11005.txt

(380 KB) Pobierz
 Jerzy Żurek 

Pocig   



 Tower Press 2000   Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000   Dinozaury 



z pustyni Gobi   


Najpierw goršczkowe, zadyszane słowa: poprawić włosy, zapłacić za mieszkanie, 
ić do krawca po spodnie, być dobrym dla mamy, zjadać wszystko bez grymasów, 
pisać, odpisywać, uważać na siebie, na żelazko i na gaz, nie palić na czczo, 
kupić doniczki, pocałować, podać walizki, no, o; potem twarze w oknie, smród 
przegrzanej pary pełznšcej z sykiem od loko- motywy, gwizdki, przepychanie, 
jakie machinalne ruchy, podawanie ršk, pocieranie nosa, okrzyk donony wzdłuż 
wagonów - wreszcie zgrzyt ruszajšcego pocišgu, szybki krzyż na piersiach, ręka 
do ust w gecie spónionej serdecznoci, pamiętać o spodniach, coraz donio- 
lejszy stukot kół, inne twarze przesuwajšce się przed oczyma, a tamte dobrze 
znane już ginš, zapadajš się w szarš cianę nabierajšcych szybkoci wagonów, 
niknš gruntownie, szczegół po szczególe, jakby zniknšć miały z jego życia na 
zawsze, jakby ten odjazd nigdy nie miał koń- czyć się powrotem.   Pięć po 
czwartej. Mógł teraz odetchnšć. Czuł się znużony od samego rana. Zmęczyły go 
nerwowe przygotowania do wyjazdu, pakowanie waliz i załatwianie różnych 
sprawunków, potem znoszenie bagażu, gonitwa po schodach po zapomnianš parasolkę, 
łapanie taksówki, a wszystko to w nieprzytomnym upale wytaczajšcym pot z każdego 
zakamarka ciała. Napił się wody ze stojšcego blisko dworca automatu i rozmylał, 
co robić dalej. Do domu nie miał ochoty wracać, towarzystwo teciowej byłoby 
teraz nie do zniesienia. Musi odpoczšć także i od niej. Rozglšdał się wkoło, 
jakby otoczenie mogło mu podsunšć jaki sensowny pomysł.   Daleko, nad 
rumowiskiem burzonych domów i tkwišcych jeszcze pomiędzy nimi ruder, 
rozpocierała się perspektywa drugiego brzegu. Widać było stšd zupełnie wyranie 
kamie- niczki na skarpie, kociół więtej Anny, jeszcze dalej wieżowce i 
dominujšcš ponad wszyst- kim bryłę Pałacu. Mógł wybierać jak turysta, planujšcy 
wyprawę na który z widocznych w oddali szczytów. Nie zdecydował się jeszcze 
ostatecznie, postanowił jednak dotrzeć do ród- miecia.   Obojętnie mijał 
sterty zagranicznych towarów wyłożonych na wystawach Chmielnej. Ile- kroć 
przechodził tędy z Hankš, zmuszany był do oglšdania wszystkiego i potakiwania 
jej za- chwytom połšczonym zazwyczaj z utyskiwaniem na stan domowych finansów. 
Teraz mógł sobie pozwolić na lekceważenie dostatku zgromadzonego dookoła - szedł 
rodkiem za- mkniętej dla samochodów uliczki patrzšc pod nogi. Nie był pewien, 
czy idzie we właciwym kierunku, może o kilka ulic dalej wpadłby na jaki 
sensowny pomysł, może zobaczyłby co, co podsunęłoby mu myl rozwišzujšcš 
sytuację, jaki wyrazisty neon, człowieka, scenkę, zdarzenie. Może. Nigdy się 
nie dowie, czy tak byłoby naprawdę, nikt się takich rzeczy nie dowiaduje. 
Wystrzegajmy się przypadków, niszczmy je bez litoci, bo one nas zniszczš - 
mawiał niegdy jego licealny profesor matematyki, fanatyk rachunku 
prawdopodobieństwa i życiowego racjonalizmu. Ba, ale jak to robić?   Mógł 
wprawdzie zadzwonić do znajomych z biura, do brata Hanki i kilku innych osób, z 
którymi utrzymywał bliższy kontakt, ale możliwoci te wcale go nie nęciły. 
Wiedział, czego może się spodziewać po każdym z tych ludzi. Złoliwoci o 
dyrektorze, jakie małżeńskie historie, polityka, brydż, kieliszek wódki albo 
wszystko razem, nieciekawe, monotonne. Lep- szy już przypadek.   Za 
kilkadziesišt godzin ludzka stopa dotknie powierzchni Księżyca wojska Salwadoru 
ma- szerujš na stolicę Hondurasu Teguciqalpę zabieramy ze sobš mnóstwo 
smakołyków mówi Mikę Collins obie armie bioršce udział w piłkarskiej wojnie 
zniszczyły w pierwszym dniu działań siły powietrzne przeciwnika kanikuła w pełni 
to jest potrawka z kurczęcia bardzo do- bra jest odwodniona ale torebkę napełnia 
się wodš i otrzymuje się bardzo dobre jedzenie   5 ludzkoć całego wiata życzy 
smacznego.   Zwinšł gazetę w rulon i wetknšł jš w najbliższy kosz. Zgnieciony 
gwałtownie papier roz- prostował się ukazujšc pomarszczonš fotografię trzech 
umiechniętych mężczyzn ubranych w skafandry kosmonautów.   Na Księżyc i tak nie 
polecę - pomylał bez smutku, a po chwili, uniósłszy głowę, dodał również w 
mylach - na Księżyc nie, , ale trochę niżej można spróbować.   Przed nim, jakby 
zamykajšc ulicę swš potężnš bryłš, tkwił szary gmach zakończony błyszczšcš 
iglicš, kamienny kolos o nie spotykanym nigdzie w pobliżu kształcie - Pałac.   . 
Wyszedł z windy jako jeden z ostatnich. Kręciło mu się trochę w głowie, a i 
stopy przy- pominać zaczęły o zmęczeniu cichym, lecz kšliwym bólem. Usiadł na 
drewnianej ławie sto- jšcej w hallu, żeby trochę odpoczšć. Trzy pary obrotowych 
drzwi wrzucały co chwilę do wnętrza nowe postacie ludzkie, amatorów 
panoramicznych widoków z tarasu ostatniego pię- tra i widzów rozlicznych wystaw, 
mieszczšcych się w niższych partiach gmachu. Przyglšdał się wchodzšcym uważnie, 
ale dopiero po kilku minutach dostrzegł niezwykłoć tła, na którym przesuwali 
się ludzie. Ogromna, białokocista paszczęka jakiego potwora, zapełniajšca 
płót- no rozcišgnięte między dwiema kolumnami, tworzyła ramy dla równie 
imponujšcego napisu: DINOZAURY.   Nie od razu zrozumiał sens tego słowa. Z 
trudnociš sklejał w pamięci szczštki szkolnej wiedzy. To chyba jakie 
przedpotopowe bydlaki. Nie mógł jednak wyobrazić sobie zwierzę- cia o tak 
ogromnej szczęce, wytężał pamięć wertujšc w mylach ksišżkę do zoologii dla 
klasy IX, ale poza karykaturami znienawidzonej nauczycielki i rysunkami małp 
widział tylko wyra- zy - drobne rzędy druku, a między nimi nic, pustka, białe 
plamy. Zirytowało go to niepowo- dzenie. To zdaje się takie wczeniejsze konie, 
zadecydował już na schodach.   Nie zaspokoił swej ciekawoci od razu - pierwsza 
sala zapełniona była zdjęciami pustyn- nego, skalistego krajobrazu, ludzi 
kopišcych w piasku, bezładnie rozrzuconych koci. " Nasza wyprawa na pustyni 
Gobi " - przeczytał pod największš fotografiš. W drzwiach następnej sali starał 
się patrzeć pod nogi, żeby nie zawadzić o występ drewnianego pomostu, 
zaczynajšcego się zaraz za progiem. Gdy zatem uniósł głowę, znieruchomiał z 
wrażenia na widok szczerzš- cego doń kły potwora. Zaskoczenie było tak wielkie, 
że przez ułamek sekundy, przez czas potrzebny do uwiadomienia sobie, iż zwierzę 
jest tylko zręcznie odtworzonym modelem, miał ochotę uciec, odwrócić się 
gwałtownie i rzucić w głšb korytarza, nie zważajšc na głony trzask parkietu.   
Stał przed nim na tylnych łapach kilkumetrowej wysokoci stwór o ciele pokrytym 
łuskš, potężnym ogonie i ludzkich z kształtu dłoniach zakończonych krogulczymi 
palcami. Najbar- dziej przerażajšce wrażenie sprawiał łeb zwierzęcia, niepodobny 
do niczego, co Ro w życiu widział. Rogowe wypustki nadawały mu wyglšd potężny i 
grony, a powiększała ten efekt najeżona ostrymi kłami paszcza - zdawać by się 
mogło, spomiędzy tych monstrualnych zę- bów buchnie ogień i goršca para, 
zamieniajšc makietę w żywy okaz legendarnego smoka. Ro z podziwem oglšdał 
kucajšcš przed nim, a raczej nad nim bestię. " Młody brontozaur " - prze- czytał 
na tabliczce umieszczonej u stóp zwierzęcia. Młody? Jeli ten młody jest większy 
od słonia, no, to można sobie wyobrazić dorosłego.   Nie podobało mu się zresztš 
porównanie ze słoniem. Był kilka razy z małš w zoo i zawsze odczuwał wstręt 
obserwujšc wybieg dla słoni. Smętne szare kłapouchy, zabrudzone ziemiš i 
własnymi odchodami, budziły w nim odrazę. Ten tutaj był oszałamiajšco kolorowy, 
zgniło- zielone plamy na grzbiecie i żółtawa tonacja skóry kontrastował y z 
purpurowš barwš podnie- bienia i ciemnym bršzem łap. Niesamowite - powtarzał Ro 
w duchu, już ten jeden eksponat przerósł zdecydowanie wyobrażenia, jakimi 
jeszcze na schodach usiłował przezwyciężyć bezwład pamięci. Czego takiego nie 
mógł sobie przecież wyobrazić.   Dopiero w następnej sali znalazł co, co 
skojarzyło mu się z dawno zapomnianš podręcz- nikowš wiedzš. Szkic na planszy i 
zrekonstruowany szkielet zwierzęcia o małej główce, po-   6 tężnym tułowiu i 
równie potężnym ogonie pozwolił mu wreszcie otworzyć w myli ksišżkę   do 
biologii dla klasy IX na odpowiedniej stronie i dostrzec między linijkami druku 
wielki rysunek podobnego stwora. Jasne, tak przecież nazywali grubš nauczycielkę 
geografii, że też mu to wczeniej nie przyszło do głowy. Diplodok.   Czuł 
niepowstrzymanš ochotę przyjrzenia się kociom z bliska. Rozejrzał się wokół i 
nie ujrzawszy nikogo, lekko podekscytowany swoim zamiarem, przekroczył barierkę 
jednš nogš. Zanim jednak zdołał przełożyć drugš, zanim zdšżył dotknšć chropawej 
powierzchni kręgu, usłyszał z tyłu donony głos.   - Proszę państwa, , za 
dziesięć minut zamykamy. Zapraszamy do nas jutro. Drgnšł, niemile zaskoczony, 
choć zorientował się, że to tylko głonik. Lada chwila mógł się tu jednak kto 
zjawić. Musiał się spieszyć - przesunšł szybko dłoniš po powierzchni naj- 
bliższej koci, pieczołowicie odrutowany szkielet zabrzęczał ci chutko i 
zachybotał się, a on, zadowolony z siebie, wrócił na drewniany pomost.   
Przystanšł jeszcze raz przy urodziwym potworze. To dopiero była potęga, mylał, 
obser- wujšc gruzły mięni pod łuskowatš skórš przyczajonego jak do skoku ciała.   
Potęga. Cóż znaczy on, tęgawy, łysiejšcy człowieczek, o setki t ysięcy lat 
oddalony od tego zwierzęcia, tkwišcy na szczycie drabiny, której ów potwór był 
szczeblem jednym z najpierw- szych, cóż zatem on, Ro, znaczył naprawdę przy tej 
biologicznej sile wyzierajšcej z każdego załamania mięni, z każdego zagięcia 
sprężonego cielska.   Nie podejrzewał nigdy istnienia w sobie takich pytań, 
zaczynał jednak rozumieć, że po- dobne odkrycia znaczš bardzo wiele. ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin