Robert Ludlum & Patrick Larkin Wektor Moskiewski (The Moscow Vector) Przekład Jan Krasko Prolog 14 lutego Moskwa Wzdłuż Twerskiej, szerokiej, wielopasmowej ulicy przecinajšcej jedno z najruchliwszych centrów handlowo-finansowych stolicy Rosji, leżały sterty niegu czarnego od samochodowych spalin. Wieczór był bardzo mrony i opatuleni w palta przechodnie potršcali się wzajemnie na oblodzonych chodnikach, tonšcych w jaskrawym blasku latarni. W obydwu kierunkach jezdniš sunšł sznur samochodów, ciężarówek i autobusów. Grube opony pojazdów miesiły z chlupotem błotnistš ma z soli i piasku, którymi wysypano asfalt, żeby zapewnić im jako takš przyczepnoć. Doktor Nikołaj Kirjanow szedł szybko prawš stronš ulicy, robišc wszystko, żeby wtopić się w gęsty tłum. Ale ilekroć ocierał się o niego kto, kto szedł w przeciwnym kierunku wszystko jedno, czy był to kto młody, czy stary, kobieta czy mężczyzna patolog gwałtownie drżał, zamierał i kurczył się w sobie, walczšc z panicznš chęciš ucieczki. Mimo przenikliwego zimna czoło miał zlane potem wypływajšcym strużkami spod grubej, futrzanej czapki. Pod pachš niósł płaskie kolorowe pudełko. Co chwilę mocno je ciskał, z trudem opierajšc się pokusie, żeby ukryć je za pazuchš palta. Chociaż walentynki pojawiły się w rosyjskim kalendarzu stosunkowo niedawno, bardzo szybko zyskiwały na popularnoci, dlatego na Twerskiej roiło się od mężczyzn z bombonierkami i prezentami dla żon, przyjaciółek czy kochanek. Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzał sobie w duchu Kirjanow. Nic mi nie grozi. Nikt nie wie, co stamtšd wynielimy. Nikt nie zna naszych planów. W takim razie, dlaczego boisz się własnego cienia? spytał oschle, cichutki, wewnętrzny głos. A te dziwne, ukradkowe spojrzenia współpracowników? A te ledwo słyszalne trzaski w słuchawce? Już o tym zapomniałe? Patolog zerknšł przez ramię, nieomal przekonany, że zobaczy tam oddział umundurowanych milicjantów. Ale zobaczył tylko tłum zajętych własnymi sprawami moskwian, przechodniów takich samych jak on, ludzi, którzy pragnęli jak najszybciej uciec od zimna. Nie zwalniajšc kroku, z ulgš odwrócił głowę i prawie wpadł na niskš, przysadzistš kobietę z naręczem wypełnionych żywnociš paczek. Kobieta łypnęła na niego spode łba i zaklęła pod nosem. Prastitie, babuszka wykrztusił, schodzšc jej z drogi. Rozwcieczona megiera splunęła mu pod nogi i spiorunowała go wzrokiem. Szybko uciekł, słyszšc, jak w uszach pulsuje mu krew. Kilkadziesišt metrów dalej, w gęstniejšcym zmroku zobaczył jaskrawy neon na tle wielkich, masywnych, ciemnoszarych bloków i hoteli z czasów Stalina. Odetchnšł. Nareszcie. Był już blisko baru, gdzie umówił się z Fionš Devin, sympatycznš, zachodniš dziennikarkš. Odpowie na jej pytania, przekaże paczkę, Wróci do swego małego mieszkanka i władze o niczym się nie dowiedzš. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej mieć to za sobš. Wtem kto popchnšł go w plecy, kto na niego wpadł i Kirjanow poczuł, że sunie przed siebie, jak na łyżwach. Gwałtownie zamachał rękami, stracił równowagę, upadł na plecy, uderzył głowš w pokryty lodem chodnik i zalała go fala rozżarzonego do białoci bólu, w której utonęły wszystkie wiadome myli. Oszołomiony długo leżał, jęczšc i nie mogšc się poruszyć. Wtem z przesyconej bólem chmury wychynęła czyja ręka. Wychynęła i dotknęła jego ramienia. Kirjanow skrzywił się i otworzył oczy. Tuż obok klęczał mężczyzna w kosztownym, wełnianym palcie. Był w rękawicach, miał jasne włosy i skruszonš minę. Bardzo pana przepraszam mówił. Tak mi przykro. Nic panu nie jest? Zagapiłem się, straszna ze mnie niezdara. Chwycił go za rękę i mocno cisnšł. Pomogę panu usišć... Kirjanow poczuł, że w ramię wbija mu się co cienkiego i ostrego jak igła. Otworzył usta, żeby krzyknšć i z przerażeniem stwierdził, że nie może oddychać, że sparaliżowało mu płuca. Na próżno próbował wcišgnšć choćby haust, choćby pół haustu powietrza, którego tak rozpaczliwie teraz potrzebował. Posłuszeństwa odmawiały kolejne partie mięni, drgały mu ręce i nogi. Umierajšc ze strachu, podniósł wzrok. Na cienkich ustach blondyna pojawił się cień umiechu. Pojawił się i zniknšł. Da swidania, doktor wymamrotał nieznajomy. Trzeba było słuchać rozkazów i trzymać język za zębami. Tkwišc w ciele, które nie słuchało już poleceń mózgu, Nikołaj Kirjanow leżał sztywno na chodniku i nieruchomymi, szeroko rozwartymi ustami bezgłonie krzyczał. Otaczajšcy go wiat szybko pogršżał się w ciemnoci, całkowitej i bezbrzeżnej. Serce zatrzepotało mu gwałtownie i... stanęło. Blondyn przyglšdał mu się jeszcze przez chwilę, a potem z pełnym niepokoju zdumieniem spojrzał na kršg gapiów, których przycišgnęło to małe uliczne zamieszanie. Ma chyba jaki atak powiedział. Może uderzył się w głowę? rzuciła elegancko ubrana młoda kobieta. Trzeba zadzwonić na pogotowie. Albo na milicję. Tak, tak, ma pani rację odparł szybko blondyn. Ostrożnie zdjšł grubš rękawicę i z kieszeni palta wyjšł telefon komórkowy. Już dzwonię. Dwie minuty póniej przy krawężniku zatrzymała się czerwono-biała karetka. Migotliwe wiatło omyło grupkę gapiów i na ziemi oraz na cianach pobliskich domów zatańczyły zniekształcone cienie. Z samochodu wyskoczyło dwóch krzepkich sanitariuszy ze złożonymi noszami, a za nimi wysiadł młody, wyranie znużony mężczyzna w wygniecionej białej kurtce i cienkim, czerwonym krawacie. Mężczyzna niósł ciężkš, czarnš walizeczkę. Przykucnšł obok Kirjanowa i przyglšdał mu się przez chwilę. Potem powiecił mu w oczy cieniutkš latarkš i sprawdził puls. Jeszcze potem ciężko westchnšł i pokręcił głowš. Nie żyje, biedaczyna. Nic tu po mnie. Popatrzył po twarzach gapiów. Co się tu stało? Widział kto? Blondyn wymownie wzruszył ramionami. To był zwykły wypadek odparł. Wpadlimy na siebie. Polizgnšł się i upadł. Próbowałem mu pomóc, ale... ale nagle przestał oddychać. To wszystko. Lekarz zmarszczył brwi. Nu da... Obawiam się, że będziecie musieli pojechać z nami do szpitala. Trzeba wypełnić kilka druczków. No i złożyć zeznanie na milicji. Popatrzył na pozostałych gapiów. A wy? Widzielicie co? Odpowiedziała mu głucha cisza. Spuszczone oczy, obojętne twarze pojedynczo, po dwóch, po trzech, ludzie powoli odchodzili i ukradkiem znikali w mroku. Zaspokoiwszy niezdrowš ciekawoć, nie chcieli niepotrzebnie ryzykować i tracić czasu, odpowiadajšc na kłopotliwe pytania w którym z ponurych, obskurnych moskiewskich szpitali czy na milicyjnym posterunku. Lekarz prychnšł cynicznie i z pogardš. Dał znak sanitariuszom. Załadujcie go. Szybko. Zimno dzi jak cholera. Sanitariusze dwignęli trupa z ziemi, położyli go na noszach i zanieli do karetki. Jeden z nich, ubrany na biało lekarz oraz blondyn wsiedli od tyłu, drugi sanitariusz zajšł miejsce obok kierowcy. Trzasnęły drzwiczki, zamigotały niebieskie wiatła: karetka włšczyła się do gęstego ruchu i odjechała. Z dala od wcibskich oczu gapiów, lekarz wprawnie przeszukał kieszenie zmarłego. Za pazuchš znalazł szpitalny identyfikator i portfel. Otworzył go, zamknšł, rzucił na podłogę i łypnšł spode łba na pozostałych. Nic. Czysty jest, sukinsyn. Zajrzyj do tego zaproponował oschle blondyn, podajšc mu bombonierkę Kirjanowa. Lekarz zerwał kolorowy papier, otworzył pudełko i na trupa spadł deszcz żółtych kopert wypełnionych dokumentami. Lekarz szybko przejrzał ich zawartoć i zadowolony kiwnšł głowš. Kserokopie przypadków mruknšł. Wszystkich dodał z umiechem. Wszyciutkich. Możemy zameldować, że operacja się powiodła. Blondyn zmarszczył czoło. Nie. Chyba nie. Jak to nie? A gdzie próbki krwi i tkanek, które ukradł? spytał uszczypliwie blondyn, mrużšc zimne, szare oczy. Lekarz spojrzał na pustš bombonierkę. Kurwa mać. Skonsternowany podniósł wzrok. Kto mu pomagał. I ten kto ma próbki. Na to wyglšda odrzekł blondyn. Wyjšł z kieszeni komórkę i wybrał zakodowany numer. Tu Moskwa Jeden. Połšczcie mnie natychmiast z Pragš Jeden. Mamy problem.. Rozdział 1 15 lutego Praga, Czechy Podpułkownik Jonathan Jon Smith przystanšł w cieniu starej, gotyckiej wieży na wschodnim końcu mostu Karola. Most, długi na ponad pięćset metrów, zbudowano przed z górš szeciuset laty. Przecinał Wełtawę, łšczšc Stare Miasto, praskš starówkę, z Małš Stranš. Smith zastygł bez ruchu i długo mu się przyglšdał. W pewnej chwili zmarszczył brwi. Wolałby inne miejsce, miejsce bardziej ruchliwe i naturalne. Tramwaje, pocišgi elektryczne i samochody jedziły mostami szerszymi i nowszymi, most Karola za zarezerwowano wyłšcznie dla tych, którzy mieli ochotę przejć na drugi brzeg piechotš. Tego mrocznego, ponurego popołudnia był prawie wyludniony. Przez większš częć roku ów historyczny kamienny most stanowił głównš atrakcję miasta; jego elegancja tudzież piękno przycišgała hordy turystów oraz ulicznych sprzedawców. Lecz Praga tonęła teraz w zimowej mgle, w gęstym, mronym, wilgotnym obłoku cuchnšcego smogu, który utknšł w krętej dolinie jak w potrzasku. Mgła zacierała wdzięczne kontury renesansowych i barokowych pałaców, kociołów i domów. Drżšc z zimna, Jon zapišł krótkš, skórzanš kurtkę i wszedł na most. Wysoki, szczupły i wysportowany, miał czterdzieci kilka lat, przenikliwe, niebieskie oczy i wydatne koci policzkowe. Echo jego kroków odbijało się poczštkowo od wysokiego do pasa murku, lecz szybko ucichło w cišgnšcej od wody mgle, która przetaczała się powoli przez most, stopniowo pochłaniajšc jego brzegi i końce. Co i raz wyłaniali się z niej spieszšcy do domu urzędnicy, sprzedawcy i właciciele sklepów, którzy nawet na niego nie zerknšwszy mijali go i znikali w wilgotnych oparach tak szybko, jak się pojawili. Jon szedł przed siebie. Wzdłuż mostu majaczyły sylwetki trzydziestu posšgów, trzydziestu milczšcych więtych w coraz bardzi...
irek412