Maciej S�omczy�ski L�dujemy sz�stego czerwca Od autora Mija w�a�nie pi��dziesi�ta rocznica inwazji wojsk alianckich na kontynent europejski. Dwa lata p�niej powr�ci�em z Zachodu do kraju. W tydzie� po przyje�dzie spotka�em na ��dzkiej ulicy mego dalekiego kuzyna, grafika, i poszed�em z nim na kaw�. Po chwili przysiad� si� do nas wydawca, dla kt�rego m�j kuzyn projektowa� ok�adki ksi��ek. Obaj zacz�li mnie wypytywa� o to, co dzieje si� na Zachodzie. Rozgada�em si� i zacz��em im opowiada� o moich przygodach wojennych. Kiedy wyszli�my wydawca zapyta� mnie: "A nie m�g�by pan tego opisa�?" Do dzi� nie rozumiem, dlaczego odpowiedzia�em mu: "Oczywi�cie, �e bym m�g�!" - Mia�em dwadzie�cia kilka lat, umia�em nie�le strzela�, rzuca� granatami, a nawet od biedy poprowadzi� ci�ki czo�g... Ale nie umia�em pisa� ksi��ek. Wydawca zapyta� mnie o adres i doko�czy�: "Wpadn� do pana jutro i porozmawiamy." Po�egnali�my si�. Spa�em jeszcze, kiedy rozleg� si� dzwonek. W drzwiach sta� Henryk Igel, bo tak nazywa� si� m�j wczorajszy rozm�wca. W pierwszej chwili nie pozna�em go. "Kupi�em panu maszyn� do pisania - powiedzia� - bo pan pewnie nie ma. A to jest zaliczka..." - Wyj�� z kieszeni p�aszcza spory plik banknot�w i po�o�y� na stole. By�em Nie �ni�em nawet dot�d, �e co� napisz� i uzna�bym za wariata kogo�, kto powiedzia�by mi, �e kiedy� prze�o�� "Ulissesa" i ca�y worek innych anglosaskich arcydzie�, a jako Joe Alex wydam miliony egzemplarzy ksi��ek w ilu� tam j�zykach. Przestraszy�em si�. Chcia�em od razu pobiec do pana Igla, odda� maszyn� i zaliczk�, i pr�bowa� obr�ci� wszystko w �art. Ale co� nagle podkusi�o mnie, �eby spr�bowa�.Nie mia�em przecie� nic do stracenia. Pisa�em przez osiem dni i chyba osiem nocy. Kiedy oczy mi si� zamyka�y, drzema�em godzin� czy dwie i pisa�em dalej. Dziewi�tego dnia wieczorem wymy�li�em tytu� "L�dujemy 6-go czerwca", napisa�em u do�u ostatniej strony Koniec, usn��em i rano poszed�em do wydawcy. Nie poprawia�em ksi��ki, bo nie wiedzia�em jak si� to robi. Odda�em maszynopis, powiedzia�em, �e przyjd� jutro i pr�dko wyszed�em. By�em przekonany, �e po przeczytaniu Igl wyrzuci mnie wraz z pierwszym owocem mojej wyobra�ni, za drzwi. Ale nie wyrzuci�. Powiedzia�: "Drukujemy. To si� dobrze czyta." I wydrukowa�. P�niej doda� jeszcze trzy dodruki, bo ksi��ka mia�a szalone powodzenie. Po paru tygodniach znajomi powiedzieli mi, �e kto� chce mnie widzie� w Zwi�zku Literat�w. Poszed�em. Komisja kwalifikacyjna w sk�adzie Mieczys�aw Jastrun i Adam Wa�yk, przyj�a mnie do Zwi�zku. Wa�yk powiedzia� nawet: "Wie pan, to nie z�e". I tak zosta�em legalnym, zawodowym pisarzem, chocia� nadal nie mia�em poj�cia, jak si� pisze. A po roku "L�dujemy..." wraz z paroma innymi moimi ksi��eczkami o wojnie, zosta�a wycofana z ksi�garni i bibliotek publicznych. Nadszed� czas Armii Czerwonej, jedynej tryumfatorki w Ii Wojnie �wiatowej. I w og�le nadesz�y nowe czasy. Pr�bowa�em przystosowa� si� do nich jak umia�em, ale nie bardzo mi to sz�o, wi�c zosta�em t�umaczem. I jestem nim do dzi�. Po roku 1956, gdy Scotland Yard nie musia� by� traktowany wy��cznie jako agentura imperialistyczna, wymy�li�em Joe Alexa, kt�ry odt�d pracowa� na moje utrzymanie. Ale od "L�dujemy..." wszystko si� zacz�o. Kiedy teraz Wydawnictwo "Iwar" zwr�ci�o si� do mnie z propozycj� wydania tej ksi��ki w pi��dziesi�t� rocznic� inwazji, zgodzi�em si� bez wahania, chocia� nie pami�ta�em dok�adnie tre�ci. Jak mog�em pami�ta�? Min�o ju� prawie p� wieku od tamtych dni. M�j Bo�e... �Rozdzia� I: Hauptmann Helmut Mertl Poszarpane kontury zrujnowanego dworca w Aachen przesun�y si� powoli za oknem wagonu i znikn�y ust�puj�c miejsca d�ugim szeregom szarych dom�w, patrz�cych pustymi oczodo�ami okien os�oni�tych prostok�tami grubej brunatnej tektury. Okolice dworca prze�y�y ju� kilka ameryka�skich bombardowa� w tym roku. Helmut po�o�y� na p�ce przedzia�u przeczytane od deski do deski "Die Woche" i rozsiad�szy si� wygodnie na wy�cie�anym siedzeniu, przymkn�� oczy. Przez m�zg przesuwa� mu si� pocz�y fragmenty minionego urlopu. Czternastodniowy pobyt w domu nie nastroi� go r�owo. Austria ton�a w fali plotek i wzrastaj�cego z dnia na dzie� poczucia nadchodz�cej kl�ski. W rodzinnym Kapfenbergu niemal wszyscy spotkani ludzie witali go bez u�miechu. Niezwykle regularne przeloty ameryka�skich bombowc�w, kt�re ka�dego ranka zjawia�y si� nad miastem ci�gn�c setkami na po�udniow� wizyt� do Wiednia, bez �adnej widocznej kontrakcji niemieckiego lotnictwa, tak�e dawa�y wiele do my�lenia. Powracaj�c czu� wielk� ulg�. Odwyk� od �ycia w kraju. Wojsko dawa�o mu �wiadomo�� przynale�no�ci do pewnego, okre�lonego miejsca w maszynerii wojuj�cego �wiata. W domu wszystko by�o kruche, tch�rzliwe i pogmatwane. Westchn��. By� jeszcze jeden pow�d, kt�ry odrywa� jego my�li od s�onecznych wzg�rz Steiermarku i gna� je ku wybrze�om Kana�u La Manche do ton�cego w wieczystym b�ocie Caen. Marianne Galeron. Nie m�g� zapomnie� o niej ani przez chwil� le��c przy boku Hildy. Podczas niesko�czenie d�ugich czternastu nocy marzy� o jej wiotkim, ciemnym ciele. Wiedzia�, �e zastanie j� po powrocie weso��, gor�c� i inn� ni� wszystkie znane mu dot�d kobiety. Pami�� o tym da�a mu przetrzyma� w spokoju huraganowe pieszczoty wyg�odnia�ej �ony. Nami�tno�� Hildy przestraszy�a go pocz�tkowo. Zdaje si�, �e by�a wierna. Inna na jej miejscu dawno by ju�... Nawet w my�li nie chcia� doko�czy� rozpocz�tego zdania. By�a przecie� matk� jego syn�w. Kiedy zobacz� si� znowu? My�l o rodzinie rozp�yn�a si� w zakamarkach �wiadomo�ci. W Caen czeka�a Marianne. Spojrza� na zegarek. - Si�dma - pomy�la� prawie ze z�o�ci�. Do Pary�a by�o jeszcze oko�o o�miu godzin jazdy. Poci�g w kierunku wybrze�a odchodzi� rano nast�pnego dnia. W perspektywie mia� kilkugodzinny pobyt w Pary�u. My�l ta ucieszy�a go. Kocha� Pary� w ten sam spos�b, w jaki kocha� Marianne. "Na szcz�cie, jestem Austriakiem, nie prusakiem" pomy�la�. Mimo to, id�c ulicami paryskimi, czu� pod�wiadomie, �e jest grubo ociosany i ci�ki, ci�szy od otoczenia, jak gdyby prawo ci��enia powszechnego inaczej na niego dzia�a�o. Przez tysi�c lat nie m�g�by sobie przyswoi� dziwnej lekko�ci promieniuj�cej z ulic, dom�w i kobiet tego miasta. Poj�cie Marianne by�o �ci�le zespolone z poj�ciem Pary�a. Ani wykszta�cenie, ani prze�wiadczenie o wy�szo�ci rasy nie mog�o wyr�wna� tego handicapu. My�l jego ze�rodkowa�a si� teraz na Marianne, a w�a�ciwie na chwili, kiedy b�dzie m�g� j� wreszcie zobaczy�. W�r�d tego nadszed� sen. Kiedy obudzi� si�, poci�g wje�d�a� ju� na Gare du Nord. - Paris. Aussteigen bitte! Drewniany g�os konduktora przywr�ci� go do rzeczywisto�ci. - Paris - Jak to m�wi�a Marianne? - Ach, mon Paris! Czy Niemiec m�g�by powiedzie� w ten spos�b - Ach, mein Berlin? Absurd! - Co si� ze mn� dzieje? - przestraszy� si� w�asnych my�li. By� przecie� kapitanem armii niemieckiej, odpowiedzialnym za niewielki, ale jak�e wa�ny odcinek fortyfikacji, na kt�rym skupia�a si� obecnie uwaga ca�ego �wiata. Wysiad�. Metro by�o jak zwykle zat�oczone. Jaki� us�u�ny Francuz zerwa� si� z �awki, aby zrobi� mu miejsce. Siad� nie zwracaj�c na niego �adnej uwagi. Wysiad� na Etoile. �uk Tryumfalny sta� g�ruj�c spokojnym ogromem ponad rozpi�t� na kra�ce horyzontu gwiazd� ulic. Mertl strawersowa� plac i pocz�� schodzi� wzd�u� P�l Elizejskich obserwuj�c z roztargnieniem sun�c� chodnikami fal� ludzi. Hotel dla przejezdnych oficer�w mie�ci� si� przy ulicy George V Po kilku minutach kapitan le�a� ju� w ��ku. - Prosz� mnie obudzi� o pi�tej - powiedzia� do dy�urnego �o�nierza. Poci�g na p�noc odchodzi� o 6.30. Caen przywita�o go deszczem. Peron ton�� w powodzi lepkiego b�ota. Pod latarni� o�wietlaj�c� przej�cie dla pasa�er�w czeka� Hans. Podbieg� natychmiast zobaczywszy kapitana. - Heil Hitler, Herr Hauptmann! Mam nadziej�, �e urlop wypad� pomy�lnie? - Dzi�kuj�, m�j ch�opcze - Mertl poczu� si� ra�niej. Ordynans by� pierwsz� oznak� normalnego �ycia - doskonale. - U was pogoda jak zwykle, co? - Tak jest, panie kapitanie. Leje od dziesi�ciu dni bez przerwy. - Co nowego na odcinku? Nie by�o �adnych nalot�w? - By� jeden. Zabi�o kilku ludzi z s�siedniego odcinka i jakiego� robotnika Francuza. - A poza tym? - Poza tym, wszystko po staremu, panie kapitanie. Weszli do oczekuj�cego samochodu. Mertl rozsiad� si� na poduszkach i pogr��y� w rozmy�laniu. Samoch�d ruszy� tn�c w�ziutkimi smugami na p� przygaszonych reflektor�w nabrzmia�� deszczem ciemno��. Szosa wiod�a na p�nocny zach�d. Min�li �pi�ce Meuraimes i po chwili zjechali na boczn� drog�. W pewnym momencie, we mgle zamajaczy�y zamazane sylwetki �o�nierzy. Na �rodku szosy widnia� sygna� oznaczaj�cy zamkni�t� drog�. Hans nacisn�� hamulce i zatrzyma� w�z o metr od czerwonego �wiate�ka. - Halt! Dokumenty, prosz�! Drzwiczki wozu otworzy�y si� i do wewn�trz zajrza� �o�nierz w ociekaj�cym wod� p�aszczu. - Pan Hauptmann pozwoli swoje papiery i pozwolenie na poruszanie si� w pasie fortyfikacji. Helmut poda� mu swoj� ksi��eczk� oficersk� i kart� urlopow�. �o�nierz skierowa� na nie �wiat�o latarki i uwa�nie przyjrza� si� fotografii, potem o�wietli� bezceremonialnie twarz kapitana. - Dzi�kuj� bardzo. Prosz� jecha� dalej. Na nast�pnym skrzy�owaniu has�o: "Bremen", odzew: "Brandenburg". Drzwiczki zamkn�y si�. Ponownie ogarn�a ich ciemno��. Na nast�pnym punkcie kontrolnym nie mieli najmniejszych trudno�ci. �o�nierz, kt�ry zajrza� do wewn�trz, nale�a� do kompanii Mertla. Razem byli w Rosji, razem te� przybyli na wybrze�e. Po kilku minutach jazdy auto zwolni�o i zatrzyma�o si�. - Czy to ju�? - Ju�, panie kapitanie. Mertl wysiad�. Deszcz pada� coraz g�ciej. Niebieska lampka o�wietlaj�ca wej�cie do bunkru b�d�cego siedzib� dow�dcy kompanii, rzuca�a d�ugi, �wietlisty odblask na drgaj�ce odbici...
Poszukiwany