Maria Konopnicka "Obrazki wi�zienne" I. POD�UG KSI�GI By� dzie� jesienny, ca�y z�oty i modry od gasn�cego s�o�ca i cichej pogody. Oko�o trzeciej po po�udniu przed gmachem wi�ziennym zatrzyma� si� w�z z kapust�. - Bra-ma! Bra-ma!... - krzykn�� przeci�gle parobek siedz�cy na nim w czerwonym lejbiku i samodzia�owym spencerze. Nikt si� jednak z otwieraniem bramy nie kwapi�. - Bra-ma!... - krzykn�� zn�w parobek i zakl��, bo mu si� konie kr�ci� zaczyna�y. Chwil� trwa�a cisza. Nikt bramy nie otwiera�. - Nada g�o�nieje ! - przem�wi� flegmatycznie so�dat stoj�cy przed budk� na warcie. - Bra-ma!... - wrzasn�� parobek z ca�ej swojej si�y. - A prr!... A gdzie!... - doda� �ci�gaj�c batem lejcow�, kt�ra mu si� zapl�ta�a w p�szorkach - A�eby ci�'... Zeskoczy� po orczyku na ziemi�. Okr�ci� lejce na k�onicy i pi�ci� jak taranem zacz�� wali� w bram�. Rozleg�o si� wielkie echo po sklepionym wn�trzu, przez d�ug� wszak�e chwil� nikt nie przybywa�. Zacz�apa�y wreszcie jakie� ci�kie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku da� si� s�ysze� g�os cierpki i gniewliwy: - Czego walisz ? Czego walisz? Czego pr�no pazury obijasz? Jak mam otworzy�, to i bez twego walenia otworz�! - A niech�e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... - wo�a� parobek biegn�c zn�w do koni, kt�re w bok z wozem skr�ci�y. Chwyci� lejce i wywijaj�c batem nad ko�mi wjecha� w bram�, kt�rej wierzeje z �oskotem uderzy�y o �ciany, a z bramy w podw�rze do po�owy wo��. Nie m�g� dalej, bo zawali�y mu w poprzek drog� skrzynie od kartofli. Zaopatrywano si� na zim� i to spowodowa�o pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzi�cu wi�ziennym. Zamieszanie to �ywo zajmowa�o aresztant�w wypuszczonych w�a�nie do ogr�dka na popo�udniow� przechadzk�. W�a�ciwie m�wi�c nie by�a to przechadzka, ale raczej kr�cenie si� w k�ko i popychanie wzajemne, gdy� miejsca bardzo ma�o, a wi�ni�w stu przesz�o. To. co si� nazywa�o ogr�dkiem. tak�e niewiele do ogrodu by�o podobnym. W jednym z k�t�w podw�rza, obudowanego doko�a murami wi�ziennego gmachu, niskie drewniane sztachety grodzi�y szczup�y kawa�ek gruntu, podzielony dwiema krzy�uj�cymi si� uliczkami na cztery r�wne prostok�ty. Najd�u�sza, za�amana w rogach ogr�dka dro�yna bieg�a popod sztachetami do furtki, wprost kt�rej w przeciwleg�ym k�cie sta�a tak zwana altana, rodzaj okr�g�ej, przejrzystej, z w�skich deszczu�ek zbitej szopy, z czterema wewn�trz �awkami i podtrzymuj�cym krokwie s�upem. Troch� m�odocianych drzewek trz�s�o w s�o�cu ostatkiem z�otych li�ci, a cho� nic by�o najl�ejszego wiatru, li�cie te pada�y cicho na zaros�e zielskiem rabaty i �cie�ki, twardo stopami wi�ni�w ubite. Przy zbiegu prostok�t�w sta�o par� krzak�w bladoliliowych astr�w, kt�re zdawa�y si� obraca� gwia�dziste swe oczy za tymi n�dznymi postaciami, co si� po uliczkach snu�y. Aresztanci chodzili po dw�ch, po trzech, na pi�ty sobie niemal nast�puj�c- Wi�ksza ich cz�� mia�a piersi zapad�e i pochylone grzbiety, na kt�rych siwe wi�zienne kapoty wisia�y jakby na ko�kach. Najcharakterystyczniejsz� cech� wi�nia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie mo�na po niej od pierwszego rzutu oka pozna� d�ugo�� odcierpianej kary, tak w�a�nie jak si� po z�bach wiek koni poznaje. Jednoroczni r�ni� si� pomi�dzy sob� znacznie chodem, ruchem r�k i ramion, sposobem trzymania g�owy i noszenia siwego kubraka, sztywno�ci� szyi, nawet trybem wykr�cania si� na zawrotach drogi. Drugoroczni maj� wszyscy nagi�te grzbiety i kark, jakby wy�a��cy naprz�d z ko�nierza. R�nice ruch�w zacieraj� si� pomi�dzy nimi; najsilniejsi tylko zachowuj� w�a�ciw� sobie postaw� jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy si� upodabniaj�. Cz�owiek przestaje istnie� jako indywiduum, a zamienia si� w cz�stk� tej szarej, bezbarwnej, bezkszta�tnej masy, kt�ra si� nazywa ludno�ci� wi�zienn�. Nogi wi�nia staj� si� wtedy kab��kowate i w�t�e; ustawione przy sobie stopy rozwieraj� si� pod k�tem coraz prostszym; naprz�d wygi�te kolana dr�� nieraz widocznie, ch�d bywa ci�ki, wlok�cy si�, ruchy niedo��ne, powolne, a r�ce wisz� po obu bokach cia�a jakby nadmiernie wyd�u�one i wyruszone ze staw�w. Rzecz dziwna, przeobra�eniu temu podlegaj� g��wnie m�czy�ni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj� nienaruszon� odr�bno�� swoj� przez d�ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasaj�ce tu aresztantki ulegaj� niweluj�cym wp�ywom wi�ziennego �ycia. Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, �niada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w og�le ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku wi�dnie i ��knie bardzo szybko, sk�ra w�tleje i nabiera pergaminowej sucho�ci i martwoty; w trzecim rzuca si� na ni� jaki� cie� zielonkowaty, zw�aszcza oko�o uszu, ust i oczu, niekiedy barwa ��ta, oleista, cie� ten przemaga, szczeg�lniej na skroniach i czole, kt�re si� nieraz tak �wieci, jakby napuszczone t�uszczem. W dalszych latach twarz wi�nia staje si� rozmi�k��, przybiera barw� ziemist� i jest wybornym dokumentem do s��w Genezy opiewaj�cych, i� cz�owiek ulepiony zosta� z gliny i z mu�u ziemi. Zmianom tym podlega wi�kszo�� kobiet na r�wni z m�czyznami. Trzeciorz�dn� w charakterystyce zewn�trznej wi�nia cech� jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj�ce, niespokojne, gor�czkowe. Zapalaj� si� w nim i gasn� blaski niespodziane, iskry przelotnych wzrusze�, obaw, pomys��w, zalegaj� je cienie nagle, g��bokie, z siwych czyni�c �renice zielone, z modrych - czarne. W drugim roku �renica wi�nia blednie, m�ci si�, zeszkliwia i upodabnia do stoj�cej w b�otnym dole wody. W trzecim matowo�� spojrzenia wzrasta z dniem ka�dym, oczy ko�owaciej� i jakby zaokr�glaj� si� w orbitach, a z g��bi ich wyziera og�lne zniedo��nienie albo zwierz�ca z�o�liwo��. Z biegiem czasu rozwija si� to a� do idiotyzmu w jednym kierunku, a� do prawdziwie ma�piej przebieg�o�ci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi si� bardzo dobrze ze sple�nia�� jakby cer� wi�nia i zwykle z ni� chodzi w parze. Bywaj� wszak�e wyj�tki, a kiedy w gliniastej, rozmi�k�ej twarzy zagorzej� �renice pos�pnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle si� ko�czy jak�� katastrof�. Takim w�a�nie spojrzeniem pa�aj�cym patrzy� w otwart�, nieco widn� z jednego k�ta w ogr�dku bram� m�ody stosunkowo wi�zie�, kt�rego wszak�e postawa i cera zdradza�y dawnego ju� aresztanta. Na oko wida� by�o, �e siedzi ju� najmniej cztery, pi�� lat mo�e. Musia�a to by� jednak organizacja wyj�tkowo silna, gdy� prosty dot�d i sztywny kark unosi� wysoko nad inne jego ogolon� i czarniaw� g�ow�. W tej chwili wi�zie� by� pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawa�y si� wietrzy� powiew ulicy z niepohamowan� ��dz�, na szyi pulsowa�y grube, napi�te �y�y, a w p�otwartych ustach wida� by�o z�by drobne, ostre i niezwykle bia�e. Jedn� z r�k wsun�� za kubrak i koszul� na pier�, jakby chcia� poczu� cia�o �ywe albo te� przygnie�� gar�ci� serce wstrz�sane silnym, g�uchym biciem. Drug� r�k� wpar� mi�dzy sztachety, aby si� �atwiej utrzyma� na kab��kowatych, widocznie w tej chwili dr��cych nogach. Baczniejszy spostrzegacz pozna�by z �atwo�ci�, �e wi�zie� przebywa ten punkt krytyczny, w kt�rym cierpienie, je�li nie prze�ama�o woli i energii, staje si� na d�u�ej wprost niezno�nym, niemo�liwym. Pot�d - a nie dalej - krzyczy co� w ludzkiej istocie, kt�ra dosz�a do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy do�� szeroko uwzgl�dni�, nigdy do�� bacznie rozpozna� nie mo�e tego momentu psychicznego. Oparty o sztachety i wychylony z jak�� drapie�n� po��dliwo�ci� na podw�rze wi�zie� znany by� powszechnie pod nazw� Cygana. Cyganem zwali go towarzysze, stra�nicy, kancelaria, nawet w ksi�dze, gdzie zapisywano zarobki, figurowa� pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo�a, czy mia� jakie inne, a i on sam zdawa� si� nie pami�ta� o tym. Poniewa� stan��, ci, co szli obok i za nim, stan�li tak�e. Powyci�ga�y si� szyje, powznosi�y ramiona, jedni si� wspinali, drudzy szturchali stoj�cych przed sob�, inni jeszcze przest�powali z nogi na nog� w miejscu, jak to czyni� zamkni�te w klatkach zwierz�ta- Spojrzenia skupia�y si� w dw�ch punktach. Jedni patrzyli na w�z, konie i kapust�, drudzy na nia�k� od pana sekretarza, kt�ra z u�pionym na kolanach dzieckiem siedzia�a w progu oficyny ko�ysz�c si� z boku na bok i nuc�c bezbarwnym g�osem jedn� z tych melodii, kt�rym katarynki szerok� popularno�� nada�y. Tu� przy niej sta�a z szaflikiem w r�ku Janowa, kucharka, i tak�e na w�z patrzy�a. Nie opodal bawi� si� ch�opak str�a. Kapusta by�a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g�owy, jedne czubate, pod�u�ne, zielonkawe, z lekko postrz�pionymi brzegami zdawa�y si� p�ka� i otwiera� jak tulipanowe kielichy, nie mog�c powstrzyma� naporu rozros�ych o�rodk�w swoich; inne l�ni�ce, bia�e, p�askie, szczelnie srebrzyste �y�kowanym li�ciem obci�gni�te, le�a�y na wozie wa�ne, ci�kie, �wiec�c z dala jak �nie�ne k��by i skrzypi�c j�drnie za ka�dym dotkni�ciem. Pomi�dzy nimi tkwi�y tu i �wdzie na wysoko obna�onych g��bach lekkie i puste szalki z brunatno poplamion� powierzchni�, niewiele co warte i bez targu, do pe�nych kop dodane. Ci, co patrzyli na nia�k�, nie mniej mieli pi�kny widok. Dziewczyna by�a m�od�, ros��, a jej rozkwit�e kszta�ty uwydatnia�a lekka perkalowa sp�dnica i taki� kaftan. Ci�ki ��tawy warkocz spada� jej nisko na kark, a ma�a r�owa chusteczka nie pokrywa�a bia�ej, lekko s�o�cem oz�oconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim si� ko�ysa�a z boku na bok, dodawa� jej jakby sennego wdzi�ku. Cygan nie patrzy� wszak�e ani na nia�k�, ani na kapust�. Gorej�ce jego oczy, zrazu w czelu�ciach bramy utkwione, obiega�y teraz podw�rze, oblatywa�y drzwi i okna w wewn�trznych murach wi�zienia, mierzy�y odleg�o�� furtki od skrzyni i skrzyni od wo��, wreszcie wpi�y si� z jak�� dzik� przenikliw...
Poszukiwany