Marek S. Huberath
Kara większa
Rud starał się leżeć bez ruchu, chociaż ból nie był już
ostry ani przeszywający, lecz zmienił się w pulsujące
gorąco, tylko czasami przypominając o stalowych przedmiotach
wbijanych w ciało. Domyślał się, że pozostawili niektóre ze
swoich narzędzi w rozrytych ranach. Podnieść się nie mógł;
mocne obręcze nadal trzymały jego dłonie, stopy i szyję.
Starał się leżeć nieruchomo, gdyż prześcieradło przylepiło
się do strupów na plecach i każdy gwałtowny ruch powodował
rozrywanie zaschniętej rany.
Leżał oczekując na kolejne przesłuchanie. Teraz było
dobrze, bo nie bili. Jedynie pozostawiona lampa nieznośnie
błyskała prosto w oczy. Z jej powodu Rud miał zapuchnięte i
piekące powieki; każde spojrzenie okupywał rżnącym bólem i
łzawieniem. Nie mógł stale trzymać oczu zamkniętych, gdyż po
przesłuchaniach, przed podpisywaniem, zawsze zmuszano go do
czytania tasiemcowych protokołów. Obecnie trzymał powieki
zaciśnięte, aby choć trochę ochronić oczy. Bał się, że w
końcu oślepnie i podejrzewał, że oni tego chcą. Kolejne
błyski o sile flesza fotograficznego uwidaczniały się przez
zaciśnięte powieki jako nagłe rozczerwienienia lub, te
szczególnie silne, jako rozbielenia ciemności. Powieki
piekły, zwłaszcza gdy je kurczowo mrużył, ale wolał już to
niż oślepiające uderzenia światła.
Leżał biernie, myśląc, że wolałby nie istnieć: każde
poruszenie było bólem. Pulsowanie pokaleczonej tkanki
świadczyło o desperackich wysiłkach ciała zmagającego się z
uszkodzeniami i zniszczeniami. Niemal czuł, jak siły
organizmu walczą z licznymi zakażeniami i krwotokami, jak
życie stara się wrócić do zniszczonej tkanki. Nie próbował
odgadnąć skali obrażeń. Wiedział, że mu zerwali paznokcie,
bo to widział. Był przekonany, że strzaskali szczękę;
domyślał się, że wybili mu wiele zębów, gdyż pamiętał, jak
nimi pluł. Całe ciało musiało być jedną raną, strach
pomyśleć, jak wygląda. Najbardziej bał się powrotu oprawców.
Każdym nerwem starał się wyłowić najlżejsze odgłosy,
wibrowanie podłoża, świadczące, że znowu nadchodzą.
Wiedział, że podlega procedurze zwykłej i musi przejść przez
wszystkie jej stopnie. Śledczy używali przy nim tego
określenia kilkakrotnie.
Dawniej przychodzili regularnie. Rud wykręcał szyję, aby
zobaczyć tarczę ściennego elektrycznego zegara. Dzięki temu
wiedział, kiedy wrócą. Dawało to czas do wytchnienia.
Zorientowali się i zaczęli przychodzić o różnych porach - a
może po prostu zmienił się rozkład zajęć. Obecnie nie
miało to znaczenia; kiedyś w czasie przesłuchania krew
chlupnęła aż na zegar, a sprzątaczka zmywająca szlauchem
pokój przetarła tarczę zbyt mokrą szmatą. Mechanizm przestał
działać, widocznie nieco wody dostało się do środka i
zrobiło się zwarcie. Zegar zdjęli do wymiany, a na ścianie
pozostało jaśniejsze kółko z dwoma otworami pod
podtrzymujące haki. Między nimi zwisał przewód
elektryczny.
Błyski lampy następowały teraz w równych odstępach.
Zawsze oznaczało to, że ktoś nadchodzi korytarzem. Ogarnął
go zwierzęcy strach. Ciało napięło się, aby zerwać więzy i
uniknąć męczarni. Wkrótce usłyszał kroki na korytarzu.
Zgrzyt klucza w nienaoliwionym zamku spowodował reakcję
fizjologiczną - Rud zlał się pod siebie. Towarzyszył temu
straszny ból zmasakrowanych i popalonych genitaliów.
Kroki dźwięczały pod czaszką Ruda jak uderzenia młotem.
Napiął się kurczowo w oczekiwaniu pierwszego ciosu. Pragnął
przyznać się do wszystkiego, chciał wykrzyczeć swoją
gotowość, ale spuchnięte wargi nie chciały się poruszyć, a
roztrzaskana szczęka odpowiedziała ostrym bólem na jego
wysiłki.
- Śmierdzi jak skunks. Nalane jak w chlewie - usłyszał
głos. - Trzeba posłać raport na Blicynę. Obija się ta
cholerna baba.
Rud chciał zaprotestować, że to nie jej wina, tylko jego
słabości, ale słowom nie udało się pokonać bariery
zmiażdżonych warg. Wiedział, że sprzątaczka Blicyna będzie
się złośliwie mścić za raport. Będzie szczególnie długo
zlewać jego umęczone ciało piekącym płynem dezynfekcyjnym,
nastawiając sikawkę na maksymalny strumień, aby ten rozrywał
i wysalał rany. Będzie też, niby przypadkiem, potrącać
leżącego Ruda, wiedząc, że sprawia mu ból. Będzie, niby
niechcący, zawadzać szmatą o jego pogruchotane palce albo
stukać końcem miotły w poparzoną papierosami skórę.
Gdy nie było na nią raportu od śledczego, Blicyna znęcała
się mniej, pracowała niedbale, śpiesząc do innych spraw.
Raport był zawsze, gdy Ruder zdefekował pod siebie; więc
raport powtarzał się periodycznie, gdyż Rud nie schodził ze
stołu do przesłuchań.
Mimo to wizyty Blicyny Rud przyjmował z ulgą; oznaczały,
że przesłuchanie jest zakończone. Gdy na dodatek nie
znęcała się nad nim szczególnie, Rud czuł się bliski
szczęścia. Najwspanialszą chwilą było, gdy przykrywała jego
zmasakrowane ciało prześcieradłem.
Lampa przestała regularnie błyskać i pod powiekami
zapanowała ciemność. Spróbował otworzyć oczy, ale powieki
sklejone były ropą. Przez złamany nos, pełny zaschłych
skrzepów, dotarł do Ruda zapach ordynarnego tytoniu.
- Milenkowicz, nie śpijcie! Obudźcie się! - ktoś szarpnął
prześcieradło, zrywając jednocześnie dziesiątki strupów.
Rud tylko głucho stęknął, ból pod czaszką eksplodował
przeraźliwym błyskiem. Ktoś zdarł prześcieradło do reszty.
Rud konwulsyjnie targnął się w więzach.
- No, już dobrze - usłyszał. Głos brzmiał inaczej
niż zwykłe szczeknięcia wykonawców czy natarczywe pytania
śledczych. Nie niósł ze sobą groźby. Rud płakał. W każdej
chwili oczekiwał czegoś gorszego. Łzy wreszcie przebiły się
przez zaschniętą ropę i ściekły po skroniach.
- Aha, przecież wy nie możecie otworzyć oczu. Czemu sami
nie powiecie, Milenkowicz?... - znów ten sam, nieco ospały
głos.
Ależ chcę, chcę, powiedziałbym... - pragnął wy...
Poszukiwany