Lennox Marion - Dlaczego uciekasz Cari.doc

(573 KB) Pobierz
MARION LENNOX

MARION LENNOX

 

DLACZEGO UCIEKASZ CARI ?

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

  Tablica, jaką doktor Cari Ellis ujrzała sześćdziesiąt kilometrów wcześniej, nie pozostawiała wątpliwości. „Tereny należące do aborygenów. Obozowanie bez pozwolenia zabronione".

  Siedziała teraz w samochodzie i patrzyła na mapę rozłożoną na sąsiednim siedzeniu. Obszar, na którym się znajdowała, obwiedziony był czerwoną linią, a obok widniał taki sam zakaz.

Spoważniała i zmarszczyła czoło.

  Do Slatey Creek ma jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów. Spojrzała przed siebie i zobaczyła ginącą gdzieś za horyzontem piaszczystą drogę. Tereny należące do aborygenów kończyły się dopiero pięćdziesiąt kilometrów dalej.

- Nie dam rady - powiedziała do siebie.

  Przez ostatnie dwie noce zatrzymywała się na poboczu drogi i była już tak zmęczona, że postanowiła dojechać do Slatey Creek, gdzie czekało wygodne łóżko i prysznic. Przeliczyła się jednak z siłami. Powoli zapadał zmierzch, a w uszach dźwięczały ostrzeżenia, jakich jej nie szczędzono przed wyjazdem z Alice Springs.

  - Tylko szaleńcy jeżdżą po zmroku - mówiono. - Pamiętaj, że po ciemku zaczyna się roić od kangurów. Nawet nie zauważysz, jak wyjdą na drogę, a skończyć się to może prawdziwą jatką. Niewiele zostanie wtedy z ciebie i samochodu, nie mówiąc już o kangurach.

  Rozejrzała się nerwowo wokół. Zrobiło się ciemno i nie sposób było powiedzieć, czy niewyraźne szare kształty, które

widziała w pobliżu, to kangury szykujące się do wyjścia na drogę czy karłowate drzewka, które rosły w tej okolicy.

   Nie ma wyboru. Owładnął nią strach na tyle silny, że zapomniała o tęsknocie do bieżącej wody i ludzkiego towarzystwa. Kolejną noc musi spędzić samotnie na odludziu. Właśnie tutaj, i to mimo zakazu. Modliła się tylko, by nie trafić na jakieś święte miejsce aborygenów.

   Zjechała na pobocze drogi i stanęła. Miała nadzieję, że nie zrani niczyich uczuć. Nie planowała przecież tego noclegu przy drodze. Logicznie rzecz biorąc, nie grozi jej tu żadne niebezpieczeństwo. Ciążyła jej tylko samotność. O tym właśnie nie wolno mi myśleć, powiedziała sobie. Przecież to był mój wybór!

  Zabrała się szybko do roboty. Rozbiła namiot i zagotowała wodę w menażce, z bagażnika wyciągnęła rzeczy potrzebne do przygotowania posiłku. Poprawi mi się humor, kiedy coś zjem, pomyślała.

  Niespodziewanie dobiegł ją z oddali odgłos samolotu. Podniosła głowę. Samolot kołował nad jej głową, coraz niżej i niżej. Silnik warczał coraz głośniej, aż w końcu owiał ją pęd powietrza, a hałas stał się tak dotkliwy, że musiała zatkać uszy.

  Wydawać by się mogło, że załoga samolotu pragnie zobaczyć intruza zakłócającego ciszę i spokój pustynnej drogi. Poczuła się nieswojo. Patrzył na nią ktoś, kogo nie widziała. Na kadłubie samolotu zauważyła wymalowaną parę skrzydeł, insygnia australijskiego pogotowia lotniczego.

  Gdy samolot poderwał się do góry, odetchnęła z ulgą. Radość była jednak przedwczesna. Po kilkuset metrach samolot zawrócił. Leciał teraz nisko wzdłuż miejsca jej postoju, jakby pragnął zbadać dokładnie jej obozowisko. Okazało się jednak, że szuka dogodnego miejsca do lądowania.

   Cari westchnęła ciężko, ale już po chwili roześmiała się pod nosem. Sama nie wiem, czego chcę, pomyślała. Pól godziny temu marzyłam o towarzystwie, a teraz, gdy ludzie spadają mi z nieba, przeklinam ich obecność! Zaraz jednak pomyślała o swoim wyglądzie i dobry humor ulotnił się bez śladu.

  Jasne włosy, z których była tak dumna, zwykle lśniące i puszyste, przybrały matowy kolor i związane były z tyłu postrzępioną wstążką. Miała w dodatku na sobie wyświechtaną koszulę i spłowiałe, podarte dżinsy. Podniosła rękę do twarzy, by odgarnąć włosy i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że zapomniała wytrzeć ręce, które zabrudziła, wyciągając z bagażnika patelnię. Na twarzy z pewnością pozostała czarna smuga!

Dlaczego samolot wylądował?

  Pocieszyła się jednak od razu, że lekarze z pewnością nie zamierzają egzekwować prawa. Samolot zatrzymał się zaledwie o kilkanaście metrów dalej, otworzyły się tylne drzwi i na ziemię wyskoczył trzydziestoparoletni mężczyzna. W drzwiach stanęła dziewczyna w stroju pielęgniarki, rozglądając się wokół ciekawie.

  Mężczyzna przystanął na chwilę i obrzucił Cari badawczym wzrokiem. Był szczupły, wysportowany i znacznie wyższy od niej, co nie było takie trudne, gdyż Cari była drobna i mała. Twarz miał spaloną słońcem, a gdy się zbliżył, zobaczyła, że jego brązowe włosy nabierały miejscami złocistopłowej barwy, jakby i one zbyt często wystawiane były na działanie słońca. Cała jego postać wzbudzała zaufanie i sympatię.

- Nazywam się Blair Kinnane. Jestem lekarzem.

  Przyglądał jej się uważnie. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Pod jej wielkimi, zielonymi oczami zauważył ciemne sińce. Wydawała się jednak zdrowa, nie widział też śladów jakichkolwiek zranień.

- Czy nic pani nie dolega? - zapytał.

- Czuję się doskonale - odparła cicho.

- Nie jest pani ranna?

- Nie.

- Samochód jest w porządku?

- Tak.

Poczuł, jak ogarnia go złość.

  - Niech mi więc pani z łaski swojej powie, co pani tu robi? Jakim prawem rozbiła pani namiot na ziemi Kinanów?

  Pierwszy raz słyszała tę nazwę. Zakreślił ręką w powietrzu koło.

  - Cała ta okolica jest własnością tego plemienia. Założę się, że jest pani Amerykanką - ciągnął wzburzonym głosem. - Z pewnością nie należy pani do żadnego z plemion abory-genów ani też nie ma pani pozwolenia na obozowanie na ich terytorium. No, niech pani powie, czy nie mam racji?

- Nie... To znaczy tak...

Przymknął oczy, najwyraźniej znużony.

  - Nasz pilot ryzykował życie wszystkich osób znajdujących się na pokładzie, lądując o zmierzchu w nieznanym miejscu. A wie pani, dlaczego to zrobił?

- Nie... - Cari była zmieszana i zbita z tropu.

  - Dlatego, że baliśmy się, czy coś się nie stało - wyjaśnił szorstko. - Nikt tu się nigdy nie zatrzymuje. Nie ma w tej okolicy ani kropli wody, wszędzie za to są znaki zakazujące obozowania. Trudno się więc dziwić, że przypuszczaliśmy, że coś się pani stało. - Pokazał ręką na samolot. - Mamy na pokładzie chore dziecko. Pewnie jest pani bardzo z siebie zadowolona!

- Przepraszam... - szepnęła. - Nie myślałam, że...

  - Można się tego było spodziewać - przerwał jej. - Osoby takie jak pani w ogóle rzadko myślą. A teraz - rzucił, patrząc na zegarek - ma pani trzy minuty na spakowanie się i żebym już tu pani nie widział!

   - Ale... - zaczęła przerażona - ja przecież nie mogę dalej jechać!

- Dlaczego?

Spojrzała w stronę samolotu, jakby szukała tam ratunku. Dostrzegła jednak tylko jasną plamę twarzy pielęgniarki.

   - Bo jest już ciemno - odparła, patrząc na niego i czując, jak wzbiera w niej gniew. - Mówiono mi, że niebezpiecznie jest jechać po zmroku.

  - A więc dlaczego wjeżdża pani na obszar aborygenów, skoro pani wie, że nie zdąży go przejechać przed nocą?

  - Nie spodziewałam się, że drogi są tak fatalne - zaczęła się tłumaczyć. - Przez jakieś dwadzieścia kilometrów stałam prawie w miejscu, tak trudno było przejechać przez piasek. Sądziłam, że o tej porze będę już w Slatey Creek.

  - Ale się nie udało. - Pokiwał głową. - Tak czy owak, nie może tu pani nocować - oświadczył, wskazując na namiot.

  - Ale dlaczego? - zapytała ze złością. - Nikomu przecież nie przeszkadzam. Chybabym upadła na głowę, gdybym się zdecydowała jechać dalej. Przecież aborygeni mnie stąd nie wyrzucą...

  - Na pewno nie wyrzucą - potwierdził. - Plemię Kinjarrów nigdy nie było wojownicze. To ludzie cisi i łagodni, którzy zawsze usuwają się w cień, i do głowy by im nie przyszło, żeby panią stąd wyrzucić.

- No więc dlaczego mam się wynosić?

  - Dlatego, że narusza pani ich spokój. - Mówił cierpliwie jak do małego dziecka. - Zagraża pani ich egzystencji. Ci ludzie postanowili sobie żyć tak, jak żyli ich przodkowie przed tysiącami lat. Natura dostarcza im pożywienia. Wystarczy, że przez ich teren zbudowano drogę. Gdyby jeszcze powstały tu kempingi, zwierzyna i roślinność bardzo szybko zniknęłyby z tego obszaru. Muszą istnieć tereny, na których mieszkać będą jedynie Kinjarrowie, gdyż w przeciwnym wypadku nie będą mieli szansy, by zachować swój tradycyjny sposób życia.

  Utkwiła wzrok w jego twarzy. Ten człowiek chce ją wyprawić w dalszą podróż tą koszmarną drogą, a ona jest zmęczona i głodna. Z przerażeniem poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Odwróciła się gwałtownie i zaczęła szybko wrzucać do bagażnika przybory kuchenne.

  - Jeżeli obawia się pani dalszej drogi - rzekł łagodniejszym tonem, gdyż zauważył jej łzy - proszę zostawić tu samochód i polecieć z nami do Slatey Creek.

  Zawahała się. Odbyć resztę drogi w towarzystwie... Nie męczyć się dłużej...

- A samochód? - zapytała.

  - Jutro ktoś tu z panią przyjedzie - odparł. - Trochę to będzie kosztowało - dodał jakby sarkastycznie.

  Pewnie już mnie zaszufladkował, pomyślała. Uważa mnie za amerykańską milionerkę.

- Dziękuję panu. Jakoś sobie poradzę.

   Przyklękła, by wyjąć paliki, które z trudem umocowała w miękkiej, piaszczystej ziemi.

   Stał nad nią, nie mogąc oderwać wzroku od delikatnej, szczupłej kobiety, która musiała być twarda i niezależna, skoro znalazła się sama na tym odludziu, a teraz pokazywała jeszcze, że ma swój honor i nikogo o nic nie będzie prosić...

- Czy na pewno sobie pani poradzi? - zapytał. Nie podniosła nawet głowy.

  - Z pewnością - odrzekła z konia. - Nie musi pan tu nade mną stać i mnie pilnować. Daję słowo, że zaraz odjadę.

  - Chyba już polecimy? - rozległ się głos pielęgniarki, która właśnie się do nich zbliżyła. Była to ładna dziewczyna, mniej więcej w wieku Cari. - Mamy przecież pacjenta w samolocie - dodała - czas więc kończyć te pogaduszki.

Ostatnie słowa były wyraźnie skierowane do Cari.

  - Masz rację, Liz - powiedział Blair i jeszcze raz spojrzał na dziewczynę, która klęczała teraz tyłem do niego. - Najlepiej by pani zrobiła, korzystając z naszej propozycji - rzekł stanowczo. - Jest pani zmęczona i nie powinna pani jechać o tej porze.

  - Dziękuję za radę - mruknęła przez zaciśnięte zęby. -Niepotrzebna mi pana pomoc.

Wzruszył ramionami. Cóż jeszcze mógł zrobić?

- Iścimy - powiedział do pilota.

  Podniosła się dopiero wtedy, gdy głos silników ucichł zupełnie. Zakryła twarz rękami i wybuchnęła płaczem. Czuła się upokorzona, zła i bardzo zmęczona. Zanim się spakowała, zapadła noc. Z trudem przełknęła parę ciasteczek, a potem przygotowała sobie kilka kubków mocnej kawy. Wiedziała, że przez następne parę godzin musi być zupełnie przytomna i wypoczęta.

Dopiero potem usiadła za kierownicą...

  Powoli uspokajała się. Było jej nawet trochę głupio, że się tak zachowała. Doktor Kinnane miał przecież rację, pomyślała. A w dodatku lądował po ciemku, żeby tylko sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy...

  Nie czuła się już tak samotna jak przedtem. Przypomniały jej się oczy Blaira Kinnane'a... Ten człowiek naprawdę troszczy się o innych. Dawno nie spotkała podobnego lekarza.

  Droga była nieco lepsza, nie miała jednak żadnej szansy, by dotrzeć dziś do Slatey Creek. Marzyła tylko, aby wyjechać z terenów należących do aborygenów. Ile by teraz dała za to, żeby móc posłuchać lokalnego radia! Na tym odludziu trzeba jednak było zrezygnować z podobnych przyjemności. Poszukała więc tylko kasety.

  Odetchnęła z ulgą, bo kangurów nie było na razie widać. Może te wszystkie ostrzeżenia były przesadzone? Widziała przed sobą jedynie ciągnącą się w nieskończoność pustynię. Włożyła kasetę, nacisnęła przycisk i samochód napełni się melodiami z jazzowego koncertu, na którym była przed laty. Dodała gazu.

Nie wiadomo, jak i kiedy na drodze pojawił się kangur.

Gorączkowo poszukała nogą hamulca i próbowała skręcić.

Zderzenie z ogromnym zwierzęciem było jednak nieuniknione. Samochód przechylił się niebezpiecznie na bok, a potem uderzył w kangura i wjechał bocznymi kołami w miękki piasek pobocza. Przechylił się ponownie, koła, które zostały na jezdni, oderwały się od powierzchni drogi, i przewrócił się na bok.

 

 

ROZDZIAŁ  DRUGI

 

 

Powoli odzyskiwała przytomność.

  Przez chwilę zdawało jej się, że siedzi, jak przed lary, na sali koncertowej i słucha swej ulubionej piosenki „Misty". Znajomy głos kobiecy wypełniał ciszę nocną, wspaniała muzyka kazała zapomnieć o otaczającym świecie...

  Nagle przeszył ją straszny ból w nogach, z ust jej wyrwał się przeraźliwy jęk. Nie było przy niej jednak nikogo, kto by na ten krzyk mógł zareagować. Starała się zebrać myśli, przypomnieć sobie kolejność wydarzeń. Samochód leży przewrócony na bok, a ona znajduje się w środku, półleżąc na fotelu, przygnieciona kierownicą.

Wokół była noc.

  Nie miała pojęcia, jak długo już tak leży. Muzyka rozbrzmiewała nadal. Teraz zaczęła grać jazzowa orkiestra. Było to nie do wytrzymania, hałas zdawał się rozsadzać wnętrze samochodu. Uniosła się nieco, aby wyłączyć taśmę. Krzyknęła z bólu, ale zdołała nacisnąć przycisk. Muzyka ucichła i zapadła przejmująca cisza, czasem tylko zakłócana odgłosami pustyni.

  Tępy ból rozsadzał jej głowę. Dotknęła włosów i zaraz cofnęła rękę. Palce mokre były od krwi, która wolno ściekała po twarzy.

Znalazła się w pułapce.

  Co robić? Muszę się przecież stąd wydostać! - myślała gorączkowo. W żaden sposób nie udało jej się odepchnąć od siebie kierownicy, złapała więc za nią, próbując unieść się nieco do góry. Udało się; wkrótce jednak musiała dać za wygraną, ból był bowiem nie do zniesienia. Głowa bolała ją

coraz bardziej, zrobiło jej się ciemno przed oczami i po raz drugi tej nocy straciła przytomność.

   Odzyskiwała ją kilkakrotnie, a tymczasem minęła noc i zaczęło świtać. A potem wzeszło słońce i w samochodzie zapanował nieznośny upał. Zaczęło ją dręczyć pragnienie. Gdy odzyskiwała przytomność, na próżno próbowała dosięgnąć butelki z wodą. Każdy ruch powodował przenikliwy ból. Czuła się zupełnie bezradna i opuszczona.

  Dlaczego na jednego człowieka spadają wszystkie nieszczęścia naraz? - myślała z goryczą. Zaczęto się od procesu, który zakończył jej karierę lekarza. Potem odszedł Harvey, a teraz ten wypadek.

- Czy nie jest tego trochę za dużo? - szepnęła z rozpaczą.

- Lepiej by chyba było, żebym się zabiła. Umrę pewnie i tak, w tym upale i bez wody...

  Wkrótce stało się to wszystko nie do zniesienia. Mijały godziny, słońce paliło niemiłosiernie, pragnienie wysuszyło jej usta, a ból wzmagał się z każdą chwilą. Coraz częściej traciła przytomność, a gdy ją odzyskiwała, dręczył ją paniczny lęk.

  Aż w końcu jak przez mgłę zobaczyła sylwetkę Błąka Kinnane'a, a za nim samolot z insygniami pogotowia lotniczego i ten obraz, choć daleki i niewyraźny, nie zniknął już sprzed jej oczu.

  - Na pewno tu za chwilę przyleci - szepnęła do siebie i świadomość ta napełniła otuchą jej serce. - Zaraz przyleci - powtarzała raz po raz.

  I rzeczywiście. Z oddali dało się słyszeć cichy szum, a potem już zupełnie wyraźny warkot samolotu, potężniejący z każdą chwilą. Gdy samolot wylądował, zrobiło się na chwilę cicho, a zaraz potem usłyszała odgłos kroków i podniesione głosy. Ktoś otworzył drzwiczki samochodu i Cari zobaczyła nad sobą szare oczy Blaira Kinnane'a.

- Wiedziałam, że pan przyleci - szepnęła.

 

Niewiele pamiętała z tego, co działo się potem. Po zastrzykach znieczulających, które od razu dostała, była zupełnie oszołomiona. Wiedziała tylko, że wyciągnięcie jej z wraku samochodu zajęło sporo czasu. Pamiętała też, jak Blair szeptał jej słowa otuchy, zwilżając wyschnięte wargi.

   Właściwie wystarczyła jej sama jego obecność. Zupełnie przestała się bać i spokojnie czekała na to, co będzie dalej. Skoro on był na miejscu, wszystko musi się dobrze skończyć. Śmiała się potem ze swej dziecinnej naiwności, ale wtedy, gdy leżała ranna we wraku samochodu, czuła, że nic jej już nie zagraża.

  Wydobyto ją w końcu z fotela. Leżała chwilę na noszach w palących promieniach słońca i uśmiechem próbowała podziękować tym wszystkim, którzy ją ratowali. Zapadła potem w sen i nie pamiętała nic z lotu do Slatey Creek ani z jazdy karetką z lotniska do szpitala.

  Obudziła się w izbie przyjęć i rozejrzała ciekawie wokół. Zawsze to ona przyjmowała pacjentów; po raz pierwszy znalazła się teraz w roli pacjentki.

  Tuż obok niej stał Blair Kinnane. Sprawdzał właśnie monitory. Przy nim można się czuć bezpiecznie, uznała. Z trudem zbierała myśli. Nocne przejścia, szok nimi spowodowany, ból i leki uspokajające pozostawiały ją w stanie oszołomienia. Blair spojrzał właśnie na nią z uśmiechem.

- Cari? Już jest pani przytomna? - zapytał.

- Skąd pan wie, jak się nazywam? - wyszeptała z trudem. Pokazał na biurko. Leżała tam jej torba podróżna, a obok cała jej zawartość.

  - Zajrzeliśmy do środka - tłumaczył. - Pani nie była w stanie udzielić nam informaq'i.

- A... co się właściwie stało?

- Najechała pani na kangura. Czy nic pani nie pamięta? Zastanawiała się chwilę.

- Czy... go zabiłam?

  Zupełnie niespodziewanie dla niej samej wydało jej się to niezmiernie ważne. Przytaknął.

  - Chyba zginał na miejscu - powiedział. - W dodatku pani też się omal nie zabiła. Niewiele brakowało. Musiała pani szybko jechać.

  Czuła wyrzut w jego głosie. Przypomniały jej się w tej chwili wszystkie kangury, które widziała ostatnio, i na myśl, że jest winna śmierci jednego z tych wspaniałych zwierząt, zrobiło jej się bardzo smutno. Czuła, jak po policzkach płyną jej łzy.

- Tak mi przykro - wyznała łamiącym się głosem.

  - Zaczekam na razie z wykładem na temat bezpiecznej jazdy - oznajmił krótko. - Czy sala operacyjna już gotowa? - zwrócił się do stojącej obok pielęgniarki.

- Sala operacyjna? - powtórzyła Cari.

- Musimy co nieco posklejać - odpowiedział poważnie.

  - Czy mam złamaną miednicę? - spytała niepewnym głosem.

  - Tak, ale nie wygląda to tak źle. Zrobiliśmy już prześwietlenie. Obejdzie się bez nastawiania kości, trochę jednak potrwa, zanim się zrośnie. Proszę się nie bać - dodał, widząc jej przerażenie, i położył rękę na jej ramieniu. - Nic się pani nie stanie pod naszą opieką.

  Uśmiech rozjaśnił przy tym jego twarz. Podziałało to na nią kojąco. Oczy ich się spotkały i Cari natychmiast się uspokoiła, zapominając o strachu. Blair spoważniał po chwili i stał tak przez dłuższy czas, nie mogąc oderwać od niej oczu. Niespodziewanie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł młody człowiek ubrany w biały kitel lekarski.

- To doktor Rod Daniels - odezwał się Blair, niechętnie odwracając od niej wzrok. - Pani ziomek - dodał. Spojrzała na przybysza nieco onieśmielona.

  - Zgadza się - przytaknął Rod Daniels. - Ja także jestem Amerykaninem. Pochodzę z Nowego Jorku.

- A ja jestem z Kalifornii - wyszeptała słabym głosem Rod uśmiechnął się do niej, a potem spojrzał na Blaira.

- Jestem gotów - powiedział.

Blair zaczął napełniać strzykawkę i znowu uśmiechnął się do Cari.             

  - Musimy panią teraz uśpić - oznajmił. - Najwyższy czas.

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

  Przez następne dni leżała półprzytomna i oszołomiona. Znajdowała się pod wpływem leków i wszystko widziała jak przez mgłę. Czuła przy sobie przez cały czas obecność Blaira Kinnane'a, widziała jego zatroskaną twarz, pamiętała dotyk delikatnie badających ją rąk. Słyszała głosy pielęgniarek, a także rozmowy, których nie rozumiała.

  W końcu, czwartego dnia po wypadku, obudziła się na szpitalnym łóżku, patrząc na słońce wpadające do pokoju i zastanawiając się, co się z nią właściwie dzieje. Bolała ją głowa i raziło światło. Nie zamykała jednak oczu i zaczęła się rozglądać po pokoju. Podłączona była do kroplówki. Nieźle, pomyślała.

  A co z nogami? Pamiętała, że coś stało się z jej miednicą. Przymknęła oczy i starała się zebrać myśli. Poruszyła palcami lewej nogi. Udało się! Potem palcami prawej. One także ruszały się bez trudu, choć czuła przy tym ból. Dzięki Bogu, że to nic z kręgosłupem! W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Blair Kinnane.

- Dzień dobry - powiedział.

- Jaki to dziś dzień? - spytała.

- Piątek.

- Piątek? Straciłam całe cztery dni!

  - Nic ważnego się przez ten czas nie wydarzyło - pocieszył ją z uśmiechem i wziął do ręki kartę informacyjną.

- Coś jest nie tak? - spytała, gdy długo jej nie odkładał.

- Wszystko w porządku - zapewnił, kończąc lekturę. - Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, a pani też sprawuje się nieźle - zażartował.

- Zwłaszcza kiedy rozbijam się na równej drodze. Uśmiechnął się nieco ironicznie.

  - Jestem pewna - rzuciła ze złością - że pana zdaniem zasługuję na to wszystko, co mnie spotkało.

Nie odpowiedział, ale uśmiechnął się teraz przyjaźnie.

  - No więc dobrze - przyznała smutnym głosem. - Mam to, na co sobie zasłużyłam.

  - Tu bym się nie zgodził. Zamiast pękniętej miednicy i osiemnastu godzin we wraku samochodu wystarczyłoby może solidne lanie.

  - Lanie? - Zabrakło jej z oburzenia tchu. - Czy pan wie, ile mam lat?

  - Wiem. Oglądałem pani prawo jazdy. Ma pani podobno dwadzieścia siedem lat, nie jest więc pani zbyt dojrzała ani wiekiem, ani... rozumem.

- Dziękuję!

  - Czy chce pani pojechać do Perth? - spytał niespodziewanie.

.- Do Perth? Przytaknął.

  - Chcieliśmy tam panią wysłać od razu w poniedziałek, ale straciła pani za dużo krwi i była za bardzo odwodniona. Teraz, kiedy wszystko się już unormowało i ma pani w perspektywie długi pobyt w szpitalu, może wolałaby pani być w większym ośrodku?

  Przymknęła oczy. Czuła się jeszcze bardzo słaba i było jej trudno się skoncentrować. Ojciec z pewnością będzie jej szukać. Zacznie na pewno od dużych miejskich szpitali. I szukać będzie lekarza, a nie pacjenta. Pytać będzie o doktor Cari Eliss. Rzadko spotyka się takie nazwisko. Przy odrobinie szczęścia...

   - Nie, dziękuję - rzekła stanowczo. - Chętnie tu zostanę, jeśli tylko ma pan ochotę mnie leczyć.

  - Ale czy rodzice nie chcieliby, żeby znalazła się pani w rękach specjalistów? Albo przynajmniej żeby zbadał panią ktoś jeszcze?

Potrząsnęła głową.

  - Widzę, że ma mnie pan ciągle za rozpieszczoną, bogatą jedynaczkę - powiedziała ze smutkiem.

  Milcząc, wziął ze stolika kartę, jaką wypełniali zwykle nowi pacjenci.

- Jaki ma pani zawód? - spytał. - Ta rubryka nie jest

wypełniona.

  - Nie mam żadnego zawodu! - zawołała. - Jest pan zadowolony? To właśnie przecież chciał pan usłyszeć! Cari Eliss, bogata turystka amerykańska, która ma przewrócone w głowie i zachowuje się w sposób szalony, zostaje uratowana przez doktora Blaira Kinnane'a, znakomitego specjalistę i odpowiedzialnego człowieka.

  - Myli się pani. Pani przeszłość zupełnie mnie nie interesuje. Jeśli zdecyduje się pani tu zostać, będzie pani po prostu przez parę tygodni moją pacjentką. To wszystko.

- I nie będzie prawił mi pan kazań? - spytała.

  - Nie będę pani prawił kazań - obiecał z wymuszonym uśmiechem. - Opuści pani ten szpital za jakiś miesiąc i nikt pani nie zabroni zachowywać się niemądrze do końca życia. Interesuje mnie tylko doprowadzenie pani do takiego stanu, żeby mogła się pani znowu odd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin