Duszyński Tomasz Pietia i Witia MRÓZ Z Fahrenheit Cieplutko tu, kurza twarz! Pietia położył nogi na pufie i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Dawno tak nie było! potwierdził Witia. Było mu przyjemnie jak nigdy. Przemoczone kufajki schły na elektrycznym piecyku w przedpokoju. Gumofilce stały przy kominku, a po pokoju roznosił się zapach lasu, igieł i palšcych się szczap. Toć pomyleć, że mało brakowało a jak Eskimosy na niegu bymy spali Potiomkin przegryzał wišteczny sernik. Na dłoniach dalej miał dziurawe rękawiczki, widać nie zdjšł ich z przyzwyczajenia. Igloo w trymiga bymy zrobili. Już nie narzekaj, że ci tak le obruszył się Wasilijewicz. Nie lubił się skarżyć na los. Ludziom gorzej bywało na tym wiecie. W końcu nie bez powodu ruszyli w drogę. Na wezwania pomocy odpowiadali natychmiast. Zawsze było co do roboty. Nawet tutaj, w Mikołajowicach. A mylisz ty, że... Pietia zaczšł z pełnš gębš. Zatkał się widać serem, bo zamilkł. Że co? zniecierpliwił się Witia. No, że... Potiomkin popił kompotem z suszonych liwek i popchnšł to, co mu stanęło w gardle. Że to tak wypada? A czym tu się przejmować? Wasilijewicz zdšżył już przemyleć całš sprawę. Kazali złapać to złapiemy! Robota jak każda inna! No niby tak... w głosie Potiomkina można było wyczuć wahanie. Ale to raczej sprawa milicji, albo co? Witia w normalnych warunkach pewnie by się z Pietiš i zgodził. Zajmowali się sprawami nadprzyrodzonymi, którym zwykły miertelnik nie poradziłby. Ale tutaj przypadek był raczej kryminalny. Zawieja za oknem kazała mu jednak wyzbyć się skrupułów. Uznał, że darowanemu koniowi w zęby się nie zaglšda i jak pomóc trzeba, to trzeba. Zwłaszcza, że u Sołtysa w chałupie było ciepło, a i spać, i jeć dawali. Trochu dziwne to wszystko Potiomkin jak zwykle nie potrafił choć przez kilka minut nie przejmować się problemami tego wiata. Mówiš, że kradnie po chałupach cały rok, a go złapać nie mogš. To co on, niewidzialny jaki? Wasilijewicz zastanowił się nad słowami Pietii. Przyjaciel miał trochę racji. Tłumaczenia Sołtysa, gdy ich rano jadšc z wojewódzkiego miasta złapał w drodze, były bardzo zdawkowe. Witia przemarznięty był wtedy do szpiku koci i słuchał tylko jednym, zamrożonym uchem. Docierały do niego niektóre słowa, przepuszczane przez wolno pracujšcy mózg, jak: nocleg, jedzenie i picie. Teraz, gdy nieco odtajał i on zaczšł myleć. W ciemię bity nie był. Kilka rzeczy nie pasowało do tej układanki. Wycofać się jednak nie wypadało. Należało raczej czekać na rozwój wypadków. A nuż wyjdzie, że pół zimy spędzš na darmowym wikcie i opierunku, rozwišzujšc sprawę, która rozwišzania nie miała. Co tam jeszcze zostało? Witia zerknšł na stół. Gospodarz nie sprzštnšł zastawy. Pietia mu nie pozwolił. Tłumaczył, że to najlepsza pułapka na głodnego złodzieja. Na białym obrusie leżały więc półmiski z niedojedzonymi potrawami, dzban kompotu i waza pełna barszczu z uszkami. Może rybkę? Pietia wycišgnšł szyję. Próbował dojrzeć co z miejsca, w którym siedział. A spełni moje trzy życzenia? zapytał Witia. Raczej już nieruchawa. Za dużo zniš nie pogadasz Potiomkin ucieszył się z własnego żartu. Wasilijewicz przewrócił oczami, z wyrazem głębokiej dezaprobaty dla przyjaciela na twarzy. Wstał z fotela i podszedł do kominka. Przez chwilę obserwował polana płonšce żywym ogniem. Odruchowo wycišgnšł dłonie do ciepła. Potem przecišgnšł się i ziewnšł. Wiesz Pietia? zaczšł po chwili. Zaczynam tęsknić za jakim stałym miejscem. Za swojš chałupš, prywatnym obejciem i miedzš. Może się już starzeję? Eee, tam. Te więta tak na człowieka wpływajš. Rozkleja się jak ciasto na widok farszu. Przejdzie, gdy tylko znowu w drogę ruszymy. Pewnie masz rację Witia zastanowił się nad słowami sšsiada. Rzeczywicie było niemal pewne, że długo w jednym miejscu żaden z nich by nie usiedział. Cišgnęłoich w wiat, w przygodę. Za dużo rzeczy widzieli, które filozofom się nawet nie niły, by teraz w gnunoć popać i bezczynnie w chałupie siedzieć. No pewnie, że rację mam Potiomkin skupiony był na jedzeniu. Wycišgał oci z tłustego kawałka pieczonego karpia. Wasilijewicz odsunšł firanę i zajrzał za okno, w ciemnš noc. Chciał zobaczyć, czy dalej za oknem zawieja i czy aby nie wypadnie im jutro z samego rana ruszyć w dalszš drogę. Na chwilę znieruchomiał, a potem błyskawicznie odskoczył od szyby. Mróz idzie! szepnšł z przejęciem. Mróz? Potiomkin nie przejšł się zbytnio słowami przyjaciela. Interesowało go bardziej to, co miał na talerzu. Jeszcze zimniej na dworzu? Toć już było minus dwadziecia! Nie mróz... MRÓZ! Witia z wysiłkiem łapał w płuca powietrze. Nie rozumiem Pietia nagle się zainteresował. Przestał nawet przeżuwać jedzenie. Dziadek MRÓZ! Idzie tu! Włanie tera! Tera? Tu? Idzie? Włanie? Mróz? Potiomkin składał wyrazy bardzo powoli. Musiały docierać do jego mózgu z opónieniem, co najmniej kilkusekundowym. Chować się! krzyknšł witia i nie zważajšc na nic, dał susa nad dywanem. Przeleciał koło Pietii i przykleił się do ciany za choinkš. Drzewkiem zatrzęsło. Nawet jedna z bombek upadła na podłogę. Przyniosło to jednak skutek, bo Witii poród zielonych igieł widać nie było. Tymczasem Potiomkin siedział jak skamieniały. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w przestrzeń. Przez chwilę był pewien, że Witia robi z niego wariata. Już nie raz tak bywało, że wystawiał go na pomiewisko przy byle sposobnoci. W tej włanie chwili do Pietii doszedł przytłumiony dwięk. Przypominał odgłos szorowania rury ryżowš szczotkš. Potiomkin zdšżył zorientować się, że dobiega od strony kominka. Ogień jakby przygasł. Co widać zatkało przewód kominowy, blokujšc cišg. Chyba to sprawiło, że Pietia oprzytomniał. Zerwał się na nogi, rozglšdnšł panicznie na boki. Podreptał chwilę w miejscu, bo nie przychodziło mu do głowy, gdzie się schować, a potem zanurkował pod stół, zasłaniajšc się długim obrusem. Zdšżył w sam raz, tuż przed podmuchem, który wzniósł kłšb sadzy i ogromnym hukiem, który wstrzšsnšł salonem. Kurza twarz! Bałwany jedne! kto zaklšł szpetnie i stęknšł. Co ja mówiłem? Żeby ognia nie palić, gdy pracuję! Pietia siedział jak trusia pod stołem. Bał się nawet głoniej odetchnšć. Uznał, że jak trzeba będzie zdecydować się na interwencję, to Witia da jaki sygnał. Teraz lepiej się nie wychylać. Ciekawoć jednak okazała się silniejsza. Odgłosy, jakie wydobywał z siebie nieproszony goć, sprawiły, że Potiomkin uniósł lekko ršbek obrusa i wyjrzał. Chudy, osmolony jegomoć podskakiwał na jednej nodze, próbujšc ugasić palšcemu się na siedzeniu portki. Widać nie radził sobie zbytnio, bo jego nieskoordynowane ruchy raczej podniecały ogień. Ja cie krence! człowieczek zaczynał już krzyczeć. Próbował się obrócić irękami stłumić pożar. Spłonę, mamciu, spłonę! W tej chwili ogień przeskoczył mu na brodę, która zajęła się jak sucha słoma. Teraz intruz wrzeszczał już wniebogłosy. Pietia nie wytrzymał pierwszy. Wyskoczył spod stołu i chwycił wazę z barszczem. Podbiegł do palšcego się jegomocia i chlusnšł mu całš zawartociš w twarz. Ten aż przysiadł na podłodze z wrażenia. Przy okazji, w ten sposób, stłumił płomień na siedzeniu. Mniam! powiedział po chwili, jakby zupełnie nic się nie stało. Mielił co wgębie, potrzšsajšc na boki tlšcš się brodš. Jakie uszka! Babcia takie robiła. Mniam. W tym momencie obok Potiomkina pojawił się Witia. Próbował wczeniej ruszyć z pomocš, ale zaplštał się w kolorowy łańcuch z choinki. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że wcišż jedna z bombek zwisała mu przy uchu. Kto to?! sapnšł. Patrzył z rosnšcym zdumieniem na siedzšcš na ziemi pokrakę. A ci ja wiem? Pietia podrapał się za uchem. Nie miał pojęcia, kim jest intruz. Na Dziadka Mroza nie wyglšdał. Chudy był jak szczapa, osmolony i najwyraniej nieco przygłupi. Toć pewnie ten złodziej, któregomy mieli przepędzić. Złodziej? Do tej pory intruz nie zwracał na nich uwagi. Teraz nie tyle się zainteresował, co najwyraniej oburzył: Wypraszam sobie takowe insynuacje! Mikołaj jestem ukłonił się grzecznie. Pietia i Witia ryknęli miechem. Mikołaj w tym czasie wstał, wytarł dłoń w swój płaszczyk i wycišgnšłjš w stronę przyjaciół. Ci zignorowali gest. Witia wskazał domniemanemu Mikołajowi fotel i władczym tonem powiedział: Siadać! Odzywać się, gdy zapytamy i nie wykonywać gwałtownych ruchów! Mężczyzna momentalnie wykonał polecenie. Siedział wystraszony i próbował się umiechać to do Pietii, to do Witii. Obaj jednak nawet nie zwrócili na to uwagi. Potiomkin ustawił przed Mikołajem dwa krzesła. Wasilijewicz w tym czasie przymocował do stołu przygotowanš wczeniej lampkę. Zapalił jš i skierował wiatło prosto w twarz intruza. Człowieczek zmrużył oczy. Podniósł dłoń do czoła próbujšc je osłonić. Żadnych gwałtownych ruchów! ostrzegł go ponownie Witia i zajšł miejsce naprzeciw. Kim jeste?! Człowieczek poczuł się jakby na pewniejszym gruncie. Odetchnšł głęboko i odpowiedział: więty Mikołaj. Miło mi panowie... Przyjaciele wołajš na mnie Miki. Kłamca! nie wytrzymał Pietia. Kłamiesz jak z nut. Nie ma więtego Mikołaja, ino Dziadek Mróz jest prawdziwy! Potiomkin spojrzał na Wasilijewicza szukajšc u niego poparcia. A! umiechnšł się Mikołaj. U Ruskich też za Mroza robię, tuż za g...
irek412