Miłosz Czesław
Ars poetica?Campo di FioriDarDo LauryEuropaGucio zaczarowanyJak powinno być w niebieKraina poezjiKtóry skrzywdziłeśMiastoMiłośćMłodośćMoja wierna mowoNa śmierć Tadeusza BorowskiegoNa śpiew ptaka nad brzegami PotomakuNotatnikOeconomia divinaPiosenka o końcu świataPiosenka o porcelaniePoetaRozmowa z JeanneSensSposóbStwarzanie świataTak małoTraktat moralny (fragmenty)W mojej ojczyźnieW praojcach swoich pogrzebani des nobles insens?sW WarszawieWalcZaklęcie
Ars poetica?
Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej,która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto proząi pozwoliłaby się porozumieć nie narażając nikogo,autora ni czytelnika, na męki wyższego rzędu.W samej istocie poezji jest coś nieprzystojnego:powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest,więc mrugamy oczami, jakby wyskoczył z nas tygrysi stał w świetle, ogonem bijąc się po bokach.Dlatego słusznie się mówi, że dyktuje poezję dajmonion,choć przesadza się utrzymując, że jest na pewno aniołem.Trudno pojąć, skąd się bierze ta duma poetów,jeżeli wstyd im nieraz, że widać ich słabość.Jaki rozumny człowiek zechce być państwem demonów,które rządzą nim jak u siebie, przemawiają mnóstwem języków,a jakby nie dosyć im było skraść jego usta i rękępróbują dla swojej wygody zmieniać jego los?Ponieważ co chorobliwe jest dzisiaj cenione,ktoś może myśleć, że tylko żartujęalbo że wynalazłem jeszcze jeden sposób,żeby wychwalać Sztukę z pomocą ironii.Był czas, kiedy czytano tylko mądre książkipomagające znosić ból oraz nieszczęście.To jednak nie to samo, co zaglądać w tysiącdzieł pochodzących prosto z psychiatrycznej kliniki.A przecie świat jest inny niż się nam wydajei my jesteśmy inni niż w naszym bredzeniu.Ludzie więc zachowują milczącą uczciwość,tak zyskując szacunek krewnych i sąsiadów.Ten pożytek z poezji, że nam przypominajak trudno jest pozostać tą samą osobą,bo dom nasz jest otwarty, we drzwiach nie ma kluczaa niewidzialni goście wchodzą i wychodzą.Co tutaj opowiadam, poezją, zgoda, nie jest.Bo wiersze wolno pisać rzadko i niechętnie,pod nieznośnym przymusem i tylko z nadzieją,że dobre, nie złe duchy mają w nas instrument.
Campo di Fiori
W Rzymie na Campo Di FioriKosze oliwek i cytrynBruk opryskany winemI odłamkami kwiatów.Różowe owoce morzaSypią na stoły przekupnieNaręcza ciemnych winogronPadają na puch brzoskwini.Tu na tym właśnie placuSpalono Giordana Bruna,Kat płomień stosu zażegnąłW kole ciekawej gawiedzi.A ledwo płomień przygasnął,Znów pełne były tawerny,Kosze oliwek i cytrynNieśli przekupnie na głowach.Wspomniałem Campo di FioriW Warszawie przy karuzeli,W pogodny wieczór wiosenny,Przy dźwiękach skocznej muzyki,Salwy za murem gettaGłuszyła skoczna melodiaI wzlatywały paryWysoko w pogodne niebo.Czasem wiatr z domów płonącychPrzynosił czarne latawce,Łapali płatki w powietrzuJadący na karuzeli.Rozwiewał suknie dziewczynomTen wiatr od domów płonących,Śmiały się tłumy wesołeW czas pięknej warszawskiej niedzieli.Morał ktoś może wyczyta,Że lud warszawski czy rzymskiHandluje, bawi się, kochaMijając męczeńskie stosy.Inny ktoś morał wyczytaO rzeczy ludzkich mijaniu,O zapomnieniu, co rośnie,Nim jeszcze płomień przygasnął.Ja jednak wtedy myślałemO samotności ginących.O tym, że kiedy GiordanoWstępował na rusztowanie,Nie znalazł w ludzkim językuAni jednego wyrazu,Aby nim ludzkość pożegnać,Tę ludzkość, która zostaje.Już biegli wychylać wino,Sprzedawać białe rozgwiazdy,Kosze oliwek i cytrynNieśli w wesołym gwarze.I był już od nich odległy,Jakby minęły wieki,A oni chwilę czekaliNa jego odlot w pożarze.I ci ginący, samotni,Już zapomniani od świata,Język ich stał się nam obcyJak język dawnej planety.Aż wszystko będzie legendąI wtedy po wielu latachNa nowym Campo di FioriBunt wznieci słowo poety.
Dar
Dzień taki szczęśliwy,Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium.Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.Co przydarzyło się złego zapomniałem.Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.Nie czułem w ciele żadnego bólu.Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
Do Laury
Księżyc zza ciemnej wyszedł dąbrowyI droga moja daleka.Przez popielatych ruin parowyJadę, bo Laura mnie czeka.Co powiem, Lauro, gdy moja głowaKu twoim ustom się schyliNiech twoja pamięć dobrze zachowa:Odtąd będziemy tak żyli.Komu dziejowe smutne rozstajeGdzie upiór zaprasza w gości,Nam drogocenna cnota zostajeCo dzień zdobytej wolności.Tysiąc w okowach własnych poleżęI serca swoje zatruje.Ale ty wierzaj, że ja zwyciężę,Więc próbuj, jak ja próbuję.W darze wez ptaki i zobacz gwiazdy,Miej uśmiech na powitanie.Tylko pomiętaj: powie dzień każdyKto z nas być wolnym przestanie.
Europa
Podminowany jest tunel Gotarda.Gdzie wełna śpiI oddech dzieci porusza papierowe motyle,gdzie mokre konie na brzegu fontannyskaczą w powietrzu majaprzebiega drut podziemny.Podminowana jest rodzinna ziemia,nieduża, słodka dla nas, europejska.Oliwka na niej dojrzewa i żyto,wiatr biegnie polem lnu i cichnie w czarnych liściachpod gorącymi lampami pomarańcz.Podminowane jest niebieskie morzew godzinie, kiedy kuter wyjeżdża na połówz miasteczka, w którym koty śpią między sieciamiPodminowane jest serce człowieka.Czas dany mu do życia i czas innysą w jego świadomości jak dwie liniezamiast być jednym w harmonii.
Gucio zaczarowany
Między mną i nią był stół, na stole szklanka.Spierzchnięta skóra jej łokci dotykała lśniącej powierzchni.W której odbijał się zarys cienia pod pachą.Kropla potu gęstniała nad falistą wargą.A przestrzeń między mną i nią dzieliła się nieskończenie,Hucząca pierzastymi strzałami Eleatów.Nie wyczerpie jej rok ni sto lat podróży,Gdybym przewrócił stół, co byśmy spełnili.Ten akt, nie-akt, bo zawsze potencjalnyJak zamiar wejścia w drzewo, w wodę, w minerały.Ale ona też patrzyła na mnie jak na pierścienie SaturnaI wiedziała, że wiem, jak nikt nie dosięga.Tak stanowiona była człowieczość i tkliwość.Między mną i nią był stół, na stole szklanka.Spierzchnięta skóra jej łokci dotykała lśniącej powierzchni.W której odbijał się zarys cienia pod pachą.Kropla potu gęstniała nad falistą wargą.A przestrzeń między mną i nią dzieliła się nieskończenie,Hucząca pierzastymi strzałami Eleatów.Nie wyczerpie jej rok ni sto lat podróży,Gdybym przewrócił stół, co byśmy spełnili.Ten akt, nie-akt, bo zawsze potencjalnyJak zamiar wejścia w drzewo, w wodę, w minerały.Ale ona też patrzyła na mnie jak na pierścienie SaturnaI wiedziała, że wiem, jak nikt nie dosięga.Tak stanowiona była człowieczość i tkliwość.
Jak powinno być w niebie
Jak powinno być w niebie wiem, bo tam bywałem.U jego rzeki. Słysząc jego ptaki.W jego sezonie: latem, zaraz po wschodzie słońca.Zrywałem się i biegłem do moich tysiącznych prac,A ogród był nadziemski, dany wyobraźni.Życie spędziłem układając rytmiczne zaklęcia,Tego co ze mną się działo nie bardzo świadomyAle dążąc, ścigając bez ustankuNazwę i formę. Myślę, że ruch krwiTam powinien być dalej triumfalnym ruchemWyższego, że tak powiem, stopnia. Że zapach lewkoniiI nasturcja i pszczoła i buczący trzmiel,Czy sama ich esencja, mocniejsza niż tutaj,Muszą tak samo wzywać do sedna, w sam środekZa labiryntem rzeczy. Bo jakżeby umysłMógł zaprzestać pogoni, od NieskończonegoBiorąc oczarowanie, dziwność, obietnicę?Ale gdzie będzie ona, droga nam śmiertelność?Gdzie czas, który nas niszczy i razem ocala?To już za trudne dla mnie. Pokój wiecznyNie mógłby mieć poranków i wieczorów.A to już dostatecznie mówi przeciw niemu.I zęby sobie na tym połamie teolog.
Kraina poezji
Do tej krainy idź ścieżkami tonów,Z których się rodzą spokojne muzyki,Granicą dźwięków jeszcze niespełnionych,Zaczętych tylko.Jeżeli w noc czerwcową się rozlegnieBrzęk, chrabąszcz w strunę u skrzypiec uderzyAlbo kot po klawiszach pazurkiem przebiegnie,Możesz im wierzyć -Idź, nim umilkną.Do tej krainy - w Trzech Króli, wieczorem,Gdy na kominie jasny ogień buchaI rzędy rondli miedzianych oświetla,A na ulicy śnieżnej tuż za domemHuczy basetla.Ledwo usypiasz, już przy tobie stajeElf mały, z baśni zimowej norweskiej,A wtedy miga niby baj po ścianiePłomyk niebieski.Stąpacie cicho, żeby nie obudzićRodziców, którzy śpią w dębowym łożu,1- w lot kominem! w ciemny świat i czarBiałego mrozu.Lot, lot. Noc w górze cicha i gwiaździsta,W szronach na dole prześwituje siołoI nagle wiosna. Na różowych listkachKsiężyca koło.Do tej krainy - lecz jakąż jest ona,Wybudowana gdzieś na zgasłych łonach,Pożar ognistym mieczem wejścia strzeże,Umarły gil ćwierka u jej bram,Siedzą z głową na rękach polegli żołnierze,Na miast ruinie rzędy lisich jamI mlecz, i wrzos na zapomnianych schronach.Tam śnieżna góra jest pienistą falą,Co trwa sekundę na równinie mórz.Nim w głąb upadnie, gdzie się perły palą,Trzmiel z tulipana strząśnie żółty kurz.Nim nowa fala, księżycem zwabiona,Klęknie i czoło powoli podźwignie,Tysiąclecie ludzkie jedno skona,A trzmiel w kielichu tulipana zniknie.Do tej krainy przyjmij zaproszenie,Nie pytaj, jak się dziś ona nazywa,Wiesz, przez jak gorzkie tam idzie się ciernie.Czy jest szczęśliwa? Nie wiem, czy szczęśliwa.Jak pióro strzały, która pierś przebiła,Drga, błyszczy w słońcu i barwy przybiera -Z bólem na zawsze ta ziemia złączonaI tylko smutek jej bramy otwiera.Jeżeliś klęski zaznał, dosiągł latDojrzałych, patrząc na gruzy i zgliszcza,I spustoszyła myśli twe jak wiatrLitość najczystsza,Jeżeliś nie chciał mówić odtąd nic,Bo zapytałeś - po co, czy to wartoStraszliwy posąg, skamieniały krzyżUbierać farbą,To wiedz, że ona blisko, żeś jest tuż.I jeśli mówisz: żegnaj mi na wieki -Witaj odpowie echo z ziemskich puszcz,Wstydliwa czułość obmyje powiekiI każde dawne pożegnania słowoJest jak świtania dalekiego wstążka,Rosa o brzasku, czeremchy gałązka,A gdyś opłakał ją - ona przed tobą.
Który skrzywdziłeś
Który skrzywdziłeś człowieka prostegoŚmiechem nad krzywdą jego wybuchając,Gromadę błaznów koło siebie mającNa pomieszanie dobrego i złego,Choćby przed tobą wszyscy się kłoniliCnotę i mądrość tobie przypisując,Złote medale na twoją cześć kując,Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli,Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.Możesz go zabić - narodzi się nowy.Spisane będą czyny i rozmowy.Lepszy dla ciebie byłby świat zimowyI sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
Miasto
Nad ruinami wstaje dzień, wędrowny grajek pustym oknom gra,Z głową na bok schyloną skoczne tony ze skrzypki wywodzi.A w oknie tylko niebo, gołębi miga ćma,I tak w tej rannej ciszy świat nowy się rodzi.I wiatr, gdy struny drutów pękły, martwe drzwi otwiera,Na których klamce dotąd pozostał niezmytyŚlad ręki przepadłego bez wieści bohatera,I toczy po pokoju dziewczyny zabitejSczesany z włosów puch.A serce bije. Słuchaj. Jest w tym dziw nad dziwy,Że ono trwa, gdy wszystkie oczy patrzą - nowe,Że wygrzebaną spod cegieł pokrywy,Stopioną w ogniu na drzwiach wieszają podkowęNa inne szczęście. Słuchaj. I radość, i wstydŻyć jeszcze raz, na nieobeszłej ziemi,Powracać i ślubować, gdy zmarzły kasztan kwitł,Winy dawne odkupić czynami lepszemi.Bólu prawdziwy, sławo i niesławo,Ty wielka, że godna jesteś jedynie milczenia,Brzękiem słów pustych twego nie dotknie imienia,Kto tęsknił, wie. Nie powie nic. Warszawo.Poprzez węgierskie góry, sowieckie ugorySzliśmy do ciebie. Znamy te noce nieludzkie,Kiedy zgłodniałym oczom, przez otwarte chmuryNie ty, lecz inne miasta jako stada judzkieJawiły się, skupione nad rzeką w dolinach.Złych mocarstw świata były przed nami granice,Krzywda ludzka i rozpacz, te same w innych śpiewały językach,W twarz nam świeciły azjatyckie, zmęczone księżyce,Lecz gdyśmy na siebie spojrzeli - twój wzrok nas spotykał.O Bolesna. Na gruzach praskich grająca kapela,Mosty w dymach i serce bijące - i to wszystko.I los - jak niebo, kiedy się rozdzielaLinią ognistą.Że po raz drugi kształt nam ludzki oblec danoI witać światłem buchające wieki,Ty, żyjący, nie pytaj tamtych, co to znaczy.Z pól, gdzie hełmy im rdzawią topniejące śniegi,Z barykad, z placów trawą zarosłych powstaną,Życia twojego żaden ci z nich nie przebaczy.Grajku poranny, komu ty tak grasz,Tam są schody bez domu i piętra bez żywych.- Tobie gram, najpiękniejsze z urojonych miastI najsmutniejsze z prawdziwych.
Miłość
Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,Ze zmartwień różnych swoje serce leczy,Ptak mu i drzewo mówią: przyjacielu.Wtedy i siebie, i rzeczy chce użyć,Żeby stanęły w wypełnienia łunie.To nic, że czasem nie wie czemu służyć:Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.Ocalenie, 1945
Młodość
Twoja nieszczęśliwa i głupia młodość.Twoje przybycie z prowincji do miasta.Zapotniałe szyby tramwajów, ruchliwa nędza w tłumie.Przerażenie kiedy wszedłeś do lokalu, który dla ciebie za drogi.Ale wszystko za drogie. Za wysokie.Ci tutaj muszą spostrzec twoje nieobycieI niemodne ubranie i niezgrabność.Nie było nikogo, kto by przy tobie stanął i powiedział:- Jesteś ładnym chłopcem,Jesteś silny i zdrów,Twoje nieszczęścia są urojone.Nie zazdrościłbyś tenorowi w palcie z wielbłądziej wełny,Gdybyś znał jego strach i wiedział, jak zginie.Ruda, z powodu której przeżywasz męki,Tak wydaje ci się piękna, jest lalką w ogniu,Nie rozumiesz, co krzyczy ustami pajaca.Kształt kapeluszy, krój Bukiem, twarze w lustrachBędziesz pamiętać niejasno, jak coś co było dawnoAlbo zostaje ze snu.Dom, do którego zbliżasz się z drżeniem,Apartament, który ciebie olśniewa,Patrz, na tym miejscu dźwigi uprzątają gruz.Ty z kolei będziesz mieć, posiadać, zabezpieczać,Mogąc wreszcie być dumny, kiedy nie ma z czego.Spełnią się twoje życzenia, obrócisz się wtedyKu czasowi utkanemu z dymu i mgły.Ku mieniącej się tkaninie jednodniowych żywotów,Która faluje, wznosi się i opada jak niezmienne morze.Książki, które czytałeś, nie będą więcej potrzebne,Szukałeś odpowiedzi, żyłeś bez odpowiedzi.Będziesz iść ulicami jarzących się stolic południaPrzywrócony twoim początkom, widząc w zachwyceniuBiel ogrodu, kiedy w nocy spadł pierwszy śnieg.
Moja wierna mowo
Moja wierna mowo,służyłem tobie.Co noc stawiałem przed tobą miseczki z kolorami,żebyś miała i brzozę i konika polnego i gila...
colorful_world