Garwood Julie - Rewanż.doc

(1084 KB) Pobierz

Julie Garwood

 

 

 

REWANŻ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej siostrze i drogiej przyjaciółce

Mary Kathleen Murphy McGuire

 

 

 

 

 

Szkocja, rok 1103

 

Donald MacAlister nie chciał umierać. Resztkami uciekających sil, z wrodzonym sobie uporem, walczył o życie. Pozornie wydawać by się mogło, że starzec powinien niecierpliwie oczekiwać Tej, która skróciłaby jego męki. On jednak był gotów mężnie stawić czoło cierpieniu, gdyż najpierw musiał przekazać jedynemu potomkowi swoje dziedzictwo, a dopiero potem zamknąć na zawsze powieki.

A tym dziedzictwem była nienawiść. MacAlister pragnął, by jego syn zapłonął żądzą zemsty. Postanowił walczyć ze śmiercią do czasu, gdy nabierze pewności, że chłopiec zrozumie, jak ważne jest wyrównanie rachunków z wrogiem.

Tak wiec czepiał się kurczowo resztek życia i maleńkiej kruchej dłoni synka, wbijając w niego gasnące spojrzenie ciemnych, piwnych oczu.

- Pomścij mnie, Connorze MacAlister. Przyjmij mą nienawiść do swego serca, chroń ją i hoduj troskliwie do czasu, gdy dorośniesz. A wtedy zgładź nieprzyjaciół moim mieczem. Nie będę mógł umrzeć spokojnie, dopóki nie dasz mi słowa, że pomścisz zło, jakie wyrządzono twemu ojcu. Przyrzekasz?

- Tak. ojcze - odpowiedział Connor z zapałem. Pomszczę cię.

- Czujesz, że płonie w tobie żądza zemsty?

- Czuje.

Donald skinął głową z zadowoleniem. Teraz już mógł pogodzić się ze śmiercią, gdyż zyskał pewność, że jego potomek wypełni swą powinność. Connor udowodnił wielokrotnie, że jest niezwykle inteligentny, toteż ojciec ufał mu bezgranicznie.

Donald MacAIister dałby wiele za to, by zobaczyć, jak jego syn wyrasta na mężczyznę. Wiedział jednocześnie, iż tylko głupcy pragną rzeczy niemożliwych, a on miał rozpłatany brzuch i złamaną nogę. Bóg okazał się wszakże miłosierny - odebrał starcowi czucie aż po kolana.

- Powiedz mi, ojcze, kto to zrobił.

- Zaatakowali mnie Kaernowie, ale oni przybyli tu z dalekiej północy. Nie mogło im zależeć na naszej ziemi. Są jednak spokrewnieni z MacNare'ami podejrzewam więc. że to oni maczali w tym palce. MacNare'owie zawsze byli chciwi. A ich wódz nigdy nie poprzestanie na tym. co ma. Zabij go, nim narobi ci kłopotów. Ale działaj rozważnie upomniał syna Donald. - Ani Kaernowie, ani MacNare'owie nie są wystarczająco przebiegli, by uknuć tak zuchwały plan. Z pewnością ktoś nimi kierował. Ufam, że poznasz nazwisko zdrajcy. Mam wszakże przeczucie, że wróg zakradł się w szeregi mojego klanu.

- Ktoś z naszych cię zdradził? - Connor nie posiadał się z oburzenia.

- Rozważam tę możliwość od przedwczoraj. Kaernowie dostali się tutaj tajemnym przejściem. Najwidoczniej ktoś udzielił im wskazówek. Zdrajca pochodzi z naszego gniazda, a twoim zadaniem będzie skrócić go o głowę. Musisz znaleźć wszystkich winnych, nim obmyślisz plan zemsty. A gdy już będziesz gotów, wybij ich do nogi. Sądzę, że należy również zabić dzieci tych nikczemników.

- Znikną z powierzchni ziemi, ojcze.

Donald zacieśnił uścisk na dłoni syna.

- Udzielę ci teraz ostatniej nauki. Przyjrzyj się, jak umieram, a potem idź do lasu. Tam czeka na ciebie Angus. On ci powie, co masz dalej robić.

Zaczekał, aż chłopiec skinie głową na znak zgody i znów nabrał powietrza w płuca.

- Rozejrzyj się i powiedz, co widzisz.

Connor objął wzrokiem otaczającą go ruinę, a w piersiach wezbrał mu szloch. Odór spalenizny i zakrzepłej krwi przyprawiał go o mdłości.

- Nasz dom legł w gruzach, ale zamierzam go odbudować.

- Z pewnością. Uczyń z niego twierdzę nie do zdobycia. Wyciągnij wnioski z moich błędów, synu.

- Nikt nie zdoła się tu wedrzeć. Obiecuję.

- Co z moimi ludźmi?

- Większość zginęła - wyszeptał chłopiec z rozpaczą w głosie.

- Ale ich synowie powrócą. Przywdzieją twe barwy i okrzykną cię wodzem. Będą cię słuchać tak jak ich ojcowie mnie. Nadchodzi czas rozstania. Opatrz rany, by nie stracić zbyt wiele krwi. Zrób to natychmiast, a ja tymczasem odpocznę.

Connor pospiesznie wykonał polecenie, choć nie uważał, by jego obrażenia wymagały bandażowania. Krew pokrywająca ciało pochodziła bowiem głównie z ran ojca.

- Na pewno zostaną ci blizny. Będą ci zawsze przypominać o tym czarnym dniu.

- I bez nich o nim nie zapomnę.

- Z pewnością. Boli cię?

- Nie.

Donald mruknął z zadowoleniem. Cieszył się, że chłopiec się nie skarży. Miał zadatki na prawdziwego wojownika.

- Ile masz lat, chłopcze?

- Pewnie dziewięć lub dziesięć.

- Sądząc po wzroście, pozostajesz nadal dzieckiem, ale w twych oczach płonie wzrok mężczyzny. Dostrzegam w nich wściekłość i jestem z ciebie dumny.

- Mógłbym cię zabrać do lasu.

- Nie będziesz przecież wlókł za sobą trupa.

- Odczuwasz ból, ojcze?

- Już nie. Jestem dziwnie odrętwiały. To prawdziwe błogosławieństwo. Inni mieli gorszą śmierć,

- Zostanę, dopóki...

- Wyjdziesz, kiedy każe ci wyjść. Musisz ratować życie. Nasi wrogowie z pewnością tu powrócą, by dokończyć dzieła.

- Mamy czas, ojcze. Słońce stoi wysoko na niebie, a oni zabrali ze sobą beczki z winem. Nie pojawią się tu wcześniej niż jutro rano.

- W takim razie posiedź jeszcze chwilę - zezwolił Donald.

- Czy Angus wyśle mnie do Euptiemii? Mam jej powiedzieć, co się stało?

- Nie. Nic jej nie mów.

- Ale ona jest twoją żoną.

- Drugą żona - sprostował Donald. - Nigdy nie ufaj kobiecie, synu. Tylko głupcy tak czynią. A ona i tak się wszystkiego dowie, gdy przyjedzie tutaj z Raenem. Chcę, żebyś wtedy był już bardzo daleko. Nie życzę sobie, by wychowywali cię jej krewni. To pijawki.

Connor skinął głową na znak, że rozumie.

- Ufałeś mojej matce?

W pytaniu chłopca pobrzmiewała nutka niepokoju. I choć Donald pragnął, by jego syn zachował w sercu idealny obraz tej, która wydała go na świat, postanowił mimo wszystko powiedzieć mu prawdę.

- Wierzyłem jej bezgranicznie, co stało się przyczyną mych cierpień. Isabelle była moją słodką umiłowaną żoną i jak mi za to odpłaciła? Umarła, pozostawiając mnie w rozpaczy. Ucz się na moich błędach i oszczędź sobie niepotrzebnego bólu. Teraz rozumiem, że nie powinienem się żenić po raz drugi, ale kierowałem się zmysłem praktycznym i chciałem pozostawić po sobie spadkobierców, na wypadek, gdyby tobie przydarzyło się jakieś nieszczęście. Popełniłem błąd. Euphemia miała już syna z pierwszego małżeństwa i nie mogła urodzić więcej dzieci. Choć bardzo się starała.

Urwał, by pozbierać myśli.

- Nie mogłem kochać Euphemii ani żadnej innej kobiety. Nie powinienem jednak ignorować twojej macochy. Ona w niczym nie zawiniła. Musisz odkupić moją winę. Traktuj ją z należnym szacunkiem i spróbuj jakoś wytrzymać z jej rozpieszczonym synalkiem. Obowiązuje cię lojalność wobec rodziny.

- Będę o tym pamiętał. Dokąd Angus zamierza mnie wysłać? Powinieneś mi powiedzieć - nalegał chłopiec. Specjalnie przeciągał rozmowę, by spędzić jak najwięcej czasu z ojcem. - Przecież Angus mógł zginąć w drodze do lasu.

- Sądzisz, że powierzyłbym tak ważną sprawę jednemu człowiekowi? Nie jestem głupcem. Inni również wiedzą, co należy robić.

- Chcę usłyszeć ten rozkaz bezpośrednio z twoich ust, ojcze.

- Ufam tylko jednemu człowiekowi i do niego właśnie musisz się udać. Opowiedz mu, co się tutaj wydarzyło.

- Mam mu wyjaśnić wszystko, co wiem?

- Oczywiście.

- Mogę mu wierzyć?

- Bezgranicznie - odparł Donald. - Ów szlachetny mąż odpowiednio się tobą zaopiekuje. Daj mi słowo honoru, że aż do śmierci będziesz traktował go jak brata. A on na pewno cię nie zawiedzie. Idź już. Idź do Aleca Kincaida.

Connor oniemiał ze zdziwienia.

- Przecież to twój wróg, ojcze. Nie mówisz tego poważnie.

- Jak najpoważniej - odparł z mocą Donald. - Alec Kincaid jest dobrym, szlachetnym człowiekiem i jednym z najpotężniejszych mężów w Szkocji, a tobie potrzeba jego siły.

Connorowj nadal trudno było się pogodzić z wolą ojca.

- Ale ty z nim walczyłeś? - zaoponował nieśmiało.

- To prawda - odparł Donald z uśmiechem, czym wprawił chłopca w zdumienie. - Jednak sercem byłem daleki od tej wojny, a Kincaid doskonale o tym wiedział. Nasze ziemie sąsiadują ze sobą na wschodzie, zrozumiałe więc, że chciałem się wedrzeć na jego teren. On mi na to oczywiście nie pozwolił, ale rozumiał moje zapędy. Gdyby było inaczej, już dawno by nas pozabijał.

- Jest aż tak potężny?

- Tak. Nie zapomnij pokazać mu miecza. Chcę, żeby zobaczył krew na jego ostrzu.

- Ojcze, żaden z MacAlisterów nie będzie mi towarzyszył, jeśli oddam się pod opiekę tego człowieka.

- Zrobisz, jak każę. Jesteś zbyt młody, by to zrozumieć, zaufaj więc memu osądowi. Musisz mi przysiąc, że natychmiast wyruszysz do Kincaida.

- Tak, ojcze.

- Czas się pożegnać. Już i tak zmitrężyliśmy zbyt dużo czasu, a mnie cudem udało się nie umrzeć, choć czuję, że powoli zapadam w wiekuisty sen.

Connor nie mógł się jednak oderwać od ojca.

- Będę za tobą tęsknił - szepnął.

- Ja za tobą również.

- Kocham cię.

- Wojownicy nie rozmawiają o takich sprawach, synu. I choć darzę cię miłością, nie będę o niej opowiadać. Ścisnął rękę chłopca i przymknął powieki. Byl już gotów na przyjęcie śmierci. Widział nienawiść w oczach Connora i zyskał pewność, iż zostanie pomszczony. Czegóż więcej mógł pragnąć?

Umarł kilka minut później - a umierał tak. jak żył: dostojnie, z godnością, na wyznaczonych przez samego siebie warunkach.

Connor siedział przy nim jeszcze chwilę. Nagle usłyszał czyjś szept. Odwrócił się i ujrzał młodego wojownika, który usiłował wstać, lecz brakło mu sił. Connor nie pamiętał imienia tego chłopca i nie wiedział, na ile poważne są jego rany. Dał mu tylko znak, by się nie ruszał i jeszcze raz spojrzał na ojca. Uczyniwszy znak krzyża wziął miecz leżący mu na piersi i podczołgał się do rannego.Wojownik był co najwyżej dwa lata od niego starszy. Na szczęście przypomniał sobie jego imię.

- Myślałem, że nie żyjesz, Crispinie. Połóż się, a opatrzę ci rany. W przeciwnym razie umrzesz.

- Nie mamy czasu. Oni przyszli was zabić. Słyszałem, jak się przechwalali. Odejdź, nim tu wrócą i zobaczą, że im się nie udało.

- Nasi wrogowie odpoczywają. Nie przyjdą tutaj, nim wino nie wywietrzeje im z głów. Rób, co mówię.

Crispin przetoczył się na plecy, co najwyraźniej sprawiło mu ból.

- Twój ojciec nie żyje. prawda?

- Tak - odparł Connor. - Ale zdążył mi powiedzieć, co powinienem uczynić. Umarł w spokoju.

- Mój pan nie żyje - załkał Crispin.

- Nie. Twój pan klęczy przy tobie - oświadczył Connor tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Opatrując mu rany. opowiadał, jak mogą odpłacić wrogowi za jego okrucieństwo. Dzięki temu udało mu się wlać w serce młodzieńca coś potężniejszego niż gniew i cierpienie. Była to

nadzieja.

Mimo iż młody wojownik przerastał go wzrostem, Connor zdołał go przenieść w bezpieczne miejsce. Ukrywszy Crispina w puszczy, wrócił po dwóch następnych rannych. Pierwszym był Angus, drugim rówieśnik Connora - Quinlan, który zaledwie przed tygodniem rozpoczął służbę. Odniósł poważne obrażenia i cierpiał tak bardzo, że błagał, by pozostawiono go w spokoju. Connor jednak okazai się głuchy na wszelkie prośby.

- To ja decyduje, kiedy masz umrzeć.

Chłopiec przestał z nim walczyć, a nawet starał się być pomocny.

Connor pragnął wynieść wszystkich rannych, lecz nieprzyjaciel najwyraźniej zamierza! przystąpić do ponownego ataku jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Na wzniesieniu majaczyły już cienie koni. Chłopiec wiedział, że nie wolno mu ryzykować, a musiał jeszcze usunąć pozostawione przez siebie ślady. Gdy się z tym uporał, nakazał rannym, by pozostali przy życiu i czekali na pomoc.

Dotarłszy na niziny zsiadł z konia i puścił się biegiem przed siebie. Pędził niczym młody źrebak, a kiedy nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, zwolnił kroku i szedł dalej, podpierając się mieczem jak laską. Żelazna wola dodawała mu sił. Nie czuł zimna, bólu ani nawet żalu. Myślał wyłącznie o tym, by jak najszybciej dotrzeć do Aleca Kincaida. Musiał wywiązać się z obietnicy danej ojcu.

Niebo rozjaśniały pomarańczowe smugi zachodzącego słońca, co wróżyło rychłe nadejście zmroku. Wiedział, że w ciemnościach nie znajdzie drogi, szedł więc coraz szybciej. Musi dotrzymać przysięgi. Ponownie zaczął biec. Czuł, że znajduje ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin