!Steven Saylor - Rzymska krew.doc

(1999 KB) Pobierz

 

 

 

Cykl ROMA SUB ROSA

 

 

tom 1 - Rzymska krew

 

 

Księgozbiór DiGG

f

2008


 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

WIELCY I MALI

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Niewolnik, który przybył po mnie tego niezwykle ciepłego wiosennego poranka, był człowiekiem młodym, nie mógł mieć wiele ponad dwadzieścia lat. Zazwyczaj, kiedy klient po mnie posyła, wybiera do tego kogoś spośród najniższych sług domostwa - kalekę, świniopasa, przygłupiego chłopca stajennego, śmierdzącego nawozem i kichającego od drobin słomy, której zawsze ma pełno we włosach. To jakby utarty zwyczaj: kiedy ktoś potrzebuje usług Gordianusa Poszukiwacza, zachowuje pewien dystans i powściągliwość. Zupełnie, jakbym był trędowatym albo kapłanem jakiegoś nieczystego orientalnego kultu. Przywykłem do tego. Nie obraża mnie to - dopóki wystawiane przeze mnie rachunki płacone są w całości i w terminie.

Niewolnik, który stanął u mych drzwi tego ranka, był jednak bardzo czysty i starannie przyodziany. Jego zachowanie wyrażało szacunek, ale dalekie było od czołobitności - rodzaj grzeczności, jakiej oczekuje się od młodzieńca zwracającego się do kogoś starszego od siebie o dziesięć lat. Jego łacina była nieskazitelna (lepsza od mojej), a głos miał piękny i melodyjny. Nie świniopas zatem, lecz najwyraźniej wykształcony i rozpieszczony ulubieniec pana. Na imię miał Tiro.

- Z domostwa najczcigodniejszego Marka Tulliusza Cycerona - dodał, zawieszając głos i nieznacznie unosząc głowę, jakby chciał sprawdzić, czy to nazwisko coś mi mówi. Nie mówiło. - Mój pan życzy sobie twoich usług z polecenia...

Wziąłem go za ramię, położyłem mu palec na ustach i poprowadziłem do środka. Po srogiej zimie nastąpiła upalna wiosna; mimo wczesnej pory było już zbyt gorąco, by stać w otwartych drzwiach. Było także za wcześnie, by wysłuchiwać paplaniny owego młodzieńca, choćby nie wiem jak pięknie brzmiał jego głos. W moich skroniach huczały Jowiszowe gromy, a w kącikach oczu zapalały się i znikały cieniutkie pajęczyny błyskawic.

- Powiedz mi - odezwałem się - czy znasz lekarstwo na kaca?

Młody Tiro spojrzał na mnie z ukosa, zaskoczony zmianą tematu, podejrzliwy wobec mojej nagłej poufałości.

- Nie, panie.

Skinąłem głową i powiedziałem:

- Zapewne nigdy nie miałeś kaca?

- Nie, panie - odparł, rumieniąc się lekko.

- Czyżby twój pan nie pozwalał ci pić wina?

- Oczywiście, że pozwala. Ale, jak mawia, umiarkowanie we wszystkim...

Kiwnąłem głową i skrzywiłem się. Najlżejszy ruch wywoływał przeszywający ból.

- Umiarkowanie we wszystkim - powtórzyłem - poza godziną, o której przysyła niewolnika, by darł się u mych drzwi.

- Och, wybacz mi, panie. Może powinienem przyjść jeszcze raz nieco później?

- To byłaby strata twojego i mojego czasu. By już nie wspomnieć o twoim panu. Nie, zostaniesz, ale nie będziesz mówił o interesach, dopóki ci tego nie polecę, i zasiądziesz ze mną do śniadania w ogrodzie, tam powietrze jest przyjemniejsze.

Ująłem go znów za ramię i powiodłem przez mroczny korytarz i atrium do perystylu. Widziałem, jak unosi brwi ze zdziwienia, choć nie byłem pewien, czy zaskoczyła go wielkość ogrodu, czy jego stan. Ja do niego przywykłem, oczywiście, ale dla obcego musiał przedstawiać opłakany widok - dziko rozrośnięte wierzby płaczące o gałęziach splecionych z wysokimi chwastami, wyrastającymi z pylistego gruntu; fontanna pośrodku ogrodu dawno wyschnięta, a zdobiąca ją figurka Pana przebarwiona ze starości; wąski staw, wijący się pośrodku, zamulony i zarośnięty egipskimi roślinami wodnymi. Ogród zdziczał na długo przedtem, zanim odziedziczyłem dom po ojcu, i nie uczyniłem nic, by go odnowić. Podobał mi się taki właśnie - nieokiełznany spłacheć dzikiej zieleni ukryty pośrodku rzymskiego porządku - cichy głos sprzeciwu wobec ceglanych murów i zdyscyplinowanych klombów. Poza tym nigdy nie mógłbym sobie pozwolić na robociznę i materiały niezbędne do nadania ogrodowi poprawnej formy.

- Przypuszczam, że u twojego pana wygląda to trochę inaczej, co?

Usiadłem na krześle, delikatnie, by nie prowokować bólu, i wskazałem mu drugie. Klasnąłem w dłonie i natychmiast tego pożałowałem. Zagryzłem wargi i krzyknąłem:

- Bethesda! Gdzież jest ta dziewczyna? Zaraz przyniesie nam posiłek. Dlatego sam otworzyłem ci drzwi, ona jest zajęta w kuchni. Bethesda!

Tiro odchrząknął i powiedział:

- Istotnie, jest raczej większy niż mojego pana.

Popatrzyłem nań, nie rozumiejąc. Burczenie w moim brzuchu szło teraz o lepsze z szumem w skroniach.

- Co takiego? - spytałem.

- Dom, panie. Jest większy niż mojego pana.

- Zaskoczyło cię to?

Spuścił wzrok, bojąc się, że mnie obraził.

- Czy wiesz, jak zarabiam na życie, młody człowieku?

- Niezupełnie, panie.

- Ale wiesz, że jest to coś nie do końca godnego szacunku, przynajmniej o tyle, o ile cokolwiek jest jego godne w dzisiejszym Rzymie. Nie jest jednak nielegalne, przynajmniej o tyle, o ile legalność ma jakiekolwiek znaczenie w mieście rządzonym przez dyktatora. Zatem zdziwiło cię, że zastałeś mnie w tak dużym domu, choć tak zaniedbanym. Nie ma w tym nic złego, ja sam się temu czasami dziwię. No, jesteś, Bethesdo. Postaw tacę tu, pomiędzy mną i moim nieoczekiwanym, ale miłym młodym gościem.

Bethesda spełniła polecenie, choć nie omieszkała przy tym spojrzeć z ukosa, i cicho, wzgardliwie parsknęła. Sama będąc niewolnicą, nie aprobowała mojej poufałości z innymi niewolnikami, a już najmniej karmienia ich z mojej własnej spiżarni. Kiedy skończyła nakrywać, stanęła przed nami jakby w oczekiwaniu na dalsze polecenia. To była tylko poza. Dla mnie, jeśli nie dla Tirona, było jasne, że przede wszystkim chce się lepiej przyjrzeć mojemu gościowi. Chyba czuł się bardzo nieswojo pod spojrzeniem dziewczyny. Kąciki jej ust nieznacznie opadły, górna warga ściągnęła się w subtelny łuk szydzącego uśmieszku. U większości kobiet taki grymas jest mało pociągającym wyrazem pogardy. Z Bethesdą nie można było mieć takiej pewności. Szyderczy grymas nie odbiera jej mrocznego, zmysłowego powabu. Rzekłbym, że może jej go nawet dodać. A w jej ograniczonym, ale pełnym wyobraźni cielesnym słowniku taki uśmieszek może oznaczać wszystko pomiędzy groźbą a zuchwałym zaproszeniem. W tej chwili, jak podejrzewałem, był odpowiedzią na opuszczony skromnie wzrok Tirona, miną chytrego lisa na widok milutkiego zajączka. Myślałem, że jej apetyt został zaspokojony poprzedniej nocy, jak to się stało z moim.

- Czy mój pan życzy sobie jeszcze czegoś? - spytała.

Stała przed nami z przyciśniętymi do boków rękami, wyprostowana, z odchylonymi w tył łopatkami i uniesionymi piersiami. Powieki opadły jej niżej, uwidaczniając wciąż nie starty makijaż z poprzedniego wieczoru. W jej głosie brzmiał zmysłowy, lekko sepleniący wschodni akcent. Bethesda najwyraźniej zdecydowała, że młody Tiro, niewolnik czy nie, wart jest próby zauroczenia.

- Już niczego, Bethesdo. Zmykaj.

Skłoniła głowę, odwróciła się i poszła przez ogród do domu, klucząc pomiędzy zwisającymi gałęziami wierzb. Wówczas zawstydzenie Tirona nagle zniknęło. Poszedłem za jego spojrzeniem, od źródła w szeroko otwartych oczach do punktu skupienia, gdzieś tuż nad łagodnie kołyszącymi się pośladkami Bethesdy. Zazdrościłem mu tej skromności i wstydu, jego głodu, urody i młodości.

- Twój pan nie pozwala ci na picie wina, a w każdym razie nie za wiele - odezwałem się. - A czy pozwala ci od czasu do czasu cieszyć się damskimi wdziękami?

Nie byłem przygotowany na jego gwałtowny rumieniec, głęboki i czerwony jak zachód słońca nad otwartym morzem. Tylko młodzi o gładkich, miękkich policzkach i czołach mogą się tak rumienić. Nawet Bethesda była na to za stara, jeśli w ogóle byłaby do tego zdolna.

- Nieważne - rzekłem. - Nie mam prawa zadawać ci takich pytań. Proszę, weź trochę chleba. Bethesda piecze go sama i jest lepszy, niż mógłbyś się spodziewać. To przepis jej matki z Aleksandrii. Tak w każdym razie twierdzi; ja podejrzewam, że ona nigdy nie miała matki. A chociaż kupiłem ją w Aleksandrii, jej imię nie jest ani greckie, ani egipskie. Mleko i śliwki powinny być świeże, choć nie ręczę za ser.

Jedliśmy w milczeniu. Ogród wciąż był zacieniony, ale czułem, jak słońce namacalnie, niemal groźnie wspina się po krytym dachówką dachu, niczym włamywacz szykujący się, by wtargnąć do domu ofiary. W południe cały ogród będzie skąpany w nieznośnie gorącym, oślepiającym blasku, lecz na razie jeszcze było tu chłodniej niż w domu, wciąż nagrzanym od wczorajszego upału. Nagle w kącie poruszyły się pawie, największy z samców wydał przenikliwy zew i ruszył przed siebie, rozwijając wachlarz ogona. Tiro spostrzegł go i drgnął, jakby zaskoczony widokiem. Żułem pokarm bez słowa, krzywiąc się od czasu do czasu, kiedy fala bólu ogarniała moje skronie. Znowu zerknąłem na Tirona, który oderwał wzrok od dumnego pawia i spojrzał na pustą sień, w której zniknęła Bethesda.

- Czy to lekarstwo na kaca, panie?

- Co, Tironie?

Zwrócił ku mnie twarz, której absolutna niewinność bardziej oślepiała niż słońce, właśnie wyglądające znad szczytu dachu. Nosił greckie imię, ale z wyjątkiem oczu miał wszystkie klasyczne cechy Rzymianina - gładko wyrzeźbione czoło, policzki i brodę, lekko uwydatnione wargi i nos. Zadziwił mnie właśnie kolor jego oczu, bladoliliowy, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. Z pewnością nie był rzymskim dziedzictwem; raczej pamiątką po matce czy ojcu niewolnikach, bogowie wiedzą skąd przywiezionych do serca imperium. Te oczy były o wiele za ufne i niewinne, by mogły należeć do Rzymianina.

- Czy lekarstwem na kaca jest posiąść kobietę o poranku? - pytał Tiro.

Roześmiałem się głośno.

- Bynajmniej. Znacznie częściej jest to kolejne stadium choroby. Albo też zachętą do wyzdrowienia na następny raz.

Popatrzył na jedzenie, biorąc w palce kawałek sera, choć bez entuzjazmu. Najwyraźniej przywykł do lepszej strawy, choć był niewolnikiem.

- A więc chleb i ser?

- Jedzenie pomaga, o ile da się utrzymać w żołądku. Jednak prawdziwe remedium na tę przypadłość zdradził mi mądry lekarz w Aleksandrii prawie dziesięć lat temu. Byłem wówczas w twoim wieku, jak sądzę, a wino nie było mi obce. Od tamtej pory ta recepta dobrze mi służy. Lekarz ów miał taką teorię: kiedy pije się w nadmiarze, pewne „humory” zawarte w winie zamiast rozpuszczać się w żołądku, unoszą się niczym złe opary do głowy, utwardzając wydzielaną przez mózg flegmę, przez co mózg puchnie i ulega podrażnieniu. Owe humory w końcu się rozpływają i flegma mięknie. Dlatego właśnie nikt na kaca nie umiera, choćby nie wiem jak straszliwie cierpiał.

- Wobec tego jedynym lekiem jest czas, panie?

- Jest coś, co działa szybciej. Myślenie. Skoncentrowany wysiłek umysłu. Widzisz, według mego przyjaciela z Aleksandrii myślenie odbywa się w mózgu, oliwionym przez wydzielaną flegmę. Kiedy flegma zostanie skażona lub stwardnieje, rezultatem jest ból głowy. Ale aktywność myślowa powoduje wydzielanie świeżej flegmy, która rozmiękcza i rozcieńcza starą; im intensywniej się myśli, tym więcej się jej wydziela. Dlatego koncentracja umysłowa przyspiesza naturalny powrót do zdrowia przez wypłukiwanie humorów z podrażnionej tkanki i wznowienie oliwienia mózgu.

- Rozumiem... - powiedział Tiro z powątpiewaniem, choć widać było, że wykład zrobił na nim wrażenie. - Wywód logiczny płynie gładko; oczywiście trzeba wpierw przyjąć odpowiednie tezy, których udowodnić nie sposób.

Oparłem się wygodniej i założyłem ręce na piersiach, gryząc kawałek skórki od chleba.

- Dowód leży w samym zdrowieniu. Już czuję się lepiej, kiedy przyszło mi wyjaśniać działanie lekarstwa. I podejrzewam, że w kilka minut będę całkowicie uleczony, gdy wyjaśnię, po co przybyłeś.

- Obawiam się, że lek słabo działa, panie. - Tiro uśmiechnął się dyskretnie.

- A to dlaczego?

- Pomyliły ci się osoby, panie. To ja mam ci wyjaśnić, po co przybyłem.

- Ależ przeciwnie! To prawda, jak wyczytałeś z mej twarzy, że nigdy nie słyszałem o twym panu... jak mu tam? Marku jakimś tam Cyceronie? Zupełnie obcy. Niemniej mogę ci o nim parę rzeczy powiedzieć. - Przerwałem na chwilę, by zaintrygować młodzieńca, po czym kontynuowałem: - Jego ród znany jest z dumy, której i jemu nie brakuje. Mieszka tu, w Rzymie, lecz jego ród wywodzi się z innego miejsca, być może gdzieś na południu; nie są w mieście dłużej niż jedno pokolenie. Są bardziej niż zamożni, choć nie bajecznie bogaci. Czy póki co mam rację?

- Póki co, tak. - Tiro spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Ten Cycero jest młodym człowiekiem, jak ty; może nieco od ciebie starszym. Jest zapalonym studentem retoryki i oratorstwa, do pewnego stopnia wyznawcą greckich filozofów. Nie sądzę, by był epikurejczykiem; może być stoikiem, ale umiarkowanym. Zgadza się?

- Tak... - Tiro zaczynał się czuć nieswojo.

- Co do przyczyny twego przybycia, potrzebujesz mych usług w sprawie sądowej, którą ten Cycero wniesie przed Rostrę[1]. Cycero jest prawnikiem, dopiero rozpoczynającym karierę. Sprawa jednak jest poważna i skomplikowana. Jeśli chodzi o to, kto mnie polecił, powiem, że to jeden z największych prawników Rzymu. Hortensjusz, oczywiście.

- O... oczywiście - zająknął się Tiro, ledwo szepcząc. Jego oczy zwęziły się tak bardzo, jak szeroko otwarły się usta. - Ale skąd wiesz, panie?

- A sprawa, o jaką idzie? Chyba morderstwo...

Chłopak spojrzał na mnie z ukosa, nie starając się już kryć zdumienia. Ja zaś brnąłem dalej:

- I nie tylko morderstwo. Nie, coś jeszcze gorszego. Znacznie gorszego.

- To jakaś sztuczka... - wyszeptał Tiro. Oderwał ode mnie wzrok, potrząsając głową, jakby uczynił to z wysiłkiem. - Robisz to za pomocą jakichś czarów. Magia...

Przycisnąłem palce do skroni, unosząc wysoko łokcie - po części dla złagodzenia bolesnego pulsowania w skroniach, po części zaś, by sparodiować teatralną pozę wróżbity.

- Nieczysta zbrodnia... - wyszeptałem. - Ohydna, niewymowna. Ojciec zamordowany przez własnego syna. Ojcobójstwo! - Puściłem skronie i usiadłem. Spojrzałem memu młodemu gościowi wprost w oczy. - Tironie, sługo Marka Tulliusza Cycerona, przybyłeś, aby mnie prosić, bym pomógł twemu panu bronić niejakiego Sekstusa Roscjusza z Amerii, oskarżonego o zabicie ojca, którego nazwisko nosi. A mój kac jest całkowicie wyleczony.

Tiro zamrugał, zmarszczył brwi, po czym opadł na oparcie krzesła i przesunął w zamyśleniu palcem po górnej wardze.

- To jest jakaś sztuczka, prawda? - zapytał.

Obdarzyłem go najbledszym uśmiechem, na jaki mogłem się zdobyć.

- Dlaczego? Nie wierzysz, że potrafię czytać w twoich myślach?

- Cycero mówi, że nie ma czegoś takiego, jak jasnowidzenie, czytanie w myślach ani przepowiadanie przyszłości. Twierdzi, że wszyscy jasnowidze, wróżbici i wyrocznie to w najgorszym razie szarlatani, w najlepszym zaś sprytni aktorzy, żerujący na łatwowierności gawiedzi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin