Robinson Kim Stanley - Blekitny Mars.rtf

(2207 KB) Pobierz

Kim Stanley Robinson

Błękitny Mars

(Blue Mars)

Przełożyła Ewa Wojtczak

 


Dla Lisy, Davida i Timothy’ego


CZĘŚĆ 1

Pawia Góra


W chwili obecnej Mars jest wolny. Jesteśmy niezależni i nikt nie może nam niczego nakazać - powiedziała stojąca na przedzie pociągu Ann. - Jednak łatwo jest wrócić do starych przyzwyczajeń. Niszczycie jeden hierarchiczny układ, a już pojawia się drugi i zajmuje miejsce poprzedniego. Trzeba bardzo uważać, ponieważ zawsze znajdą się ludzie, którzy zechcą tu stworzyć kolejną Ziemię. Areofania oznacza nieustanną, niemal wieczną walkę. Intensywniej niż kiedykolwiek będziemy musieli się zastanowić, co to znaczy być Marsjaninem.

Jej słuchacze siedzieli rozparci w fotelach i oglądali przez okna migające krajobrazy. Byli znużeni, w oczach czuli piasek. Czerwonoocy „czerwoni”. W ostrym świetle brzasku wszystko wokół wyglądało osobliwie świeżo - smagana wiatrem naga ziemia, z rzadka porośnięta niskimi zaroślami i kępami porostów w kolorze khaki.

Marsjanie usunęli ze swojej planety wszystkie ziemskie formacje policyjne i militarne. Kampania była długa, a zakończyły ją miesiące krwawych starć. Na Ziemi w tym okresie szalała wielka powódź. Marsjańscy bojownicy odczuwali zmęczenie.

- Przybyliśmy z Ziemi na Marsa. Podczas przelotu dostąpiliśmy pewnego rodzaju oczyszczenia. Łatwiej nam było dostrzec wiele spraw, zdobyliśmy też swobodę działania, której nie mieliśmy wcześniej. Otrzymaliśmy sposobność pokazania się od najlepszej strony. Podjęliśmy więc wyzwanie, a obecnie tworzymy lepszy świat dla całej naszej społeczności.

Tak wyglądał mit, który towarzyszył dorastaniu wszystkich młodych Marsjan. Teraz, kiedy Ann opowiedziała im go ponownie, wpatrzyli się w nią z uwagą. Przeprowadzili przecież rewolucję, walczyli we wszystkich marsjańskich bitwach, zepchnęli ziemskie siły policyjne do Burroughs, następnie zatopili miasto, a uciekających Ziemian ścigali aż do Sheffield, na Pavonis Mons. Później musieli wypędzić wroga z Sheffield, wpakować do kosmicznej windy i odesłać na Ziemię. Ciągle jeszcze mieli sporo do zrobienia, jednakże udała im się ewakuacja Burroughs, osiągnęli wspaniale zwycięstwo i na niektórych z pozoru obojętnych twarzach młodych ludzi patrzących na Ann lub wyglądających przez okno widać było pragnienie chwili wytchnienia, momentu przerwy dla triumfu. Wszyscy byli wyczerpani.

- Hiroko nam pomoże - rzucił któryś z młodych, przerywając milczenie w sunącym ponad marsjańskim lądem pociągu.

Ann potrząsnęła głową.

- Hiroko jest „zielona” - zauważyła - na wskroś „zielona”.

- Ależ to ona wynalazła areofanię - sprzeciwił się młody tubylec. - Nasza planeta jest dla niej najważniejsza. Hiroko nam pomoże, jestem o tym przekonany. Spotkałem ją kiedyś i tak mi powiedziała.

- Tyle że ona nie żyje - wtrącił ktoś.

Znowu zapadło milczenie.

W końcu wstała jakaś wysoka, młoda kobieta. Ruszyła przejściem między fotelami, podeszła do Ann i uściskała ją. Tym gestem odczyniła złe uroki. Zrezygnowano ze słów. Tubylcy wstali i podążyli ku przodowi pociągu, gdzie zbierali się wokół Ann; ściskali ją i chwytali za ręce lub po prostu dotykali jej ubrania. Ann Clayborne - ta, która nauczyła ich kochać Marsa dla niego samego, ta, która poprowadziła ich do walki o uniezależnienie się od Ziemi, i chociaż jej przekrwione oczy pozostały niewzruszone, patrząc pomiędzy zgromadzonymi na sponiewierany skalisty obszar masywu Tyrrhena, stara kobieta uśmiechała się. Ona także ściskała młodych Marsjan i wyciągała ręce, aby dotknąć ich twarzy.

- Wszystko będzie dobrze - oświadczyła. - Oswobodzimy nasz świat.

Niemal chórem odkrzyknęli, że tak się stanie, i wzajemnie sobie gratulowali.

- Do Sheffield - powiedziała Ann. - Dokończyć pracę. Mars sam nam powie, co mamy robić.

- Tyle że ona żyje - oznajmił młody mężczyzna. - Widziałem ją w ubiegłym miesiącu w Arkadii. I znowu się pokaże. Gdzieś na pewno się pojawi.

 

W pewnej chwili przed świtem niebo wciąż jarzyło się takimi samymi pasmami różu jak przed laty. Było blade i jasne na wschodzie, ciemne i jeszcze gwiaździste na zachodzie. Ann oczekiwała na ten moment, gdy tymczasem jej towarzysze wieźli ją ku zachodowi, w kierunku masy wznoszącego się w niebo czarnego wzniesienia - wypiętrzenia Tharsis, za którym widać było rozległy stożek Pavonis Mons. Jadąc z Noctis Labyrinthus, wznieśli się sporo w nową atmosferę. Ciśnienie powietrza u stóp Pavonis wynosiło jedynie sto osiemdziesiąt milibarów, a kiedy znaleźli się na wschodnim stoku wielkiego wulkanu tarczowego, opadło poniżej stu milibarów i nadal się obniżało. Powoli wjechali ponad obszar widocznej roślinności, która dotąd kuliła się na zabrudzonych plamach rzeźbionego wiatrem śniegu, następnie wspięli się nawet ponad śnieg, aż otoczyły ich już tylko skały i towarzyszył słaby, choć nieustanny zimny wiatr. Goła ziemia wyglądała tak samo jak w latach poprzedzających przylot ludzi na Marsa. Czuli się, jak gdyby wjeżdżali w przeszłość.

No, może nie aż tak... Ale coś w sercu Ann Clayborne zapłonęło na widok tego świata w kolorze żelaza, świata kamiennego i smaganego ciągłym wiatrem. W miarę jak pojazdy „czerwonych” wtaczały się na górę, kolejnych pasażerów tak samo jak Ann oczarowywał obserwowany widok. W kabinach zapadało milczenie, podczas gdy słońce rozświetlało leżący przed roverami odległy horyzont.

Po jakimś czasie pochyłość, po której wjeżdżali, stała się łagodniejsza, tworząc idealną sinusoidę, aż znaleźli się na płaskim terenie zaokrąglonego szczytowego płaskowyżu. Tutaj podróżnicy dostrzegli namiotowe miasta otaczające krawędź gigantycznej kaldery; większość skupiła się wokół odległej o mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe dolnej części kosmicznej windy.

Marsjanie zatrzymali pojazdy. Milczenie w kabinach z pełnego czci zmieniło się w ponure. Ann stała przy jedynym oknie górnej kabiny, spoglądała na południe, ku Sheffield - dziecku kosmicznej windy - miastu najpierw zbudowanemu z powodu windy, potem spłaszczonemu pod tonami upadłego kabla, wreszcie wraz z przywróceniem windy odbudowanemu. Do tego miasta Ann przybyła kiedyś, by je zniszczyć, zrównać z ziemią niczym Rzymianie Kartaginę; tak jak „czerwoni” w roku 2061 - zamierzała zerwać nowy kabel. Gdyby jej się udało, znowu zostałaby zniszczona ogromna część Sheffield. Przetrwałby jedynie bezużyteczny fragment usytuowany na szczycie wysokiego wulkanu, w większości ponad atmosferą. Po jakimś czasie mieszkańcy zapewne porzuciliby pozostałe budowle, a następnie zdemontowali je w celu późniejszego wykorzystania. Zostałby jedynie fundament namiotu, być może stacja meteorologiczna i - koniec końców - długi, oświetlony słońcem, milczący wierzchołek góry. Sól była już w ziemi.

 

Przyłączył się do nich jednoosobowy rover wesołej przedstawicielki „czerwonych” z Tharsis imieniem Iriszka, która pilotowała podróżników przez labirynt magazynów i małych namiotów otaczających skrzyżowanie równikowego toru magnetycznego z torem wokół stożka. Podczas jazdy opisała im lokalną sytuację. Marsjańscy rewolucjoniści odbili już większość Sheffield i pozostałych osad położonych na stożku Pavonis. Niestety, winda kosmiczna i otoczenie jej podstawowego kompleksu znajdowały się jeszcze w rękach wrogów i trudno je było odebrać. Siły rewolucjonistów na Pavonis składały się przeważnie z kiepsko uzbrojonych milicjantów, którzy w dodatku nie zawsze działali według tego samego planu, a swe dotychczasowe sukcesy zawdzięczali rozmaitym czynnikom: zaskoczeniu, opanowaniu marsjańskiej przestrzeni, wielu zwycięstwom strategicznym, wsparciu ogromnej części społeczności Marsa, a także niechęci, z jaką Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych strzelał do cywili, nawet kiedy masowo demonstrowali na ulicach. Dzięki tej sprzyjającej sytuacji siły bezpieczeństwa ZT ONZ wycofały się wcześniej z całego Marsa do Sheffield - w celu przegrupowania - i teraz większość z nich przebywała w wagonikach windy, jadącej na Clarke’a: asteroidę balastową, a równocześnie stację kosmiczną; reszta Ziemian tłoczyła się wokół betonowego kompleksu podstawowego, zwanego „gniazdem” i zawierającego w sobie pomocnicze urządzenia windy, magazyny przemysłowe oraz część hotelowo-noclegowo-restauracyjną, w której do niedawna mieszkali i żywili się pracownicy stacji.

- Teraz to wszystko się przydaje - powiedziała Iriszka - choć są ściśnięci jak sardynki. Gdyby nie mieli jedzenia i schronienia, prawdopodobnie spróbowaliby się przebić. A tak... Są wprawdzie zdenerwowani i niepewni, lecz przynajmniej żyją.

Ann pomyślała, że stan rzeczy w Sheffield przypomina jej nieco właśnie rozwiązany problem w Burroughs. Uważała, że ten również da się rozstrzygnąć. Trzeba było jedynie znaleźć ochotników, którzy wykonają zadanie, to znaczy zmuszą ZT ONZ do ewakuacji na Ziemię, a następnie zniszczą kabel, zrywając tym samym na dobre połączenie Marsa z Ziemią. Później wystarczy tylko udaremniać każdą próbę zamontowania nowego kabla, ale mogła ona nastąpić dopiero za dziesięć lat, jako że tyle trwało zbudowanie go na orbicie.

Iriszka prowadziła rovery po rumoszu wschodniego Pavonis, aż mała karawana dojechała do stożka kaldery, gdzie pojazdy zaparkowano. Na południowej i zachodniej krawędzi Sheffield przy pewnym wysiłku można było rozróżnić kabel windy, ledwie dostrzegalną linię - jedynie kilka kilometrów z dwudziestu czterech tysięcy. Mimo że był tak trudny do zauważenia, niemal niewidoczny, jego istnienie zdominowało każdy ruch podróżników, każdą ich rozmowę, a nawet każdą myśl. Wszystko obracało się wokół tej czarnej nici łączącej Marsa z Ziemią.

Kiedy rozbili obóz i rozlokowali się, Ann zadzwoniła przez komputer na nadgarstku do swojego syna, Petera. Był on jednym z przywódców rewolucji na Tharsis, dowodził też kampanią przeciw ZT ONZ, która zmusiła ziemskie wojska, by wycofały się, zajmując „gniazdo” i teren wokół niego. Zwycięstwo to nie było zbyt spektakularne, niemniej jednak uczyniło Petera jednym z bohaterów ubiegłego miesiąca.

Twarz syna pojawiła się na nadgarstku Ann. Był do niej bardzo podobny, co nagle dziwnie ją zaniepokoiło. Natychmiast zauważyła, że jest roztargniony. Najwyraźniej absorbowało go coś zupełnie innego niż rozmowa z matką.

- Jakieś nowiny? - spytała.

- Nie. Znaleźliśmy się chyba w swego rodzaju impasie. Pozwalamy im się swobodnie przemieścić w rejon windy i tym samym zdobyć kontrolę nad stacją kolejową, lotniskami na południowym stożku oraz linią kolei podziemnej stąd do „gniazda”.

- Przyleciały samoloty, które ich ewakuowały z Burroughs?

- Tak. Najwyraźniej większość ludzi odleci na Ziemię. Tutaj jest bardzo tłoczno.

- Wracają na Ziemię czy na naszą orbitę?

- Na Ziemię. Nie sądzę, aby jeszcze ufali orbicie.

Uśmiechnął się. Peter sporo działał w przestrzeni, wspomagając między innymi wysiłki Saxa. Jej syn, kosmonauta, reprezentant „zielonych”! Z powodu różnic politycznych przez wiele lat ledwie ze sobą rozmawiali.

- No, więc, co zamierzasz teraz zrobić? - spytała Ann.

- Nie wiem. Nie sądzę, żeby udało nam się przejąć windę albo „gniazdo”. Po prostu nie ma takiej możliwości. Zresztą, nawet gdyby była, tamci w każdej chwili mogą zerwać windę.

- A zatem?

- No cóż... - Peter nagle spojrzał na nią z niepokojem. - Ten pomysł nie wydaje mi się dobry. A tobie?

- Ja uważam, że kabel powinien spaść.

Teraz w spojrzeniu syna pojawiła się irytacja.

- Lepiej więc trzymaj się z dala od linii ewentualnego upadku.

- Będę.

- Nie chcę, żeby ktoś zrywał kabel bez wcześniejszej wnikliwej dyskusji - oświadczył ostrym tonem. - To ważne. Decyzję powinna podjąć cała marsjańska społeczność. Osobiście sądzę, że winda jest nam potrzebna.

- Tyle że w żaden sposób nie potrafimy jej przejąć.

- Zobaczymy. Tymczasem, wolałbym, żebyś się w to nie mieszała. Słyszałem, co się zdarzyło w Burroughs, jednak Sheffield to co innego. Rozumiesz? Razem ustalamy strategię. Taką sprawę trzeba omówić.

- Faktycznie, niektórzy są świetni w gadaniu - rzuciła z goryczą Ann.

Zawsze wszystko gruntownie omawiano i w wyniku tych dyskusji ona zawsze przegrywała. Kiedyś można było tak postępować, ale teraz - tak sądziła - trzeba zacząć działać. Peter, niestety, ponownie stracił zainteresowanie rozmową z nią. Odczuła, jak gdyby odrywała go od prawdziwej pracy, wygadując bzdury. Jej syn zapewne sam zamierza podjąć decyzję związaną z windą. Niewątpliwie łączyło się to u niego z ogólniejszym pragnieniem władania planetą. Tacy byli ci pierworodni nisei - stale usiłowali usunąć w cień przedstawicieli pierwszej setki i pozostałych issei. Gdyby żył John, nie byłoby im tak łatwo, lecz król był martwy, a zatem niech żyje nowy król, jej syn, król nisei - pierwszych prawdziwych Marsjan.

Niezależnie jednak od kwestii związanych z władzą, armia „czerwonych” zbierała się obecnie na Pavonis-Mons. „Czerwoni” stanowili najsilniejsze ugrupowanie militarne, które pozostało na Marsie, i teraz zamierzali zakończyć dzieło rozpoczęte w okresie, gdy Ziemię nawiedziła wielka powódź. Nie wierzyli w jednomyślność ani w kompromis, a zerwanie windy było według nich sprawą oczywistą i niezbędną.

