Kolekcja Polskiej Literatury Współczesnej Halina Auderska Ptasi gociniec Ksišżka i Wiedza 1979 Redaktor Halina Ruszkiewicz Ilustracja na okładce Janusz Wysocki Układ typograficzny Jan Bokiewicz Zdjęcie autorki wykonała Danuta B. Łomaczewska Św Zcbrzu lii. 4h4 Redaktor techn. Joanna Duchnowska Korektorzy Feliksa Szczerbiak i Halina Konarska Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza PrasaKsišżkaRuch", Wydawnictwo Ksišżka i Wiedza", Warszawa, maj 1979 r. Wyd. IV. Nakład 59.650-350 Obj. ark. wyd. 12,7 Obj. ark. druk. 14,5 (9,7). Papier druk. mat. kl. III, 65 g, 92 x 114 cm. Oddano do składu 27 IX 1978 r. Podpisano do druku w marcu 1979 r. Druk ukończono w maju 1979 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. w 1166/78. Cena zł 30 Dziesięć tysięcy dwiecie osiemdziesišta siódma publikacja ,JCiW" Š Copyright by Halina Auderska, 1973 Prawdy? Chcesz pan dowiedzieć sia całej prawdy? Nu, nie prosta to rzecz. Prawda jak ryba cała w łuskach, żywe mięso dopiero pod nimi i dobrać sia do niego bez ostrego noża jeszcze nikomu nie zdarzyło sia, tylko zubastej szczuce. A u nas jakiż nóż? Nu, chyba że mój jęzor za niego starczy, którym chcesz, panoczek, żeb ja mielił a mielił. Dokšd idziem? Ano, brzegiem tutejszego stawu do mojego szałasu. A przywiódł ja pana tutaj, znaczy nad tu wodu, bo choć mała ona, strach, jak mnie tamtš przypomina. Pan mówił, że ksišżki pisze i o wszystkim wiedzieć życzy, jak ze mnš i z inszymi do wojny, a i potem bywało. To pomylał ja sobie: ech, miałby ja znowu gład wodnš przed oczami, toby łatwiej gadał o puszczy, o rieczyszczu, łatwiej wspominał tu poru, kiedy młody był! Nu, jest gład, jest jezioro, a ten budań mój szałas takoż do kurenia podobny. I ot, prawda pierwsza: lubię ja tu przyszedłszy popatrzeć, polubować sia. Widok z tego miejsca szeroki, nie powiem, na prawo droga przez wie, za nami las, przed nami pola i łški, a tam, w lewo rzeka. Odra, znaczy sia. Nikt na niš nie powie rieczyszcze, wiadomo, rieczyszcze jedno tylko jest Prypeć, ale rzeka, owszem, nie najgorsza. Nu, tak. Wła pan do szałasu i pisz, kiedy taki mus czy wola. Ale to istoria długachna i papierosa zakurzyć taki przyjdzie sia, komarów tu ćma okrutna. Dmuchaj im pan prosto w lepia, strach, jak one dymu cierpieć nie mogš. Czemu nie, zakurzę i ja, mówić będzie sposobniej. Miejsce urodzenia? Znaczy sia, Polesie, sioło Moroczne nad tamecznym jeziorem. Nie największe ono, ale na mój rozum, a jaż nie dureń, swoje rozeznanie mam, w niczym do tego niepodobne i od wszystkich tamtych takoż kudy piękniejsze. Bo nie ugłaskane, przed ludmi utajone, całkiem dzikie. I brzegi ma rozmaite nad podziw: a to całkiem bagniste, zarosłe trzcinš ogromniastš i sitowiem, a to od zachodu wchodzšce w puszczę, i to tak, że woda zatapia olchy do połowy pni, a znowuż w inszym miejscu brzeg dochodzi do łuhów blisko, blisko, że sam czort nie rozpozna, czy ziele wszelakie jeszcze na wodzie rozkwita, czy już na gruncie, na twardym. A zaraz dalej mszarniki, torfy, powietrze nad nimi parne, wilgotne, a na brzegach bagien trawy i oczo-roty splštane tak, że tylko siekierš przebija sia człowiek przez zaroliska i chaszcze. Nu, i dobrze. Żyli my tam od wieków, mój ojciec był katolik, znaczy sia Polak, matka z tamtejszych, z Poleszu-ków. Od maleńkoci żył ja nad wodš, z chłopakami latał po chaszczach, po podmokłych łuhach, durny był jak i oni, z gniazd wybierajšcy jaja gęsi, kaczek, a to bywało i czajek. Strach, jak te wszystkie ptaki czujne byli a chytre. Gniazd przychodziło sia długo szukać na mszarnikach, na starych oparzeliskach torfowych, na grzšskich moczarach. Nad Odrš nie ma takich, ale bywa, że jak długo na tu wodu patrzę oczy zmrużywszy i jaki plusk posłyszę, widzi mi sia, że zaraz za nim pójdzie ni to syk, ni to wist podrywajšcych sia kaczek, a powietrze aż zakołysze sia od ich pisków, wizgów i krzyków. Siedzę przyczaiwszy sia, a oni lecš nade mnš, skrzydłami furkoczš, tysišce ich, ani przeliczyć, ani zapamiętać. A potem znowuż spadajš na wodę, jezioro od nich robi sia ruchawe, aż czarne, otwieram oczy, a tu nic: brzęczy tylko chmara meszek nad głowš, na wodzie ani oczorotów, ani żerujšcych stad kaczych, zawsze przede mnš taka sama gład czysta i pusta. Żadne gęsi nie cišgnš sznurem, żadne stada i klucze nad tym stawem nie lecš. Znaczy tak. Co najczęciej wspominać mnie przychodzi sia? Nu, puszczę, rybu i kaczki dzikie. Jaż podrostkiem pomagał swojemu staremu w pańskich polowaniach i sam, bywało, wišzał krekuchy do wbitych w dno pali. Durne byli, aż strach, a wrzaskliwe Bożesz ty mój! Zobaczy taka kaczory wracajšce pod wieczór z żerowisk, dzika krew w niej odezwie sia, wzburzy i wydziera sia owa krekucha jak opętana, choć niby już oswojona i do ptactwa domowego przynależna. Ale nie, swój widać zawsze do swojego cišgnie. Tak i ona przyzywa jednego samca, potem zaraz drugiego wabi, a przecie słyszy strzały, przecie widzi ubite kaczory tuż przy niej brzuchami do góry pływajšce. A może i nie widzi, patrzšca za tymi, co już odlatujš, całkiem głuche na jej wołanie? Głupie krekuchy i zdradne. Nie lubił ja ich nigdy i, ledwo sam polować zaczšł, bił do kaczek całkiem inaczej, po naszemu: zaczaję sia, bywało, w krzakach abo łozach i wabić stanę. Ze wszystkich stron krzyczš kaczki, stadami kršżš po jeziorze, a kiedy podpłynš, jak wygarnę siekańcami nad wodš, za jednym zamachem ubiję sztuk ze cztery! Mówisz pan, że takie wabienie to oszukaństwo? Że czym człowiek lepszy od krekuchy? A? Nu, to nie całkiem tak. Tamecznym ludziom był mus żyć tylko z ryby i pszczół. A krekucha? Onaż nie kaczka z chutoru ani kaczka dzika, prosto oszustwo już w jej naturze, już w tym głosie wabišcym. Ot, co. Toż nie wiedziała, co to głód i kaczorów w obejciu było dla niej dosyć. Tyle że do lotów widać stęskniła sia, do myszkowania po trzcinach, po oczorotach. Jedno pewne: zabawa z krekucha nie była mnie w smak. Nu, znaczy, polował ja sam, bo zapamiętaj pan, każdy z nas czy to kiedy w chaszczach zaczajał sia, czy to kiedy zdobywał kaczki skradem, czy to zastawiał w oczorotach sidła z końskiego włosia, zawsze na wodzie był w tu poru sam, bez nijakiego towarzystwa. wiadków żadnych, same ptaki przyczajone w łozach, a ryby w toni. W tu poru lepiej było tak, a to zakazów pełno: zapędzać kaczek do zahonów splecionych z wikliny w czas iŤ:h linienia nie wolno. Pucić po wodzie pętle z włosia zakazano. Dzieciakom pić z brzozy oskoły słodkiej i smakowitej nie dozwolono, niby że drzew kaleczyć nie godzi sia, choć każdemu wiadomo, że po to jest puszcza, żeby dawała korę i łyko, a jeszcze grzyby i jagody, po to rieczyszcze, żeby było skšd rybu brać. Ale co tam, było spłyło i wspominać tamtych zakazów nie ma potrzeby ani musu. Pytasz pan, jak żył ja do wojny w tym chutorze? Jaki on był? A? Nu, sioło znajdowało sia nad samym jeziorem, jedne chaty stali rzędem przy brzegu, drugie naprzeciwko, od strony pól i puszczy. Ja sam nad wodš żył, za mojš chałupš zwyczajna rzecz humno, kleć, odryna i kawałek rozkisłego łuhu, a dalej już gład jeziora. Nad samš wodš wiadomo co: latem tłucze sia przy zatoczce piana biała, a jesieniš i na wiosnę brudna, całkiem bura. Na końcu drogi za siołem na pagórku byli cerkiewka i cmentarz, nu, prawda, zapuszczony, chwastami zarosły, cały tam las wysokich, krzywych krzyży, a na nich musowo ręczniki. Ofiarne oni, barwiste. Takoż na poczštku drogi, przy pierwszych chatach, trzy krzyże stali, ale to już tak, dla żywych, nie dla umarłych. W Morocznem nie było księdza, był ruski pop, a znów do najbliższego ostrowa, gdzie kiedy pany pobudowali drewniany kociółek, całkiem do kleci podobny, gontem kryty, przyjeżdżał ze Szlacheckiej Hłuszy ksišdz polski i w niedzielę szedł każdy, dokšd chciał: do kocioła abo do cerkwi. Żony Drozdów i Kolosów latali, bywało, do ruskiego księdza, za to wszystkie dzieciaki chrzcił im ksišdz na ostrowie. A cmentarz? Tam już każdy jeden układał sia pod krzyżem w swoju poru i piaszczystš ziemię rzucali jednako na te i tamte mogiłki. I jednako wszystkie baby z obu siół łatali tam w dni pominek, stało być, w listopadowe wieczory; jednako nosili zmarłym ogień, ofiary, wyszywane płótno. Nu i takoż ubierali sia nasze baby jednako, witki bure abo siwe, koszule haftowane, na głowach wzorzyste kosynki, na nogach postoły. Nie to, panie, co dzi. Chciałby ja takš babę znowuż zobaczyć, pytasz pan? Ja nie wiem. Nie te lata, nie ten już czas. Ale tamtš porš zdawali sia mnie oni w sam raz swojskie, robotne, do wszystkiego zdatne. Trzeba pójdzie taka baba karczować las, niewód zarzucić, podbierać miód z barci. Poleska dziewucha od maleńkoci zaprawiona razem z krowami niejeden raz na dzień przepływać w skos jezioro, żeby na pastwisko trafić, nieraz pospołu z koniem, co stoi w wodzie licie tataraku żujšcy, i ona sama do jeziora lizie, szmaty z siebie cišga, bierze sia ich prać, a póniej suszyć na zadzie, na końskim. Sławne byli dziewki, dobre do piewania i do klikania. A już w sianokosy, bywało, i latem, przed porš żniwnš, jak przyjdš wieczory goršce, noce parne, jak z jeziora upalisz-cze złazi białym oparem, żar w szuwary i trzciny zabiwszy sia mgłami bucha, żar w gałęzie niskich, pokręconych sosen wplštawszy sia wyciec strujkš powietrza nie może, żar w nagrzanym igliwiu, w piaszczystych zakolach, żar na pagórkach lesistych, pod krzakami i w chaszczach, żar i duchota w duktach i na puszczańskich polanach, na spalonej trawie takoż żar, żar w tu poru dziewki do wszystkiego ochotne. A gdzież uwalić sia miesięcznš nockš, jak nie na rozpra-żony piach, torfowiska pobok takoż ciepłe, ale mokre, im nigdy ciepłoty nie dosyć i nie wysuszy tam zgnilizny słońce, choćby cały rok paliło. Różnie bywało: na nagrzanej słomie, na wieżym sianie abo prosto na łuhach, na piaskach, a zawsze baby rozp...
marszalek1