94 11 Pewnej nocy wiosennej gwałtowna ulewa zdawała się zatapiać wiat. Potoki deszczu dudniły po dachu i pluskały za okiennicami na głucho zawartymi. W pokojach panowała nieprzenikniona ciemnoć. Panna Salomea od wielu godzin leżała bez snu na swym posłaniu w dużym salonie. Drzwi od Odrowšża były przymknięte, gdyż zawsze teraz te drzwi, idšc spać, przywierała. Wszystkie myli nieszczęliwe, z miłoci wyrosłe, rozpostarły się nad niš w tej nocy głuchej i potwornej. Zdawało się, że kršżš jak przeklęta czereda dookoła pocieli, że kolawe palce zapuszczajš we włosy i wynoszš głowę ze snu. Co poczšć? Co przedsięwzišć? Jak wyjć ze sprzecznoci i dać sobie radę? Jakimże rodkiem umierzyć niezwalczone cierpienia serca, zadusić szlochy i ciskanie się lepe wewnętrznej potęgi bólu? Już w tej nocy tysišc razy odważała się na rozmaite uczynki. Uciec z tym człowiekiem! Zginšć z nim gdzie w bitwie, w jakim dzikim, zwierzęcym, icie moskiewskim zdarzeniu! Skonać z nim razem, tutaj lub gdzie indziej byleby tylko samej w tym miejscu bez niego nie zostać! Jakże to będzie? Nie wiedzieć, dokšd poszedł, i nie wiedzieć, co się z nim stało! Przybył obcy człowiek, a stał się wszechwładnš siłš, która w duszy rzšdzi i wiat sobš napełnia. Terazże czekać na wieć i nie doczekać się nigdy niczego! Żyć, gdy go nie będzie, skoro on jest życiem! Być w tym samym miejscu i wspominać każdš chwilę, przeżywać po wtóre wszystkie wypadki i nadaremnie czekać, czekać na jakš zbójeckš wieć! Każda rzecz przestanie być sobš stanie się obrazem albo wspomnieniem. Czy znowu dowiedzieć się, że gdzie jest, ocalał, ale jest z innš kobietš, mieszka tam i tam... Spostrzegała poprzez nocny mrok obcš twarz, oczy kobiece w jego oczy wpatrzone, i umierała od tego widoku w najgłębszej męczarni. Och, jakże znieć takie cierpienie? Porywała się tedy ze swego legowiska do jakiego dzieła, które by go jej oddało. Przecie on jeszcze jest! Tu, za przymkniętymi drzwiami! Zawołać go półgłosem i obudzi się. Odezwie się cichym, najsłodszym szeptem. Można go widzieć, dotknšć rękoma, mówić i słuchać. O, radoci, radoci! Przeżywała szczęcie swoje pieszczšc się nim jak matka dzieckiem. Kładła na sercu gorejšcym w płomieniach tę chwilę, która biegła, i kołysała jš na łonie swym błagajšc, żeby jak najdłużej, żeby nieskończenie ta chwila trwała! Lecz wiadomoć szczęcia wzniosła się jeszcze wyżej i odsłoniła prawdę bezwzględnš, że chwila upływa dzień noc przeminie, a następna doba to już może ostatnia. I znowu wybuchała podnieta: Co czynić? Jaki znaleć ratunek? Jak zaczšć? Co zaczšć? Na co się odważyć? Wspominała ojca i konało w niej serce. Patrzyła w tę miłoć nieustraszonš renicš i przeważała jš po tysišckroć dokładnš miarš swojej nowej, nieszczęsnej miłoci. Ta niepojęta dla wszystkich siła, to nic stało się wszystkim i wszystko pochłonęło w sobie. Słyszała głosy: Oto Mija! Na tym skończyła! Zwyczajne, pospolite rzeczy, ordynarne dzieje. Puciła się z powstańcem, który do domu zaszedł. Nikt jej nie pilnował, więc skorzystała. Bezgraniczna, niezgłębiona męka, straszliwa moc miłoci i ta siła sšdu ludzkiego, co się w powyższych zawierała słowach! Jakież okrucieństwo! Jaki szał ludzki! Płomienie biły na głowę i serce dziko wrzało. Szlochała w poduszkę. Więc cóż uczynić? Milczeć, zapomnieć jak to majš zwyczaj nauczać starsze niewiasty. Porwała się ze swego miejsca z dzikš rozpaczš: wiedziała, że nie zapomni i że sobie rady nie da. Gdy przyjdš te dnie, które w dalekim mroku widziała udusi się z męczarni. To znaczy zapewne rozkaz: Milczeć, zapomnieć! Jakże zapomnieć o tej głowie, tych oczach, o tym umiechu, o dwięku jego wyrazów! Jakaż jest na to siła, co jest za sposób, żeby zapomnieć? Wiedziała, że takiej siły nigdzie nie ma i że nic na wiecie wydać jej ze siebie nie może. Bo jakże wyjšć z duszy cały jej wiat, jak wyrwać wszystko, co tym wiatem rzšdzi? Postanawiała znowu... Przedsięwzięcia dziwaczne, najbardziej nieprawdopodobne, wobec których przed chwilš mróz jej plecy przenikał, wydawały się naturalnymi i łatwymi do wykonania. Lecz nim chwila minęła, wyrastał mur rzeczywistoci. Zamykała się brama i z prawej i brama z lewej strony, a głuche życia więzienie kładło na ręce kajdany. Cóż uczynić z miłociš ojca? Podeptać, odepchnšć? Przyjedzie w nocy i nie zastanie. Szczepan go zawiadomi, że tak i tak. Nie zabili jej wrogowie, nie zgwałcili przemocš żołdacy co by dla więtej sprawy z żołnierskš mocš przebolał li Bogu oddał na sšd lecz ohydnie puciła się z powstańcem. Uciekła z nim i gdzie się wałęsa. I oto miłoć ojcowska, głębokie, naturalne czucie, jak oddech proste ukazało się jako złe, jako przemoc i tyrania. O, rozpaczy, rozpaczy! Jakże to mogła zrozumieć w sobie, osšdzić jakš wszechmocš pokonać i skarać? Leciała do straszliwego zjawiska, żeby je szarpać i deptać, a nagłym tknięta wspomnieniem patrzyła w innš stronę. Ukazywały się cudne widoki. Pojechała z nim, ze swym małżonkiem, w dalekie, obce, szczęliwe kraje. Nie ma już tej ohydnej zbrodni, co się wród nocy wałęsa po drogach, placach i domach ziemi zdeptanej, kołace do okien i rozrywa ludzki sen! Nie ma już tortur poniżenia i zgryzot wstydu, drgania kobiecej nagoci pod okiem cudzoziemskich żołdaków! Wycišgnęła ręce w ciemnoć do szczęcia, które było za lekko przymkniętymi drzwiami. Lecz wycišgnięte ręce chwytał i załamywał los... Musiały się cofnšć. Siedzšc na łóżku z głowš nisko zwieszonš, z rozpuszczonymi Włosami, zatopiła w nich palce. A jak włosy palcami, tak samo mylš przebierała pasma i widoki swoich zagadnień. Przelotne marzenie, szczęliwy mrok uczuć, a omdlałoć woli poniosły w kraj półjawy, gdzie fakty nieprawdopodobne stajš się dokonaniem. Widziała obce miasta, słoneczne krainy. Przesuwali się ludzie obcš gwarzšcy mowš. Nawijały się przygody niewiadome duszy, zagadnienia, o które jeszcze nigdy nie zahaczała myl. Widziała twarze ludzi, kształty gmachów, barwy pól, aleje i zagaja drzew w słonecznej, wynionej stronie. Tam to daleko odbywała się wędrówka z jej księciem panem... Nagle wporód tego połapania dał się słyszeć daleki w domu łoskot, jakby kto strzelił z palnej broni albo uderzył z mocš w puste naczynie. Potem nastała cisza tym głębsza i zupełniejsza. Włosy zjeżyły się na głowie. Trwoga wionęła przez zmartwiałe dało. Natężony a pobudzony słuch powzišł złudzenie nowego huku. Był ten drugi łoskot czy nie? Zapewne był, bo ciało po nim drży jak lić. Domink! Jeszcze chwila i co pokojem wionęło, jakby się drzwi do wielkiego salonu na ocież a bezszelestnie otwarły. O, Boże! Stoi we drzwiach! Czarna postać biała twarz. Zakryła dłońmi oczy, zwinęła się w kłębek, wtuliła głowę w poduszkę, lecz widoku postaci nie mogła z oczu wytršcić. Lęk poczšł niš miotać. Co pędziło z miejsca uderzajšc w koci, gnšc żebra. Nie mogła! Porwała się na nogi. Przeraliwie krzyknęła. Zza przymkniętych drzwi ksišżę odezwał się raz i drugi. Szeptem pytał, co się stało. Czy to żołnierze we drzwi łomocš? Plusk deszczu zagłuszał jego słowa, a dudnienie ulewy po dachu przeszkadzało rozróżniać wyrazy. Nie wiedzšc ze strachu, co się z niš dzieje, drżšc na całym ciele panna Mija wysunęła się z pocieli i w bielinie szła przez ciemnoć, patrzšc rozwartymi oczyma we drzwi salonu, gdzie niemal na jawie widziała stojšcš Dominika postać. Jeszcze zakrzyknęła i straciwszy rozsšdek dopadła drzwi Odrowšża. Wskoczyła do tego pokoju wszystka w ogniach przerażenia, szczękajšc zębami i z krzykiem. Dopiero tam, gdy stanęła obok łóżka powstańca, opamiętała się, co zrobiła. On wtedy, dostrzegłszy białš jej postać w ciemnoci, wycišgnšł ręce i trafił na zacinięte dłonie. Co się dzieje? pytał. Dominik wykrztusiła nie mogšc ustać Gdzie? Tam za mnš! Ależ nie ma nikogo! Stoi we drzwiach. To złudzenie. Przecie rzucał już beczkami. Co się też pani wydaje! Pan nie słyszał? Dzieciństwo! Kadzie porozsychały się stojšc w przewiewnej sali, a teraz od ulewy znowu nasiškajš wilgociš i trzaskajš. Lepiej tak nie mówić!... Gładził pieszczotliwie jej ręce, żeby jš uspokoić. Każde takie pogłaskanie w istocie uciszało wzburzenie, lecz zarazem tchnęło językami ognia. Chciała wydostać dłonie z jego ršk, lecz ich nie puszczał. Przeciwnie, przycišgał, przygarniał je do siebie do ust, do piersi. Tulił je do swej szyi, do czoła, gładził się nimi po twarzy. Nachyliła się niepostrzeżenie, przycišgana przezeń, i uczuła oddech na policzku. Nie mogła odejć, dwignšć głowy. Niebiańskie zstšpiło szczęcie, gdy ręce jego opasały jš poprzez bieliznę i pocišgnęły bezsilnš w to jego łoże. Radoć niewysłowiona wytraciła do cna rozum, pamięć, wiadomoć, odczuwanie ciemnoci, wzrok i słuch. Sama jedna zastšpiła wszystko. Z westchnieniem nienasyconej rozkoszy przytuliła się cała wzdłuż do tego człowieka, którego tak kochała! Na szept odpowiadała szeptem, na każdy pocałunek pocałunkiem, na każdš pieszczotę pieszczotš. Stała się jak niewiedzšca fala morza, która tonie w innej fali jak powiewny obłok, który się w inny obłok zamienia jak gałšzka drzewiny, co się posłusznie za wiatrem kołysze nie wiedzšc, w jakim miejscu i czemu. Rozwišzały się wszystkie myli, ustała trwoga przed rozstaniem i straszliwe zagadki proste znalazły wytłumaczenie. Poczęła co mówić o mylach, które jš przeladowały, gdy się Sama jedna tarzała po łóżku w tamtym pokoju. Na pytanie, czemu od dawna nie przyszła, skoro się bała tak bard...
Poszukiwany