie szczędził wydatków, żeby udowodnić, że jest czysty albo że przynajmniej się stara.
To oczywiście był żart, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej polityce – wcale nie śmieszny.
Równie oczywiste było, iż Protz chce – spodziewa się – że wszyscy członkowie ekipy pomogą mu
to udowodnić. Powiedz coś- błagał mnie wzrokiem, tak jak błagałby mnie w myślach, gdybym
tylko umiał je odczytać.
Odbiegłem spojrzeniem w bok, szukając w tłumie Hydran. Nie znalazłem. Zwróciłem więc wzrok
na swoich rozmówców.
- Miło mi panią poznać – mruknąłem i na siłę przypomniałem sobie, że już zdarzało mi się spotykać
członków zarządów. Byłem kiedyś ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedziałem na pewno:
cała różnica między konglomeratową szychą a ulicznym śmieciem ze Starego Miasta sprowadza się
do tego, kto wierzy w ich kłamstwa.
Lady Gyotis była drobna i śniada, włosy miała już zupełnie srebrne. Zaciekawiło mnie, ile
naprawdę ma lat. Większość ważnych szych z jej pozycją mogła sobie pozwolić na przestawienie
biologicznych zegarów co najmniej dwa razy. Miała na sobie kwiecistą, brokatową szatę, która
okrywała ją szczelnie od stóp do głów. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na zajmowaną pozycję,
z wyjątkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, którego sploty złożone były z logo różnych
korporacji. Gdzieś w połowie ramienia wypatrzyłem logo Tau.
Rozpoznałem także, co przedstawia wisior w samym środku naszyjnika – stylizowanego smoka z
kołnierzem holograficznych płomieni. Taki sam obrazek miałem wytatuowany na tyłku. Musiałem
być kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pamiętam. Nie powiedziałem jej
jednak, że łączy nas wspólna
ozdoba na ciele.
Lady Gyotis uśmiechnęła się łaskawie i odwzajemniła spojrzenie, tak jakby nie zauważyła w mojej
twarzy nic szczególnego, nawet tych kocio zielonych oczu z podłużnymi źrenicami. Hydrań-skich
oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy – a przecież nie dość ludzkiej.
- Miło mi – odparła. - Bardzo cieszy nas, że mamy pana wśród członków ekipy. Pewna jestem, że
pańskie oryginalne spostrzeżenia wniosą duży wkład we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.
- Dziękuję – odparłem, przełykając posłuszne „proszę pani”, które cisnęło mi się na usta, i
napominając się, że przecież nie dla niej pracuję ani też nie stanowię własności Tau. Tym razem je-
stem członkiem niezależnej ekipy badawczej.
- Mamy nadzieję, że jego obecność w składzie ekipy będzie swego rodzaju demonstracją dobrej
woli wobec... - Kensoe zerknął na mnie z ukosa - ...lokalnej hydrańskiej społeczności – dokończył z
uśmiechem.
Nie odpowiedziałem mu tym samym.
- Miejmy taką nadzieję – mruknęła lady Gyotis. - Wiecie, że mamy tu dzisiaj inspektorów z FKT.
Spotkałem już tych federalnych i nie zazdrościłem Kensoe. Ale z drugiej strony, aż tak bardzo go
znów nie żałowałem.
- Tak, proszę pani – odpowiedział, rozglądając się tak niespokojnie, jakby podejrzewał, że gdzieś tu
się czają wynajęci mordercy. - Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie. Myślę, iż sami się przekonają, że
nasze... ee... problemy zostały mocno przesadzone.
- Miejmy nadzieję – powtórzyła lady Gyotis. -Toshiro! - zawołała niespodziewanie, unosząc do
góry dłoń.
Ktoś lawirował przez tłum w naszą stronę. Kensoe zesztyw-niał, ja także. Idący ku nam nieznajomy
miał na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdziłem logo na hełmie, którego nie zdjął nawet tutaj:
Draco. Garnitur biznesmena był w kolorach głębokiej zieleni i miedzi – barwach tego
konglomeratu. Na fałdzistej wierzchniej szacie nosił istną wystawę pozbawionych znaczenia
świecidełek. Na identyfikatorze widniało: SAND.
Nie było mowy o tym, żeby jakiś szef Korporacji Bezpieczeństwa fatygował się z macierzystego
biura przez pół galaktyki tylko po to, żeby wziąć udział w jakimś tam przyjęciu. Ciekawe w takim
razie, jak głęboko Tau utkwiło w bagnie.
- Lady Gyotis. - Z uśmiechem skłonił lekko głowę w jej stronę. Wciąż uśmiechnięty, skierował
wzrok na mnie.
Nie wiedziałem, co ma oznaczać ten grymas. Nie potrafię go odczytać... Przestań. Sam za nic nie
mogłem zmusić się do skrzywienia ust, które choćby z grubsza mogło uchodzić za przyjazne. Spo-
tkałem w życiu wielu strażników i żołnierzy. I żadnego nie zdarzyło mi się polubić.
Sand miał gładką, złocistą skórę; pod fałdą powieki podcy-bernowane oczy, srebrzyste i matowe,
przypominały łożysko kulkowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczyło, by przejrzeć człowieka
do samych trzewi. Inny szef korb, którego kiedyś poznałem, miał dokładnie takie same – należały
do niezbędnego na tym stanowisku wyposażenia. Im więcej władzy miała konglomeratowa figura,
tym więcej potrzebowała biocybernetycznych udoskonaleń. Zwykle najbardziej skomplikowanych
kabli wcale się nie widziało – większość ludzi wciąż jeszcze tkwiła zbyt głęboko w ksenofobii,
żeby taka naga prawda nie kłuła ich w oczy. U lady Gyotis także wszystko wyglądało najzupełniej
normalnie, a przecież musiała kryć w środku potężną ilość biocybernetyki. Firmy wchodzące w
skład Draco specjalizowały się w najlepszych urządzeniach tego typu.
Ale niektóre zawody wręcz wymagały dziwnego wyglądu, gdyż od niego zależał większy zakres
władzy. Do takich należał zawód
Sanda.
- Panie Kocie – mówiła lady Gyotis – pozwoli pan, że mu przedstawię naszego szefa ochrony,
Toshiro Sanda... - Jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie przedstawiła go ani
Protzowi, ani Kensoe. Obaj wyglądali teraz tak, jakby woleli znaleźć się o tysiąc mil stąd. Może już
zdążyli poznać go wcześniej. -Na nim takie duże wrażenie zrobiła pańska interpretacja znaczenia
Monumentu.
Wykrzywiłem się, mając nadzieję, że weźmie to za uśmiech. Wyciągnął do mnie rękę. Minęła dobra
chwila, zanim połapałem się, co to oznacza. W końcu jednak wyciągnąłem ku niemu dłoń i
pozwoliłem, żeby ją uścisnął.
- Skąd pan pochodzi, panie Kocie? - zapytała mnie lady Gyotis.
- Z Ardattee – odparłem, powracając do niej spojrzeniem. - Z Quarro.
- Z samej Osi? - Była wyraźnie zaskoczona. Quarro to głów-ne miasto na Ardattee, a Ardattee
przejęła od Ziemi rolę centrum we wszystkim, co się naprawdę liczyło. - A skąd u pana ten
czarujący akcent? Spędziłam tam wiele czasu, ale nigdy nie zetknęłam się z niczym podobnym.
- Stare Miasto – mruknął Sand. - To akcent ze Starego Miasta. Zobaczyłem, że lady rzuca mu
zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widziała Starego Miasta Quarro – slumsów, zbiornika z
pokarmem dla Robót Kontraktowych. Próbowałem wymazać z głosu tamto brzmienie, ale nie
potrafiłem, tak samo jak nie potrafiłem wyrzucić z pamięci tamtego miejsca.
Sand spojrzał teraz na mnie, a widząc moje ściągnięte brwi, dodał:
- W takim razie jeszcze bardziej imponują mi pańskie osiągnięcia.
Nic nie odpowiedziałem.
- Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że jest pan starszy. Koncepcje w pańskiej monografii
sugerowały sporą dojrzałość umysłową.
- Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był młody – odparłem, a lady Gyotis parsknęła trochę
dziwnie brzmiącym śmiechem.
- Pani Perrymeade powiedziała mi, że ta oryginalna interpretacja wyszła od pana – ciągnął Sand,
jakby mnie w ogóle nie słyszał. -Ten znakomity wizerunek „śmierci Śmierci”. Skąd zaczerpnął pan
pomysł takiego podejścia?
Otworzyłem usta, zamknąłem, przełykając słowa, które miały smak goryczy. Nie wierzę, żeby
mówił cokolwiek serio, nie wierzę, że patrzą na mnie jak na równego sobie. Bardzo chciałbym
wiedzieć, czego właściwie chcą...
- Kocie – odezwał się jakiś głos za moimi plecami i tym razem od razu go rozpoznałem. To
Kissindra Perrymeade stała za mną jak służby ratownicze, zawsze gotowa podjąć konwersacyjną
pałeczkę tam, gdzie ją upuściłem. Naprawiała wszystkie moje towarzyskie gafy, od kiedy tu
przyjechaliśmy. Miała tak znakomite wyczucie czasu, jakby zamiast mnie czytała w myślach.
Z wdzięcznością skinąłem jej głową, zresztą nie pierwszy raz. I już nie udało mi się oderwać od niej
wzroku. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie zamiast
jak zwykle na roboczo. Ona także nigdy wcześniej nie miała okazji mnie oglądać w takiej sytuacji.
Ciekawe, jak jej się to podoba – czy czuje się tak samo jak ja, kiedy patrzę na nią!
Przyjaźniliśmy się przez większość czasu naszych wspólnych studiów. Byliśmy tylko przyjaciółmi.
Odkąd ją znałem, miała stałego faceta – Ezrę Ditreksena. Był analitykiem systemów i z tego, co
wszyscy mówią – niezłym. Był także niezłym fiutem. Spędzali więcej czasu na kłótniach niż reszta
ludzi na rozmowach; nie mogłem pojąć, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mogę wiedzieć o długich
związkach?
To właśnie Kissindra nękała mnie dopóty, dopóki nie złożyłem w miarę spójnie pomysłów, które
naszły mnie kiedyś na temat dzieła zwanego Monumentem. Jego wymarli twórcy pozostawili swój
wyraźny bioinżynieryjny podpis, rozproszony po całym ramieniu galaktycznej spirali,
zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworów,
między innymi także obłocznych wielorybów.
Kissindra przyszła na przyjęcie z wujem, Janosem Perry-meade’em. Był jakąś ważniejszą figurą w
Tau, jak większość tutaj obecnych. Pomysł sprowadzenia ekipy badawczej wyszedł od niego. On
Zgłoś jeśli naruszono regulamin