Peter najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. A może po prostu nie chciał zaprzątać sobie głowy. Ann zaczęła mówić mu o tym, lecz jej syn kiwał tylko głową, mamrocząc: „Tak, tak, jasne”. Był równie arogancki, jak inni „zieloni”, wiecznie pogodny i głupi, tak jak oni stale używał wykrętów i dyskutował o konieczności kontaktów z Ziemią, sądząc w swej naiwności, że zdoła tak potężnego przeciwnika zmusić do jakichkolwiek ustępstw. Nie, nie. Trzeba natychmiast podjąć działanie, podobnie jak w trakcie zatopienia Burroughs czy w przypadku aktów sabotażu, które doprowadziły do rewolucji. Bez nich nawet by się nie zaczęła albo - gdyby się zaczęła - natychmiast by ją zdławiono, podobnie jak w roku 2061.

- Tak, tak. Lepiej więc zwołajmy zebranie - oznajmił Peter. Ann miała wrażenie, że denerwuje go równie mocno jak on ją.

- Tak, tak - smutno powtórzyła za nim Ann. Ciągle tylko zebrania. Chociaż musiała przyznać, że często okazywały się celowe: dzięki nim ludzie sądzili, że ich zdanie się liczy, mimo iż prawdziwą pracę wykonywano gdzieś indziej.

- Spróbuję je zorganizować - stwierdził Peter. Ann zauważyła, że w końcu udało jej się zwrócić uwagę syna. Jednak spojrzenie miał nieprzyjemne, jak gdyby zamierzał jej grozić. - Zanim wszystko wymknie nam się z rąk - dodał.

- Już się wymknęło - mruknęła i przerwała połączenie.

 

Ann obejrzała programy informacyjne na różnych kanałach: na Mangalavidzie, w prywatnych sieciach „czerwonych”, skróty wiadomości z Ziemi. Chociaż Pavonis i winda znajdowały się obecnie w centrum uwagi wszystkich osób na Marsie, fakt ten nie znajdował odbicia w informacjach.

Ann wydawało się, że na wulkanicznej górze jest więcej partyzanckich oddziałów „czerwonych” niż „zielonych” jednostek Wolnego Marsa i ich sojuszników; trudno jednak było mieć pewność. Kasei i większość przedstawicieli radykalnego skrzydła „czerwonych”, nazywanego „Kakaze” (czyli „ognisty wiatr”), zajęli ostatnio północny stożek Pavonis, przejmując także stację kolejową i namiotową osadę Lastflow. Towarzysze podróży Ann (niemal wszyscy pochodzili z dawnego głównego nurtu „czerwonych”) dyskutowali nad problemem ewentualnego objazdu stożka i przyłączenia się do ugrupowania „Kakaze”, w końcu jednak zdecydowali się pozostać we wschodnim Pavonis. Ann obserwowała tę debatę w milczeniu, ale ucieszyła się z rezultatu, ponieważ wolała trzymać się z dala od Kaseia, Dao i ich grupy. Była zadowolona, że zostaje w dotychczasowym miejscu.

Przebywało tu również sporo oddziałów Wolnego Marsa; przeprowadzali się z pojazdów do porzuconych magazynów. Wschodnie Pavonis powoli stawało się głównym skupiskiem wszelkiego rodzaju grup rewolucyjnych. Parę dni po przybyciu Ann weszła do jednego z największych magazynów w namiocie i po ubitym regolicie dotarła na miejsce zebrania; zamierzała wziąć udział w ogólnym spotkaniu strategicznym.

Wyglądało zresztą niemal dokładnie tak, jak się spodziewała. Co jakiś czas przemawiała Nadia, z którą obecnie nie miała zamiaru się spierać. Siedziała więc tylko w fotelu pod tylną ścianą i w milczeniu wysłuchiwała kolejnych opisów sytuacji. Jawnie nikt nie zamierzał powiedzieć głośno tego, co Peter już przyznał w rozmowie z Ann - że nie istnieje sposób usunięcia przedstawicieli ZT ONZ z kosmicznej windy; mimo to, zebrani próbowali omówić ów problem.

W dalszej części zebrania podszedł do Ann Sax Russell. Usiadł obok.

- Kosmiczna winda - odezwał się - może być... użyteczna.

Rozmowa z Saxem nie sprawiała jej najmniejszej przyjemności. Ann wiedziała, że przedstawiciele bezpieczeństwa ZT ONZ uszkodzili mu mózg, po czym poddał się kuracji, która zmieniła jego osobowość; ta myśl w niczym jednak nie pomagała, wręcz przeciwnie - komplikowała wszystko. Czasami Ann wydawało się, że rozmawia z tym samym starym Saxem, równie znajomym, jak bardzo znienawidzony brat, innymi razy naprawdę miała wrażenie, że ciało Russella przejęła całkiem obca osoba. Te dwa sprzeczne odczucia stale się ze sobą mieszały, czasem nawet współistniały. Zanim Sax do niej podszedł, gawędził z Nadią oraz Artem i wówczas wyglądał jak nieznajomy wytworny starzec o przeszywającym spojrzeniu, mówiący głosem Saxa i w jego dawnym stylu. Natomiast teraz, gdy siedział obok niej, stwierdziła, że zmiany w jego twarzy są jedynie powierzchowne, lecz chociaż wyglądał znajomo, w jego wnętrzu znajdował się ktoś nieznajomy - osobnik, który jąkał się i denerwował, potem nagle milkł po nieudanej próbie zwerbalizowania czegoś, wreszcie dorzucał słowo, które ledwie pasowało do wypowiedzianego właśnie zdania.

- Winda to, to środek. Do... wznoszenia się... Narzędzie.

- Nie, jeśli jej nie kontrolujemy - odparła Ann ostrożnie, jakby pouczała dziecko.

- Kontrola... - odezwał się Sax, po czym zamyślił się nad tym słowem, jak gdyby było dla niego zupełnie nowe. - Wpływ? Jeśli windę może zerwać każdy, kto tego naprawdę chce, w takim razie... - Przerwał i ponownie zatracił się w myślach.

- W takim razie co? - podsunęła Ann.

- W takim razie, można powiedzieć, że kontrolują ją wszyscy. Zgodna egzystencja. Czy to oczywiste?

Miała wrażenie, że słuchała kogoś, kto tłumaczy z innego języka. To nie był Sax. Ann potrafiła jedynie potrząsać głową i łagodnie spróbować wyjaśnić, że winda to środek lokomocji, za pomocą którego metanarodowcy docierają na Marsa. Jest teraz w posiadaniu tamtych, a rewolucjoniści nie mają możliwości usunięcia z niej ich sił policyjnych. Jedyną sensowną decyzją w takiej sytuacji było zerwanie kabla. Trzeba ostrzec pasażerów, przedstawić im plan działania, a następnie wykonać zadanie.

- Straty w ludziach byłyby minimalne. Ci, którzy zginą, staną się ofiarą własnej głupoty, pozostając na kablu albo na równiku...

Na nieszczęście, słowa Ann usłyszała stojąca na środku sali Nadia i potrząsnęła głową tak gwałtownie, że kosmyki siwych włosów podfrunęły jak kołnierz klauna. Od czasu Burroughs Nadia ciągle jeszcze gniewała się na Ann bez żadnego konkretnego powodu, toteż teraz Ann, widząc jak Rosjanka podchodzi do nich, obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem.

- Potrzebujemy windy - odezwała się uprzejmie Nadia. - Stanowi nasz środek transportu na Ziemię, tak samo jak dla Ziemian - środek lokomocji na Marsa.

- Ależ nie musimy się kontaktować z Ziemią - odparła Ann. - Nie wiąże nas z nią fizyczne pokrewieństwo, nie widzisz tego? Nie mówię, że nie powinniśmy mieć wpływu na Ziemię, nie jestem izolacjonistką, jak Kasei czy Kojot. Zgadzam się, że trzeba nad tym popracować, ale zrozum, to nie jest coś „fizycznego”. Raczej kwestia pomysłów, rozmowy i może kilku wysłanników. Chodzi o wymianę informacji. Wtedy przynajmniej wszystko jest jasne. Natomiast gdy dochodzą kwestie fizyczne, takie jak wymiana zasobów, masowa emigracja albo kontrola policyjna, wtedy winda staje się elementem użytecznym, a nawet niezbędnym. Więc jeśli ją zdemontujemy, powiemy: „Będziemy współpracować jedynie na naszych warunkach”.

Cała sprawa była oczywista, Nadia jednak pokręciła głową. Ann nie mogła uwierzyć, że tamta się z nią nie zgadza.

Sax odchrząknął i w swoim starym stylu - tonem, jak gdyby wymieniał pierwiastki układu okresowego - powiedział:

- Potrafimy ją zerwać, więc wyobraźmy sobie po prostu, że już jej nie ma... - Zamrugał jak dawniej. Był niczym duch, nagle pojawiał się u boku Ann, jak uosobienie terraformowania; wróg, którego się pozbywała i który stale powracał: Saxifrage Russell, taki sam jak zawsze. Mogła jedynie znowu się z nim kłócić, przegrywać, czuć, że wypowiada nieodpowiednie słowa...

Jednak spróbowała:

- Ludzie kierują się tym, co widzą, Sax. Metanarodowi dyrektorzy, przedstawiciele ONZ i rządów państw podniosą oczy na Marsa, zobaczą, co się tu dzieje, i uzależnią od tego swoje postępowanie. Jeśli kabel zniknie, nie dotrą do nich nasze zasoby. Po prostu przestaniemy być dla tych ludzi interesujący. Póki kabel jest na swoim miejscu, jesteśmy im potrzebni. Będą myśleli: „No cóż, moglibyśmy się nimi zająć”. Na pewno wiele osób zacznie krzyczeć, że trzeba tu przylecieć.

- Przylot zawsze będzie możliwy. Kabel to tylko sposób oszczędzenia paliwa.

- Oszczędzające paliwo urządzenie, które umożliwia przenoszenie masy.

Sax tracił poczucie rzeczywistości i wydawał się coraz bardziej obcy. Przez dość długi czas nikt nie zwracał na Ann uwagi, a Nadia kontynuowała wypowiedź na temat znaczenia kabla w kontroli orbity, przesyłaniu informacji i tym podobnych kwestii.

W pewnej chwili „obcy Sax” przerwał Nadii, jak gdyby w ogóle jej nie słuchał.

- Obiecaliśmy... pomóc im odejść.

- Wysyłając im więcej metali? - spytała Ann. - Czy naprawdę ich potrzebują?

- Można by... przyjąć ludzi. To mogłoby pomóc.

Ann pokręciła głową.

- Nigdy nie zdołalibyśmy ich w tym względzie zaspokoić.

Sax zmarszczył brwi. Nadia zauważyła, że jej nie słuchają, i odwróciła się w stronę stołu. Sax i Ann zamilkli.

Zawsze się kłócili. Nigdy nie przyznali się przed sobą do żadnego błędu, nigdy nie wchodziły w grę żadne kompromisy, nigdy nie osiągali porozumienia. Spierali się, używając stale tych samych słów, które dla każdego z nich oznaczały zupełnie coś innego; właściwie nawet nie zwracali się do siebie. A przecież kiedyś było inaczej, kiedyś mówili tym samym językiem i rozumieli się. Miało to jednak miejsce tak dawno temu, że Ann nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Na Antarktydzie? Gdzieś. Ale nie na Marsie.

- Wiesz - powiedział Sax przyjacielskim tonem, jak gdyby znowu zmienił się w kogoś innego - to nie milicja „czerwonych” skłoniła Zarząd Tymczasowy do ewakuacji z Burroughs i reszty planety. Gdyby dokonali tego nasi partyzanci, wówczas Ziemianie ścigaliby ich i nawet mogliby schwytać. Z masowych demonstracji w namiotach jasno wynika, że prawie wszyscy na planecie są przeciwko nim. Oto, czego wszystkie rządy obawiają się najbardziej - masowych protestów w miastach. Gdy setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice i manifestują za odrzuceniem aktualnego systemu. To właśnie Nirgal ma na myśli, kiedy mówi, że potęgę władzy danego kraju widać w spojrzeniach ludzi, jego mieszkańców. A nie w lufach karabinów.

- A więc? - spytała Ann.

Sax wskazał na ludzi w magazynie.

- Oni wszyscy są „zieloni”.

Pozostali kontynuowali dyskusję. Przechyliwszy głowę, Sax obserwował swoją rozmówczynię.

Ann wstała i wyszła z zebrania, na osobliwie spokojne ulice wschodniego Pavonis. Na narożnikach rozlokowały swe posterunki grupy przedstawicieli milicji. Wypatrywali w kierunku południowym, ku Sheffield i końcowej stacji kabla. Zadowoleni, nastawieni optymistycznie, poważni młodzi tubylcy. Stojąca na jednym rogu grupka osób pogrążona była w ożywionej dyskusji i kiedy Ann ich mijała, jakaś młoda kobieta, której twarz była bardzo skupiona i zaróżowiona od zapalczywie wyrażanych przekonań, krzyczała:

- Nie możecie po prostu robić, co chcecie!

Ann nie zatrzymała się. Im dalej szła, tym bardziej czuła się nieswojo, choć nie potrafiła wyjaśnić przyczyny swego niepokoju. Rozmyślała o tym, jak ludzie się zmieniają: w małych przejściach kwantowych, porażeni zewnętrznymi wydarzeniami; żadnego celu, żadnego planu. Ktoś mówi: „spojrzenia w oczach ludzi” i to zdanie łączy się nagle z obrazem - twarz rozjarzona zapalczywie wyrażanym przekonaniem - oraz z inną frazą: „Nie możecie po prostu robić, co chcecie!”. Pod wpływem widoku twarzy owej młodej kobiety Ann przyszło do głowy, że tutaj decyduje się nie tylko o losie kabla, że młodzi i starzy Marsjanie usiłują rozstrzygnąć bardziej ogólną kwestię, ostry postrewolucyjny problem, ważniejszy chyba niż jakakolwiek poszczególna sprawa, nawet los kabla. Chodziło mianowicie o sposób podejmowania wszelkich decyzji. Do chwili obecnej większość członków podziemia działała według roboczej zasady brzmiącej: „Skoro się z tobą nie zgadzamy, będziemy z tobą walczyć”. Ann doszła do wniosku, że właśnie owo nastawienie pchało ludzi do podziemia. Przyzwyczaili się do tej metody i teraz trudno im było znaleźć inną. Niedawno udowodnili, że się dobrze sprawdza, nie widzieli więc powodu, by jej unikać. Ann bardzo dobrze ich rozumiała.

Jednak potęga władzy... powiedzmy, że naprawdę widać ją w spojrzeniach ludzi. Możesz ciągle walczyć, lecz jeśli nie towarzyszy ci poparcie ludu...

 

Ann nadal rozmyślała nad tą kwestią, wjeżdżając roverem do Sheffield (zdecydowała się opuścić farsową popołudniową sesję strategiczną we wschodnim Pavonis). Chciała rzucić okiem na „miejsce akcji”.

Ciekawe, jak pozornie mało zmieniło się w codziennym życiu Sheffield. W tym najbardziej zatłoczonym z namiotowych miast ludzie ciągle chodzili do pracy, jadali w restauracjach, rozmawiali, siedząc na trawie w parkach, zbierali się w miejscach publicznych. W sklepach i lokalach panował straszliwy tłok. Większość przedsiębiorstw w Sheffield do niedawna należała do metanarodowców i obecnie ludzie śledzili na ekranach swoich komputerów długie kłótnie na temat przyszłości - dywagowano, jaki powinien być teraz stosunek pracowników do dawnych właścicieli firm, gdzie powinno się kupować surowce, komu powinno się sprzedawać produkty, czyich przepisów należy przestrzegać, komu płacić podatki. Jak wskazywały debaty na monitorach oraz wieczorne programy informacyjne i wiadomości w sieci komputerów naręcznych, panowało ogólne zamieszanie.

Jednakże plac, na którym stworzono rynek żywnościowy, wyglądał, jak gdyby nigdy nie pełnił innej funkcji. Większą część jedzenia wytwarzały i rozdzielały spółdzielnie; istniały sieci rolne, nadal działały też oranżerie na Pavonis i za produkty płacono na rynku tak jak wszędzie - dolarami ZT ONZ lub kredytami. Raz czy dwa Ann widziała sprzedawców w fartuchach, którzy z czerwonymi twarzami wrzeszczeli na klientów, a ci natychmiast odpłacali im się tym samym, s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin