Klukowski_Bogdan_-_My_deportowani.doc

(681 KB) Pobierz

MY DEPORTOWANI

 

Wspomnienia Polaków z więzień, łagrów i zsyłek w ZSRR

Wybór i opracowanie Bogdan Klukowski

Rozmowa z historią

Mistrzyni życia, Historio, zachciewa ci się psich figlów, zza kraty podgląda Orion, jak razem siedzimy na kiblu.

Opowiadasz mi stare kawały i uśmiechasz się, na wpół drwiąca, i tak kiblujemy pomału — ty od wieków, ja od miesiąca. O Nieśmiertelna, skądże ta skłonność do paradoksów, i powiedz mi — czy to mądrze całemu światu krew popsuć? Bo skoro na całym świecie jak nie wojna, to stan wojenny — Historio, powiedz mi przecie: po diabła tu kiblujemy? Rewolucyjny poeta

ma zgnić w tym mamrze sowieckim? Historio, przecież to nietakt, ktoś z nas po prostu jest dzieckiem. Więc wstydź się sędziwa damo, i wypuść z Zamarstynowa... (Na kryminał zaraz za bramą zasłużymy sobie od nowa)

Władysław Broniewski

(druk w „Wiadomościach" nr 833 z 18 marca 1962, Londyn. Wiersz pisany w lwowskim więzieniu Zamarstynów, kwiecień 1941)

 

Wstęp

Prezentowany wybór pamiętników i wspomnień Polaków z okresu drugiej wojny światowej ma szczególny charakter. Są to relacje ludzi, którym wojna kojarzy się z pobytem w więzieniach i obozach radzieckich, z osiedleniem na Syberii lub na południu Związku Radzieckiego. Książki, z których dokonano wyboru fragmentów, nie były dotychczas publikowane w kraju, ukazały się przeważnie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych na Zachodzie, głównie w Anglii i we Włoszech. Autorzy przekazywali ze swoich doświadczeń to, co było najsilniej doznanym przeżyciem. Niektóre z tych relacji powstawały jeszcze w czasie działań wojennych, ich autorzy czynili zapiski w formie urywkowych dzienników podczas zesłania i później, by potem, na Bliskim Wschodzie lub w Europie nadać im kształt ostateczny.

Najnowsze ustalenia historyków ostatniej wojny, na których opiera się m.in. strona polska komisji zajmującej się badaniem „białych plam" w stosunkach polsko-radzieckich, mówią o liczbie ponad 2 milionów Polaków poddanych różnym formom represji na terenie Związku Radzieckiego. Na liczbę tę składają się poniższe dane.

a)  1 114000 stałych mieszkańców cywilnych z terenów przedwojennej Polski, przejętych przez ZSRR w 1939 roku, którzy zostali wywiezieni na wschód podczas czterech wielkich akcji wysiedleńczych w latach 1940-1941.

b)  336000 stanowią uchodźcy z centralnych i zachodnich ziem polskich, uciekający w 1939 roku przed prześladowaniami ze strony Niemców — wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego w czerwcu 1940 roku.

c)  210000 to obywatele polscy zmobilizowani do Armii Czerwonej (roczniki 1917, 1918 i 1919), a następnie w latach 1940-1941 przewiezieni na wschód.

d)  250000 osób cywilnych indywidualnie aresztowanych w latach 1939-1941  i wywiezionych do obozów i więzień w ZSRR.

e)  181000 jeńców polskich, wziętych do niewoli w 1939 roku i wywiezionych na wschód (w liczbie tej znajduje się także ponad 10000 oficerów polskich uznanych za zaginionych, zwłoki części z nich odkryto w Katyniu).

f)   12000 jeńców polskich internowanych w 1939 roku na Litwie, przejętych przez radzieckie organa bezpieczeństwa po włączeniu Litwy w 1940 roku do Związku Radzieckiego.

Do tego należy doliczyć nie znaną bliżej liczbę Polaków, którzy zostali aresztowani już po zakończeniu kampanii wrześniowej przy próbie przekraczania granic z Rumunią i Litwą. Wiadomo, że po osądzeniu dzielili losy rodaków zsyłanych w głąb ZSRR.

Podsumowując: do 22 czerwca 1941 roku liczba obywateli polskich, którzy zostali wywiezieni na wschód, wynosiła ponad 2 min osób.

Do osób deportowanych w czasie wojny historycy wliczają bliżej nie określoną ilość żołnierzy Armii Krajowej internowanych i aresztowanych w 1944 roku, po wkroczeniu na wschodnie tereny Polski Armii Czerwonej, a za nią oddziałów NKWD. Największą liczbę aresztowań i wywózek odnotowano na terenie dwóch Okręgów AK — Wileńskiego (9100 żołnierzy w jednostkach pierwszej linii w czasie akcji „Ostra Brama") i Nowogródzkiego (5700 żołnierzy wystawionych w pierwszej linii).

Podstawowe źródła do badań nad losem Polaków wywożonych na tereny Związku Radzieckiego znajdują się poza granicami naszego kraju. Dotychczas dostępne są te źródła, które gromadzono w archiwach trzech największych ośrodków polskich na Zachodzie: w Instytucie Generała Władysława Sikorskiego w Londynie, w Instytucie im. Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku i Instytucie Literackim w Paryżu. Gromadzone w tych placówkach naukowo-badawczych dokumenty, to m.in. meldunki i raporty wojskowe i dyplomatyczne, materiały informacyjne gromadzone przez odpowiednie komórki wszystkich państw uczestniczących w wojnie, imienne wykazy deportowanych, internowanych i aresztowanych, wykazy osób zmarłych i zaginionych. Na podstawie tych zasobów archiwalnych powstało wiele opracowań monograficznych i szczegółowych. Materiały archiwalne i biblioteczne umożliwiają wielu osobom zajmującym się historią drugiej wojny światowej weryfikację faktów i innych danych. W archiwach znajdują się także relacje osób, które przeżyły pobyt na terenie Związku Radzieckiego. Relacje te były zbierane przez władze wojskowe i cywilne rządu emigracyjnego.

Na podstawie badań prowadzonych w tych ośrodkach historycy emigracyjni przedstawili jeszcze jedno zestawienie dotyczące deportacji. Ustalenia te są przyjmowane także przez badaczy krajowych. Dane dotyczą czterech wielkich deportacji mieszkańców kresów wschodnich.

Pierwsza miała miejsce 10 lutego 1940 roku, kiedy to wywieziono 220000 ludzi, głównie niższych urzędników i pracowników państwowych z miast, właścicieli ziemskich i pracowników leśnictwa.

Druga deportacja odbyła się 13 kwietnia 1940 roku. W jej trak-, cie wywieziono 320000 ludzi zamieszkałych na obszarach przygranicznych, rodziny osób aresztowanych dwa miesiące wcześniej, kupców i pracowników rolnych ze skonfiskowanych majątków ziemskich.

Trzecia deportacja odbyła się w czerwcu 1940 roku. Objęła ona 240 000 osób, głównie uchodźców z centralnej i zachodniej Polski, którzy znaleźli się za linią Bugu.

Czwarta wielka deportacja ludności polskiej miała miejsce w czerwcu 1941 roku. Wywieziono wówczas 200000 osób, wśród nich resztę uciekinierów z zachodu, inteligencję zawodową, wykwalifikowanych robotników, kolejarzy i zamożnych rolników. Po raz pierwszy na większą skalę wywieziono ludzi zamieszkałych na Wileńszczyźnie.

Deportacje, nazywane przez Polaków wywózkami, odbywały się w gruncie rzeczy w ciągu całego 1940 roku i w pierwszej połowie 1941. Miały one jednak mniejszą skalę niż cztery wymienione uprzednio. Deportacje realizowane były na podstawie instrukcji wydanej oddziałom NKWD na Litwie, Białorusi i Ukrainie „o trybie przeprowadzania operacji deportacji elementu anty-sowieckiego". Akcją, która nazywana była oczyszczaniem zaplecza, kierował generał Iwan Sierow, zastępca ówczesnego Ludowego Komisarza Bezpieczeństwa Państwowego — Ławrientija Berii.

W praktyce za „element antysowiecki" uznani zostali wszyscy obywatele polscy, którzy znaleźli się na ziemiach przejętych przez Związek Radziecki w 1939 roku — stali mieszkańcy cywilni oraz tzw. bieżeńcy, czyli uchodźcy z Polski zachodniej i centralnej.

Deportowani byli dzieleni na kilka głównych kategorii. Najliczniejszą stanowili tzw. wolni osiedleńcy, przede wszystkim ludzie nie nadający się do pracy — kobiety, dzieci, starcy. Byli oni wysyłani przeważnie do Azji Środkowej, głównie do Kazachstanu, gdzie sami starali się o miejsca do mieszkania i bytowania, znajdowali zatrudnienie w kołchozach i pobliskich zakładach produkcyjnych. Prymitywne warunki życia, niedożywienie oraz niedostosowanie do ostrego klimatu były przyczyną dużej śmiertelności wśród tej kategorii deportowanych.

Drugą kategorię stanowili ci, którzy byli kierowani do obozów przymusowej pracy w fabrykach, kopalniach i obozach pracy (łagrach). Wśród nich śmiertelność również była wysoka.

Trzecia kategoria to więźniowie, skazywani często na kilkunastoletnie wyroki, kierowani po skazaniu do łagrów na głównych szlakach syberyjskich i arktycznych.

Czwartą grupę stanowili więźniowe zsyłani do obozów o obostrzonym rygorze, kierowani do najtrudniejszych prac w kopalniach i przy wyrębie lasów. Do niedożywienia, ciężkiej pracy i zabójczego klimatu dochodziło w ich przypadku surowe traktowanie przez komendantów i strażników. Tylko 15 procent z nich było w stanie przetrwać więcej niż jedną zimę.

Wśród wszystkich wywiezionych obywateli polskich około 65 procent stanowili Polacy, resztę — Żydzi, Ukraińcy, Białorusini i Litwini. Na mocy umowy Sikorski-Majski i ustaleń generała Władysława Sikorskiego ze Stalinem z końca 1941 roku do punktów werbunkowych Armii Polskiej i delegatów ambasady polskiej zgłosiło się 116000 obywateli polskich z całego terenu Związku Radzieckiego. Byli to przeważnie „amnestionowani" oficerowie i żołnierze; 45 000 osób stanowili cywile. Pozostali weszli w skład I Korpusu organizowanego przez Związek Patriotów Polskich (stan z końca 1943 roku — 32 400 ludzi). Część deportowanych wróciła w pierwszych falach repatriacji w latach 1945-1946. Trudno  podać liczbę Jych,  którzy z głodu, przemęczenia i mrozu zmarli na terenie Związku Radzieckiego.

Autorami prezentowanych książek są przeważnie ludzie pióra i ludzie sztuki: Beata Obertyńska, Wacław Grubiński i Gustaw Herling-Grudziński — pisarze, Anatol Krakowiecki — dziennikarz, Józef Czapski — artysta malarz. Jan Umiastowski'— młody podchorąży września 1939 roku — należał do grupy internowanych żołnierzy polskich na Litwie. W 1940 roku został wraz z innymi przejęty przez radzieckie organa bezpieczeństwa. Ostatnia książka jest pracą zbiorową, składającą się z relacji tych, którzy w czasie wojny znaleźli się z rodzinami na terenie Związku Radzieckiego jako dzieci i ocaleli zazwyczaj dzięki własnej przezorności i odporności organizmu.

Czas, w którym powstały książki zaprezentowane tu we fragmentach,   nie   pozwalał  zazwyczaj   na  zachowanie  dystansu, zresztą  nie można go oczekiwać od  osób,  które uszły przed zagładą dzięki szczęśliwym zbiegom przypadków. Na chłodną, niemal filozoficzną relację zdobył się Gustaw Herling-Grudziński, którego  książka  zaliczana  jest  do  wybitnych.  Zwraca uwagę wisielczy humor znanego przed wojną dramaturga Wacława Gru-bińskiego i młodzieńcza fantazja Jana Umiastowskiego. W przedstawionych fragmentach czytelnik znajdzie wiele emocji, słów i wyrażeń świadczących o indywidualności autorów, dużo mówiących o ich umiejętności przedstawiania świata, z którego wrócili w sposób dla nich samych zadziwiający. Przy lekturze tego wyboru narzucać się będą pytania o tych, którzy przetrwali tylko w pamięci autorów wspomnień, o rzesze bezimiennych, masowo wymierających w czasie nieustannie trwających transportów kolejowych, w trakcie wielogodzinnych marszów i równie wyniszczającej pracy.

Przy wyborze poszczególnych fragmentów kierowałem się zasadą komplementarności: pokazać co działo się z deportowanymi od września 1939 roku lub od momentu aresztowania do chwili załadowania na statki w Krasnowodsku, zmierzające do portu Pahlevi. W tych ramach czasowych mieszczą się miesiące pobytu na Syberii, w rejonie Morza Białego, w Kazachstanie, w Kraju Kołymskim, pobyty w więzieniach Lwowa i Moskwy, obozach na terenie europejskiej części Związku Radzieckiego i pod pokładami statków wiozących głodnych i spragnionych ludzi na miejsca zesłania.

 

B.K.

Józef Czapski

Na nieludzkiej ziemi

Paryż, 1962

JÓZEF CZAPSKI, ur. 3 kwietnia 1986 roku w Pryłukach na Białorusi, artysta-malarz, pisarz i eseista. Jako oficer rezerwy został wzięty do niewoli 27 września 1939 roku. Przebywał w obozie w Starobielsku, potem przez rok w Griazowcu pod Wołogdą. Po amnestii w 1941 roku na zlecenie generała Andersa poszukiwał zaginionych polskich oficerów, stykał się z wieloma osobami więzionymi i z przedstawicielami władz radzieckich. Po zakończeniu wojny pozostał na emigracji, do chwili obecnej mieszka we Francji.

Jest autorem dwóch publikacji związanych z pobytem na terenie Związku Radzieckiego. Pierwsza — Wspomnienia starobielskie jest relacją z pobytu w obozie, druga Na nieludzkiej ziemi (mająca kilka wydań zagranicznych i wydana w kraju w drugim obiegu) jest pisana z pozycji człowieka, wykonującego polecenie zebrania największej liczby danych o polskich oficerach, których grobów poza Katyniem nie odnaleziono do chwili obecnej.

Na nieludzkiej ziemi

Minęły święta. W wielkiej zimnej sali sztabu Armii Polskiej w Buzułuku zaczęła się znowu praca, nieustanny ruch, klepanie na maszynie. Wniesiono z powrotem nasze stoły i skrzynki kartotek.

Do Buzułuku tak samo jak do Tocka, ale w mniejszych ilościach i przeważnie pojedynczo lub małymi grupami przybywali Polacy z więzień i obozów.

28 grudnia przyszedł do nas na salę por. Sołczyński. Nie z północy, jak większość, ani ze wschodu czy z południa, jak ci z Ko-łymy i Turkiestanu, ale z zachodu, z Artiemowska pod Starobielskiem, poprzez Stalingrad. Stamtąd w tym okresie nie przybył jeszcze nikt.

Nie robił już na nas wrażenia wygląd wynędzniałych jeńców w fufajkach. Byliśmy bardzo otrzaskani, ale oficer, który wszedł wówczas na naszą jasną empirową salę, nie był normalnie „wynędzniały". Małego wzrostu, z głowiną okrągłą na chudziutkiej szyi, por. Sołczyński robił naprawdę wrażenie kościotrupa w porwanej fufajce. Drobne rysy, papierowo-biała cera, głębokie oczodoły pod wysokim, bardzo białym czołem, zupełnie zapadłe policzki — to nie była głowa żywego człowieka, to była czaszka, która z niezrozumiałych powodów ożywiona jasnymi oczami jeszcze żyła.

Porucznik Sołczyński z 77 p.p. miał 31 lat i był studentem na czwartym roku Politechniki Warszawskiej. Najbardziej nieoczekiwane dla nas było wówczas to, że niektórzy go znali przelotnie ze Starobielska, jeszcze w styczniu 1940 roku.

Zresztą pierwsza moja nadzieja, że będzie on mógł nam dać informacje o naszych starobielskich kolegach z lat 1939-1940 zaraz się rozwiała. Był on rzeczywiście w Starobielsku w styczniu 1940, ale trzy dni tylko, przywieziono go z 12 innymi. Od nich wówczas mieliśmy pierwsze rzeczywiste dane, jak wygląda okupacja sowiecka, pomimo że trzynastkę nowoprzybyłych odseparowano natychmiast. Po trzech dniach wywieziono ich z obozu w niewiadomym dla nas kierunku i z niewiadomych powodów.

Teraz, kiedy przyszedł do nas do Buzułuku, był w dziwnym, jakby przedśmiertnym podnieceniu. O swoich przejściach, o ostatniej wędrówce mówił wiele i wciąż wracał do j e d n e g o tematu: pozostawił w Stalingradzie półżywych kolegów, błagał o natychmiastową pomoc dla nich, o ratunek. Tak jak do nas przyszedł, wyczerpany do ostatniach granic sił, miał niepohamowaną potrzebę podzielenia się tym, co przeszedł, opowiadał precyzyjnie, gorączkowo, jakby się bał, że o czymś zapomni, że czegoś nie dopowie, opowiadał nam, których widział pierwszy raz, wszystko jak najbliższym braciom, do których dobrnął u progu śmierci, po okrutnych mękach.

Jego historię zanotowałem z miejsca.

Opowiadanie porucznika Sołczyńskiego

„Raniony na froncie zostałem przygarnięty w Haliczu przez nieznajomego kolejarza, który mnie do swego mieszkania przyjął i pielęgnował. Doniesiono bolszewikom o moim istnieniu. Zostałem aresztowany i przewieziony do więzienia w Stanisławowie. Zamknięto mnie w celi z 12 kolegami, z którymi się już nie rozstawałem przez dwa lata poprzez wszystkie więzienia, aż po Artiemowsk. Większość z naszej trzynastki była złapana przy przekradaniu się przez granicę, wszystko wojskowi, poza trzema cywilami — Stanisławem Burzyńskim — inżynierem rolnikiem; sędzią — Józefem Bronikowskim ze Stanisławowa i Józefem Menelem, obywatelem ziemskim, znanym hodowcą koni spod Stanisławowa.

Poza tym wszystko wojskowi — kpt. Antoni Pawlikowski, por. Oskar Schab, obaj z Centrum Wyszkolenia Artylerii Pomiarowej z Wesołej pod Warszawą, por. Stanisław Rusznica ze Stanisławowa, ppor. Józef Szostak, student Akademii Górniczej w Krakowie, por. Bronisław Grabowski, pchor. Józef Cepak z łączności, pchor. Bolesław Wisz, majster wojskowy, sierżant Tadeusz Kotynia oraz mgr praw ppor. Podłużny z Halicza^

Ze Stanisławowa zostaliśmy wywiezieni przez Lwów, Kijów, Stalino, Donbas, Charków, Woroszyłowgrad. Do Starobielska przybyliśmy po parotygodniowej podróży. Przybyliśmy tam wysłani przez prokuratora ze Stanisławowa. Komendant obozu jednak uznał, że decyzja prokuratora go nie obowiązuje i nie przyjął nas. Zapakowano nas wskutek tego znowu do stoiypinki i odesłano z powrotem do Stanisławowa. Powstał spór kompetencyjny. Stanisławski prokurator w sporze z komendantem starobielskim zdecydował jednak postawić na swoim i 23 marca wysłał nas powtórnie ze Stanisławowa do Starobielska. Dotarliśmy jednak tylko do Artiemowska o 130 km od Starobielska i tam nas zatrzymano i zamknięto w celi.

Od tego czasu bez przerwy aż do 12 października 1941 roku, a więc półtora roku, pozostawiono nas w Artiemowsku. Warunki były ciężkie. Siedziało nas w celi 3x3 m — 26 osób w kucki, jeden na drugim, przeważnie Polacy. Nie dano nam w tym czasie ani jednej gazety, nie wiedzieliśmy, co się na świecie dzieje. Jedyny sposób uzyskania wiadomości to było wyciąganie strzępów gazet z kału, z wychodka, do którego nas wypuszczano wyłącznie dwa razy dziennie. Od-czyszczając je, dowiadywaliśmy się czegoś.

Gdy po roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka nikt nam o tym nie powiedział, ale zdwojono straż na korytarzu i co noc robiono zaciemnienia tak, żeśmy się domyślali. Kiedyśmy się zapytali dozorcy, czy nie ma wojny z Niemcami, odpowiedział ze złością: — Was pobiliśmy w trzy dni, Giermańców pobijemy w pięć!

2 sierpnia odwiedził nas prokurator tamtejszego woroszy-łowgradzkiego rejonu, obchodził naszą celę i wypytywał wszystkich kolejno, za co siedzą. Zirytowałem się i powiedziałem mu:

—  Biłem waszych przyjaciół Niemców, za to siedzę.

—  Nigdy Niemcy nie byli naszymi przyjaciółmi — skoczył prokurator — a was sprzedał Beck i dlatego siedzicie.

Dopiero we wrześniu ze skrawka gazety dowiedzieliśmy się o tworzeniu Armii Polskiej i o tym, że Kot jest ambasadorem. Z dnia na dzień czekaliśmy zmiany. Przypuszczaliśmy tylko, że szybkie postępy armii niemieckiej mogą uniemożliwić naszą ewakuację. Nie przeczuwaliśmy, że w Artiemowsku pozostawią wszystko, ale zabiorą więźniów.

Któregoś dnia wyprowadzono nas w liczbie tysiąca, uszykowano w czwórki, dano po kilogramie chleba, po jednej rybie i kazano maszerować.

Wyszliśmy z więzienia. Otoczył nas 107 pułk konwojowy pieszo, na koniach i z psami. Było również wśród nas 80 kobiet, w tym jedna Polka ze Lwowa, blondynka o zmiętej twarzy, zdaje się, że prostytutka.

Przechodząc przez ulice Artiemowska spotykaliśmy się z wielkim współczuciem. Rzucano nam chleb, nawet bułki. Z dwóch stron chodnika biegło kilkanaście kobiet, płakały, chciały się dostać za kordon, bo miały wśród więźniów swoich bliskich. Bito je kolbami i odrzucano. Tak maszerowaliśmy bez przerwy do godziny 6 wieczorem w bardzo trudnym, błotnistym terenie. O godzinie 6 na wzgórku zbito nas w kupę i pozwolono nam usiąść. Nie dano nam nic jeść ani pić. Jeden z Rosjan — więźniów poprosił o wodę.

— Masz wodę! — odpowiedział konwojent na koniu i zaczął proszącego okładać szablą. Nie tylko wówczas nie dano nam ani kropli wody, ale i na drugi dzień nie dano nam nic do picia, przy tym jeden z dowódców konwoju zaznaczył nam na początku, że jeśli 5 procent nas wszystkich uda mu się doprowadzić do celu podróży, to będzie z górą wystarczające. Byłem strasznie spragniony, wziąłem kawałek chleba, żułem i nie mogłem połknąć przez kilkanaście minut z powodu niedostatecznej ilości śliny. Ślina zrobiła się jakaś biała i bardzo gęsta.

Psy były używane przez konwojentów od pierwszego dnia, nie spuszczano ich ze smyczy, bo by ludzi zagryzły, ale podpuszczano je do idących, którzy zwalniali kroku lub iść nie chcieli, czy nie mogli. Pies rwał spodnie więźnia, gryzł i więzień zdobywał się na ostatni wysiłek, szedł dalej.

Po marszu bez przerwy od godziny 10 do 6 wieczorem zarządzono pauzę, przesiedzieliśmy na dworze bez pożywienia, bez wody, zbici w gromadę, od godziny 6 wieczorem do

6 nad ranem w dotkliwym zimnie, a od trzeciej rano w deszczu. Potem ruszyliśmy dalej.

Nie dawano nam w dalszym ciągu wody do picia. Głód, resztka chleba, ktOrą miałem, nie przechodziła przez gardło, szalone pragnienie doprowadziło mnie do zupełnego upadku sił, zacząłem odstawać od kolumny. Błoto było takie, że trzeba było dźwigać po parę kilo na oblepionych nogach. Przed oczami zaczęły mi krążyć czarne płatki. W pewnym momencie, idąc pod górę upadłem.

Leżałem bez sił zupełnie.

Gdy wstałem wreszcie, po przejściu kilku dalszych metrów przybliżył się do mnie ppor. Podłużny i dał mi kilka kostek cukru, swój schowany żelazny zapas. Ten cukier mnie zbawił. Czarne płaty znikły i przy pomocy Podłużnego, o którego ramię się opierałem, zacząłem znowu iść. Uratował mi życie.

Rosjanie, którzy z nami szli, należeli przede wszystkim do dwóch kategorii więźniów. W większości byli to bandyci, tzw. żuliki. Stanowili zwarte, bezwzględne zespoły i terroryzowali całą resztę jeńców.

Już w drugim dniu wędrówki rzucili się w drodze na kilku towarzyszy i okradli ich ze wszystkiego. Mnie tego dnia wyrwano z rąk ostatni kawałek chleba.

Drugą kategorię stanowili tzw. progulszczyki; dla wielu z nich termin kary kończył się za tydzień czy dwa. Niejeden był zaaresztowany za spóźnienie się do pracy o kwadrans czy pół godziny, jeden miał jeszcze wszystkiego dwa dni do odsiedzenia. Powiedziano im, że będą zwolnieni po przyjściu na miejsce i pędzono ich około 700 kilometrów, aż do Stalingradu. Nie przypuszczam, by wielu z nich wyżyło.

Od godziny 10 zaczął padać śnieg. Była to wielka dla nas radość, brać garście śniegu i choć trochę ugasić pragnienie! Przeszliśmy tego dnia 30 km. Na noc umieszczono nas w kołchozie, w szkole powszechnej i w kilku budynkach sąsiednich. Tam dowiedzieliśmy się, że dwa dni przed nami przechodził podobny konwój, składający się również z 1000 ludzi w przybliżeniu, także z artiemowskiego więzienia.

W sali 6x7 metrów, gdzie mnie umieszczono, było 60-70 więźniów. W następnej sali, większej, około 100. Nie dali

My deportowani nam znowu nic do jedzenia ani picia. Na stronę wypuszczano zaledwie 10 osób, więcej nie pozwalano. Wszyscy załatwiali się przy drzwiach, tak że powstało gnojowisko powyżej kostek.

Tej nocy z 13 na 14 umarł na naszej sali pierwszy z transportu, obywatel polski, Żyd. Umarł na serce. Został również postrzelony więzień Rosjanin, który się ukrył na strychu. Zwalono go rannego na drugi dzień na wóz, który szedł z partią do przyszłego postoju, gdzie zrzucony z wozu wyczołgał się do baraku i tegoż wieczoru skonał. Dopiero 14 rano przy wyjściu wniesiono nam przez większą salę parę wiader wody. Wybuchła natychmiast dzika bijatyka o tę wodę, ani jedno wiadro nie zostało do naszej sali doniesione.

14  października wieczorem doszliśmy do Diubalcewa — wielkiej stacji węzłowej. Nocowaliśmy znów w szkole. Na drugi dzień o godzinie 8 rano pozwolono nam wyjść na zewnątrz i obmyć się śniegiem. Jeden z NKWD wyjął z kubła garść odpadków, były to jakieś kawałki wątroby, resztki mięsa i rzucił tę garść na salę. Znów zaczęła się bójka. Jeden z Ukraińców, wielki chłop, chwycił większy ochłap mięsa i chciał go natychmiast połknąć. Drugi więzień, chcąc go wyrwać, rozdarł mu głęboko wargę w dwóch miejscach na obu końcach otworu ust.

15  października o godzinie 11 kazano nam wychodzić na oblodzone podwórze. Mieli wydawać chleb na dworze. Było mroźne słońce, większość wyszła. Zostało kilku Polaków oraz kilku Ukraińców. Ja się trzymałem z kpt. Pawlikowskim oraz por. Schabem. Podniosłem się do wyjścia, oni również. Ale tknięty jakimś przeczuciem usiadłem na ziemi i powiedziałem, że nie pójdę. Dwa razy wracał por. Grabowski, który był komendantem naszej polskiej grupy i prosił na wszystko, żebym nie utrudniał mu pracy, żebym wyszedł i pobrał chleb.

Wiedziałem, że za chwilę, kiedy wyjdę na zewnątrz, ustawią nas w szeregu, puszczą psy i będę musiał iść.

Widziałem przez okno, że każdy otrzymał kawałek chleba dwustugramowy, nie ruszyłem się jednak. Po wyjściu większości przyszli dozorcy i zaczęli bić kolbami po plecach obecnych i wyrzucać na zewnątrz. Kiedy wstałem, jeden z nich chwycił mnie za kołnierz i wlókł jakieś 10 metrów na korytarz.

Uderzyłem głową w próg, przygryzłem zębami wargę i zaczęła mi się sączyć krew z ust. Konwojent, gdy zobaczył krew na ustach, powiedział tylko: „Pewnie zdechnie" — popchnął mnie w piersi i zostawił. W korytarzu i w innych salach leżeli inni, podobnie jak ja nieruchomi, bezsilni, zrezygnowani na wszystko". Co do mnie, czułem się nawet wówczas lepiej, a jeżeli się uparłem, żeby się nie ruszać, to dlatego, że miałem jakąś wewnętrzną pewność, że to jedyny ratunek. Rzeczywiście, gdybym się nie był uparł, pędzony pieszo jak inni nie doszedłbym na pewno.

Kolumna ruszyła. Do pilnowania pozostałych 32, wśród których było 14 Polaków, pozostawiono 8 konwojentów.

O godzinie 1 po południu usłyszeliśmy dalekie odgłosy artyleryjskie. Myśleliśmy, że to lekka artyleria z frontu, że może posuwają się Niemcy, może już przestaną nas pędzić. Ale to była tylko artyleria przeciwlotnicza.

Wieczorem przysłano samochód, który wiózł ryby dla transportu. Zabrał on jeszcze 4 Rosjan i 2 Polaków, którzy dali się namówić, bo im obiecano 200 gramów chleba i kawał ryby. Jeden z tych Polaków, jak sobie przypominam, nazywał się Czeczot."

— Czeczot — pytam ze zdziwieniem. — Jak wyglądał?

Według opisu por. Sołczyńskiego stwierdziłem, że to ten sam młody por. Czeczot, szczupły, sympatyczny blondyn, z którym wywożono mnie podczas likwidacji Starobielska nr 1 półtora roku wcześniej. Leżeliśmy wówczas we dwójkę jakieś 7 dni, zapchani na najwyższe piętro przedziału naszej stotypinki (nie było tam mowy o siedzeniu, można było tylko leżeć). Ostrzegano mnie przed nim, że miał kontakty z bolszewikami, że mógł donosić. Nie bardzo w to wierzyłem wówczas. Był inteligentny, pochodził ze skromnej ziemiańskiej rodziny z Wileńszczyzny, o pięknej filo-mackiej tradycji, zdaje się, że szczerze radykalizował. Wiózł ze sobą wówczas gruby tom Uwag Lenina, pisanych na marginesie jego lektur o kapitalizmie międzynarodowym. Przez te dni przeleżane „na strychu" naszego przedziału, w dziki upał, sporośmy przegadali. Żywo mi opowiadał o chłopach, z którymi wiele przestawał, o swoich wędrówkach młodzieńczych po moczarach i lasach. Ku naszemu zdziwieniu wysadzono go o parę stacji wcześniej niż nas. Już na wolności dowiedziałem się, że go odesłano z powrotem do Starobielska. Starobielsk był wówczas przepełniony, ponad 20000 więźniów politycznych, mężczyzn i kobiet, tzw. Starobielsk nr 2. Czeczot mieszkał jednak w specjalnych, o wiele wygodniejszych warunkach. Przypuszczam, że bolszewicy spodziewali się zrobić z niego „swojego człowieka", być może szczerze się do komunizmu skłaniał, albo tylko w pewnym momencie wykazał brak charakteru, czy zwyczajnie się załamał. Teraz od por. Sołczyńskiego dowiedziałem się o dalszych jego losach. Temu zagubionemu, miłemu chłopakowi na nic się nie przydało studiowanie Lenina i taka czy inna, mniej lub więcej szczera czy wyrachowana gra z bolszewikami. Jak tylu innych, pędzonych w bestialski sposób, musiał i on zginąć na okrutnym szlaku.

„Po wywiezieniu i tych paru więźniów, zostało nas w Diu-balcewie 26, w tym 12 Polaków. Wieczorem dostaliśmy 200 gramów chleba i była to ostatnia porcja aż do Stalingradu, konwojenci nam powiedzieli, że żadnej racji dla nas nie mają, bo racje są w kolumnie, która poszła w kierunku na Lichaj. Zawieziono nas na stację, wsadzono do wagonu towarowego, który zamknięto i ruszyliśmy tegoż wieczoru. Ale trasy codzienne były bardzo krótkie, po kilkanaście kilometrów. Tory były straszliwie zawalone, brak lokomotyw. Z mojej dawnej trzynastki byli ze mną Mencel, Bronikowski i Kotynia. W tej drodze dołączył do nas i bardzo się z nami zżył pułkownik Ludwik Miłkowski, lekarz emerytowany, dentysta ze Lwowa, dyrektor gimnazjum w Ostrogu Ostrowskim, wachmistrz żandarmerii Witold Kasiński z Łucka oraz polonista ze szkoły Rejtana z Warszawy.

Miłkowski, nadzwyczaj sympatyczny staruszek, był szefem sanitarnym DOK Lwów w czasie, gdy dowódcą DOK był gen. Sikorski. Jeszcze w 1939 roku z nim korespondował. Ten 64-letni człowiek był żonaty i miał dwóch chłopców, których wspominał z rozrzewnieniem.

Jechaliśmy to w towarowych zamkniętych wagonach, to na odrutowanych odkrytych lorach. Raz wsadzono nas do wagonu zawalonego beczkami z ogórkami. Zrobiliśmy dziurę w beczce i żywiliśmy się tymi ogórkami. Chleba nie dostawaliśmy wcale. Jedliśmy także surową kukurydzę z pola, którą nam ludność rzucała. Na stacji Lichaj czekaliśmy 5-6 dni i tam znowu doznaliśmy od ludności sporo współczucia. Rzucano nam kukurydzę, a nawet raz rzucono kawałki sucharów. W drodze konwojenci pozwalali nam brać wodę. Wyżyliśmy tylko dzięki temu, że konwojenci kradli dla nas. Kazano im nas dowieźć żywych, a racji dla nas nie mieli. Zresztą nie wiem, czy to było tak konieczne, byśmy dojechali wszyscy żywi. Raz jeden z konwojentów się upił i wraz z kolegami zaczął strzelać do zamkniętego wagonu, w którym nas trzymali. Jedna kula trafiła w głowę rolnika, Polaka, sympatycznego osadnika i zabiła go na miejscu. Był on przez szereg lat w Ameryce, był patriotą i chłopskim działaczem. Mencel naiwnie powtarzał: „No, z tego musi być dochodzenie". A tu zostawili nam trupa na całą noc, rano wynieśli i nic.

Po kilku dniach pobytu w Lichaju udało siężulikom, którzy chodzili po wodę (nam Polakom nie pozwalano), ukraść trochę ziarna pszenicy i żyta. Dali nam wspaniałomyślnie to surowe ziarno do gryzienia, jedliśmy chciwie — głód robił swoje.

Nie mieliśmy nic ciepłego w brzuchu od wyjścia z Artie-mowska, przy tym ziarno i ogórki doprowadziły do tego, że wszyscy dostali krwawej biegunki. Wszyscy bez wyjątku. Trzech na tę biegunkę zmarło pod Stalingradem w mojej obecności — wzór poczciwości, dr Tomaszek ze Stanisławowa, Szulc, starszy konduktor, bardzo wartościowy działacz społeczny oraz wachmistrz Kasiński z Łucka. Dr Tomaszek nam wyjaśniał, że to przeszło miesięczne życie bez ciepłej strawy i bez ciepłej wody wywołuje ten ostry nieżyt kiszek.

Dopiero 22 listopada wyprowadzono nas z wagonu i przewieziono do baraku odległego o 11  km od miasta.

Na drugi dzień po południu przyjechała z odległej o 100 km od Stalingradu stacji grupa z naszej partii artiemowskiej, którąśmy pożegnali w Diubalcewie. Nie mogli już dalej iść pieszo.

Pierwsze słowa, z którymi zwrócił się do mnie jeden z przybyłych, Rosjanin, którego poznałem w ciągu wspólnej podróży,  były:  „Wasze szczęście, wszyscy wasi wyginęli".

I każdy, kto przychodził, powtarzał to samo, że wszyscy Polacy zginęli po drodze, że nie ma już ani jednego. Nie dawaliśmy temu wiary. Na drugi dzień nadeszła reszta. Do baraku 7x12 m, w którym były 4 rzędy prycz piętrowych, wtłoczono około 300 więźniów. W ogóle przeznaczono dla przybyszów dwa sąsiadujące baraki. Byli niepodobni do ludzi. Z dwóch partii po 1000 ludzi przybyło nie więcej jak 550, przy tym przeciętnie, tylko w naszym baraku umierało 10-15 dziennie."

Mój rozmówca milknie na dłuższą chwilę, jakby się namyślał, jakby szukał słów i potem znowu trochę gorączkowo, ale bardzo rzeczowo mówi dalej:

„Żaden nie miał butów, nogi owinięte gałganami. Były już wówczas mrozy dwudziestostopniowe, wszyscy oczy mieli tak zapadnięte, że nie było ich prawie widać. Twarze zarośnięte, dziury zamiast policzków, nie myci od przeszło miesiąca, jak zresztą my wszyscy. Po rozlokowaniu rozszedł się po sali okropny odór, większość miała odmrożone nogi z potwornie cuchnącymi ranami, ciało gniło.

Pierwszego dnia ciągle szukałem Polaków. Był tylko jeden, młody czołgista z Białegostoku z objawami pomieszania zmysłów, bez butów, z odmrożonymi nogami. Nieustannie się trząsł. Gdy pytałem go o innych, całą odpowiedzią było ciągłe powtarzanie: „Zimno mi, zimno".

Pytałem wszystkich o naszych towarzyszy. Wciąż mówiono mi to samo: „Wszyscy zginęli".

Pytałem dosłownie dziesiątki ludzi i oto co mi się udało z tych potwierdzających się wzajemnie opowiadań dowiedzieć.

Najwięcej wyginęło w czasie przemarszu na stepach między Donem a Wołgą. Pewnego dnia, około 25 października cała kolumna doszła w stepie wieczorem do miejsca odległego od najbliższego kołchozu o 75 km. Konwojenci dla ostatecznie wyczerpanych ludzi zarządzili odpoczynek. W dużym ogrodzeniu dla krów, bez dachu, w saraju, jak to tam nazywano, trzymano wszystkich pięć dni i pięć nocy. Bez jedzenia, mrozy dochodziły do dwudziestu kilku stopni. Więźniowie łamali ogrodzenie, rozpalali ogniska. Żuliki silną i zwartą masą obsiadali ognisko, wypychając słabszych, między nimi Polaków, na zewnątrz. Wobec tego, że Polacy byli pomimo wszystko przeważnie -lepiej ubrani, żuliki zdzierali z nich ubrania, zostawiając ich w koszulach i kalesonach.

W tej zagrodzie na śniegu zmarł porucznik Stanisław Rusznica, oficer piechoty z mojej trzynastki. A także kpt. Antoni Pawlikowski, którego charakterystyczne narciarskie spodnie z automatycznymi zamkami widziałem na jednym z więźniów.

Szóstego dnia postoju w saraju przywieźli jakieś mięso końskie i ugotowali strawę dla więźniów w ilości po kubku mięsa z kaszą na osobę i potem kazali dalej maszerować. 60 oświadczyło, że dalej iść nie mogą, byli wśród nich Polacy. Ustawiono tych 60, zbliżył się do nich dowódca konwoju, nie żądał by szli razem, kazał im jedynie iść po wodę dla siebie do pobliskiej studni. Tym, którzy ruszyli po wodę kazano dołączyć do kolumny i pędzono siłą dalej, szczując jak zwykle psami. Czternastce, która się nie ruszyła (był w niej plut. Drożdziuk) kazano na śniegu sią rozebrać do naga i przejść za pobliski domek. Jeden z Ukraińców opowiadał mi dokładnie, że zaraz potem usłyszał 14 strzałów. Rozstrzeliwania nie widzieli. Ale w kilkanaście minut po strzałach tenże Ukrainiec widział, jak więźniowie rozrywali między sobą ubrania uprowadzonych za domek.

Pochód ruszył wówczas dalej. Coraz więcej ubywało z szeregów. Wtedy umarł ppor. Podłużny, który mi uratował życie, oddając mi swój zapas cukru. Stoi mi jak żywy przed oczami. Miał wijące się blond włosy, miłą twarz, był synem chłopa na paru morgach, skończył uniwersytet, utrzymując się korepetycjami, był aplikantem w Haliczu, rodziców jego wywieziono w głąb Rosji. Umarł wówczas również pchor. Wisz, pchor. Cepak, nie mam danych co do śmierci ppor. Schaba. Najdłużej trzymał się por. Tadeusz Grabowski, do którego konwojenci i dowódca ze względu na to, że władał dobrze rosyjskim jeżykiem poczuli sympatię.

Ale i on zginął już za Donem o 110 km od Stalingradu.

W ciągu tygodnia po przyjściu tych resztek z obu transportów dzień w dzień konwojenci sprawdzali akta i wywoływali nazwiska. Żadnej nie było ewidencji umarłych, statystyki; kiedy wywoływano nazwisko takiego, który umarł, to sami więźniowie przeważnie odpowiadali: „Padoch" lub „Został w saraju".

Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w baraku otrzymywaliśmy 300 gramów chleba, poza tym przynoszono nam 2-3 wiadra wody. Chleb wydawano zwykle na dworze: ustawiano nas w kolejce i każdy dostawał po kawałku. My, Polacy zjadaliśmy go natychmiast, przed wejściem do baraku, bo każdemu, który wracał z chlebem w ręku wyrywali go po drodze silniejsi. Było bardzo trudno ten chleb tak szybko przełykać, pomagaliśmy sobie zwilżając go śniegiem.

Pewnego dnia nie wyprowadzili nas na zewnątrz i chleb rozdawali w baraku. Wszystkim nam kazano usiąść na pryczach z nogami spuszczonymi. Konwojenci szli z workami chleba i rozdawali po kolei. W przejściu na ziemi leżał nagi więzień, konał. Już był do naga ograbiony przez kolegów, oczy miał zamknięte i robił dziwnie płynne ruchy rękami i nogami. Ktoś z eskorty powiedział: „Dla niego niepotrzebny chleb, on i tak zdechnie" i widocznie zawahał się przez sekundę, komu ten chleb oddać. Kilkunastu więźniów rzuciło się błyskawicznie ku temu kawałkowi chleba, depcząc, tratując w straszny sposób konającego, zmarł po pół godzinie.

O wodę toczyła się stale walka, głównie chorzy jęczeli o wodę. Błagali. Oddawali za nią swój chleb. Radziliśmy sobie w ten sposób, że w czasie porannych porządków (wyprowadzano nas wtedy i wynoszono trupy) zbieraliśmy śnieg w szmaty i jedliśmy ten śnieg w baraku. Sprytniejsi mieli cały proceder. Sypali śnieg w szmaty, z których kroplami skapywała woda. Ten skroplony śnieg sprzedawali za chleb. Po paru dniach zbieranie śniegu było utrudnione, bośmy już...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin