Clavell James - Tai-Pan tom 2.doc

(2600 KB) Pobierz

 

Clavell James – Tai-Pan Tom II

KSIĘGA TRZECIA

Dwie fregaty raz po raz wystrzeliwały salwy burtowe w pierwszy z fortów wybudowanych w poprzek Bogue, dziesięciomilowego przesmyku wodnego strzegącego podejścia do Kantonu. Bogue byl silnie obwarowany królującymi w nim fortami i miał niebezpiecznie wąskie ujście, dlatego sytuacja fregat wydawała się samobójczo niekorzystna. Ledwo star­czało tam miejsca na manewry, a fortowe działa z łatwością mogły utrzymać w odległości bezpośredniego strzału atakują­ce okręty, kiedy halsowały tam i z powrotem, lawirując pod prąd. Ale działa te osadzone były na stałe w swoich podsta­wach i nie mogły się obracać, a umocnienia fortowe mocno zniszczały wskutek wieków sprzedajnych rządów. Dlatego też symboliczna ilość kul armatnich wystrzelonych z fortów prze­leciała naprawo i lewo od burt fregat, nie czyniąc im szkody.

Z okrętów spuszczono lodzie i piechota morska zaatako­wała brzeg. Forty zdobyto z łatwością i bez strat, bo ich obrońcy, widząc własną bezradność, przezornie się wycofali. Żołnierze zagwoździli działa, a ich garstka została tam, oku­pując fortyfikacje. Reszta wróciła na pokłady, fregaty zaś popłynęły milę dalej na północ i salwa za salwą zaczęły Ostrzeliwać następne forty, opanowując je równie łatwo.

Później wysłano przeciwko nim flotyllę dżonek i branderów, ale została zatopiona.

       Dwie fregaty zdziesiątkowały tyle dżonek z taką łatwością dlatego, że miały przeważającą siłę ognia, a także dlate­go, że ilekroć powiało, takielunek i żagle pozwalały im się po­ruszać szybko we. wszystkich kierunkach. Dżonki nie mogły płynąć pod wiatr ani halsować tak jak fregaty. Przeznaczono je do pływania po chińskich wodach i na monsunowe wiatry, natomiast fregaty na straszliwe niedole żeglugi po kanale La Manche, Morzu Północnym i Atlantyku, gdzie sztormy są na porządku dziennym, a burze częścią życia.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

     Jak strzelanie do siedzących kaczek — rzekł z nie­smakiem admirał.

     Owszem — przyznał Struan. — Ale ich straty są nie­wielkie, a nasze minimalne.

     Potrzebujemy jednego — rozstrzygającego zwycię­stwa — powiedział Longstaff. — Tego właśnie chcemy. Horatio, proszę mi przypomnieć, żebym poprosił Arystotelesa o upamiętnienie naszego dzisiejszego szturmu na Bogue.

     Tak, ekscelencjo.

Stali na pokładzie rufowym okrętu flagowego „Ze­msta", o milę za torującymi drogę fregatami. Z tyłu za nimi płynęły główne siły korpusu ekspedycyjnego, z „Chińską Chmurą" na czele, wiozącą po kryjomu na pokładzie Mei-mei z dziećmi.

              Zostajemy w tyle, admirale — poskarżył się Long­
staff. — Nie może pan dogonić fregat, ha?

Admirał opanował gniew; ciężko było mu o grzeczność wobec Longstaffa. Miesiące trzymania na uwięzi jego floty, miesiące rozkazów, kontrrozkazów i żałosnej wojny znie­chęciły go.

   Płyniemy bardzo szybko, ekscelencjo — odparł.

   Bynajmniej. Wciąż tylko halsujemy tam i z powro­tem, tam i z powrotem. To całkowita strata czasu. Proszę

przesłać sygnał „Nemesis". Poholuje nas pod prąd.

       Poholuje mój okręt flagowy?! — ryknął admirał, czerwieniejąc na twarzy i karku. — Ta rozlazła parowa kiełbasiarka?! Poholuje siedemdziesięcioczterodzialowy okręt liniowy?! Poholuje, powiada pan?!

       A tak, poholuje, drogi panie — odparł Longstaff — i znacznie prędzej znajdziemy się w Kantonie.

 

-           Na Boga, nigdy!

-           Wobec tego przeniosę tam swoją kwaterę! Proszę spuścić na wodę łódź. Pańska zazdrość jest wprost niedo­rzeczna. Okręt to okręt, żaglowy czy parowy, a trzeba prze­cież wygrać wojnę. Może mnie pan odwiedzać, kiedy wola. Rad będę z pana towarzystwa, Dirk. Chodźmy, Horatio.

Longstaff odszedł stukając obcasami, zirytowany admi­rałem, jego obłąkańczymi reakcjami i nienawiścią panującą pomiędzy wojskiem a marynarką — nienawiścią o to, kto dowodzi, czyje rady są najlepsze, kto ma pierwszy napra­wiać okręty i wybierać miejsce pod koszary na Hongkongu, czy ta wojna jest morska, czy lądowa, komu należy się pierwszeństwo. Poza tym nadal był wściekły w duchu na te­go szczwanego czorta Culuma za to, że nabrał go na odda­nie Kościołowi wzgórza Tai-Pana — na wmówienie mu, że Tai-Pan się na to zgodził — i za to, że naraził jego dobre stosunki z niebezpiecznym Struanem, które budował tyle lat, naginając go do swoich celów.

A poza tym miał dość starań o założenie kolonii, miał dość próśb i skarg, uwikłania w nikczemną rywalizację po­między kupcami. Na dodatek wściekły był na Chińczyków, że ośmielili się odrzucić świetny traktat, który on, i tylko on, tak wspaniałomyślnie im ofiarował. Do diaska, pomyś­lał, przecież na moich barkach spoczywa ciężar całej Azji, to ja podejmuję wszystkie decyzje, powstrzymuję ich od skoczenia sobie do gardeł, prowadzę wojnę ku chwale Ang­lii, ratuję jej handel! A jak mi się, dalibóg, za to odwdzięcza­ją?! Powinni mi nadać szlachectwo wiele lat temu!... Ostygł w gniewie, gdyż wiedział, że sytuacja w Azji wkrótce się uspokoi, a z zapewniającej bezpieczeństwo kolonii Hong­kong wyciągną się macki angielskiej potęgi. Wedle wład­czych zachcianek gubernatora. Gubernatorowie są uszlachcani. Sir William Longstaff — tak, to brzmi ładnie. A po­nieważ gubernatorzy kolonii byli naczelnymi dowódcami wszystkich kolonialnych wojsk, prawodawcami z urzędu i z prawa, a także bezpośrednimi przedstawicielami królowej, mógł zatem postępować z próżnymi, butnymi admirałami i generałami, jak mu się żywnie podoba. Bodaj ich wszyst­kich zaraza! — zaklął w duchu i to mu ulżyło.

   Tak więc popłynął na „Nemesis".

Struan pojechał z nim. Parowiec nie parowiec, liczyło się, że dotrze do Kantonu pierwszy.

Po pięciu dniach brytyjska flotylla zatrzymała się przy wyspie Whampoa, pozostawiwszy za sobą podbitą i bez­pieczną rzekę. Natychmiast zjawiła się na pertraktacje dele­gacja kupców Ko-hongu wysłana przez nowego namiestni­ka cesarskiego, Czing-so. Jednakże za radą Struana nie przyjęto jej i odesłano, a nazajutrz zajęto na powrót Kolo­nię Kantońską.

Kiedy kupcy zeszli na brzeg, wszyscy ich starzy służący czekali na nich przed drzwiami faktorii. Tak jakby w ogóle nie opuszczali Kolonii. Podczas ich nieobecności niczego nie tknięto, Niczego nie brakowało.

Plac oddano pod namioty oddziałowi wojska, a Long­staff zamieszkał w faktorii Noble House. Przybyła następna delegacja kupców Ko-hongu, odprawiono ją tak jak pierw­szą i podjęto otwarcie mozolne i gruntowne przygotowania do oblężenia miasta.

Dniem i nocą; przez ulice Świńską i Trzynastu Faktorii przewalała się hałaśliwa ciżba kupujących, sprzedających, bijących się i kradnących. Burdele i szynki prosperowały. Wielu zmarło z przepicia, niektórym podcięto gardła, a inni po prostu zniknęli. Kramarze walczyli ze sobą o miejsca, ce ny rosły bądź spadały, ale zawsze były na poziomie dostęp­nym dla klienteli.

Znów delegacja szukała posłuchania u Longstaffa, któ­ry pod wpływem Struana jeszcze raz kazał ją odesłać. Bry­tyjskie liniowce ustawiły się w poprzek Rzeki Perłowej, zaś „Nemesis" pływała tam i z powrotem, siejąc popłoch. Jed­nakże sampany i dżonki nie przestały się krzątać w górze i w dole rzeki. Z głębi kraju zwieziono tegoroczne zbiory her­baty i jedwabiu i zapełniono nimi ciągnące się wzdłuż jej brzegów magazyny Ko-hongu, które aż pękały w szwach.

I wówczas nocą, potajemnie, zjawił sią Źin-kua.

              Hola, Tai-Panie — przywitał się wchodząc do pry­
watnej jadalni Struana, wsparty na ramionach osobistych
niewolników. — Miło cię widzieć. Po co nie przyjść widzieć
mój, heja?

Niewolnicy usadowili go,ukłonili  się i wyszli. Starzec je­szcze nigdy nie wyglądał tak wiekowo, a skórę miał jeszcze bardziej pomarszczoną. Ale jego oczy były bardzo młode i biła z nich wielka mądrość. Nosił długi błękitny jedwab­ny chałat, granatowe jedwabne spodnie, a na maleńkich stopach miękkie pantofle. Lekki jedwabny zielony pi­kowany puchowy kaftan chronił go przed wilgocią i chło­dami wiosennych nocy. Na głowie miał wielobarwną czapkę.

              Hola, Źin-kua — odpowiedział mu Struan. — Man­
daryn Longstaff być baldzo zły. Nie chce Tai-Pan widzieć
swój przyjaciel. Ajiii ja! Helbaty?

Celowo przyjął Żin-kua w samej koszuli, żeby dać mu poznać, jak bardzo gniewa się z powodu monety Wu Fang Czoia. Po nalaniu herbaty zjawili się służący niosąc tace z przysmakami, które Struan specjalnie zamówił.

Nałożył sobie i Żin-kua po kilka pasztecików dim sum.

              . Jeść baldzo dużo dobly — pochwalił Żin-kua, pro­
stując się na krześle jak struna.

              Jeść baldzo zły — odparł usprawiedliwiającym tonem Struan, wiedząc, że w Kantonie nie znajdzie się lepsze­go.

Do jadalni wszedł służący z węglem i położył go na ko­minku, dodając parę laseczek wonnego drewna. Jego roz­koszna woń wypełniła mały pokój.

Żin-kua jadł dim sum grymaśnie i popijał je chińskim winem, które — jak wszystkie chińskie wina — było pod­grzane do w sam raz właściwej temperatury. Wino pokrze­piło go, ale jeszcze bardziej świadomość, że jego pupil Struan zachowuje się tak nienagannie, jak wyrafinowany chiński przeciwnik. Podając mu dim sum w nocy, podczas gdy tradycja nakazywała jeść je wyłącznie wczesnym popo­łudniem, nie tylko tym bardziej podkreślił swoje niezado­wolenie, ale sprawdzał go, jak dużo wie o jego spotkaniu z Wu Kwokiem.

Lecz chociaż radował się, że jego nauki — a raczej nauki jego wnuczki, Cz'ung Mei-mei — wydały tak subtelny owoc, dręczyły go niejasne obawy. Ucząc barbarzyńcę cy­wilizowanych obyczajów, podejmujesz niezmierne ryzyko, powiedział sobie. Uczeń może uczyć się za dobrze i zanim nauczyciel się połapie, to nie on rządzi uczniem, ale uczeń nim. Pilnuj się.

Dlatego też Żin-kua nie zrobił tego, co zamierzał — nie wybrał gotowanego na parze, najmniejszego, faszerowane­go krewetką pasztecika i nie poczęstował nim, trzymając go w powietrzu, gospodarza, naśladując tym samym gest Struana ze statku Wu Kwoka i dając mu nadzwyczaj sub­telnie do zrozumienia, iż wie, co zaszło w kabinie pirata. Zamiast tego wziął jeden ze smażonych pasztecików, poło­żył go sobie na talerzu i spokojnie zjadł. Wiedział, że na ra­zie znacznie mądrzej jest ukryć to, co wie. Później zaś, gdy­by chciał, mógł pomóc Tai-Panowi w uniknięciu niebezpie­czeństwa i wskazać mu, jak wyjść cało z grożącej mu kata­strofy.

A kiedy jadł dim sum, zadumał się nad skończoną głu potą mandarynów i Mandżurów. Durnie! Żałośni, głupi gównożercy bez ojca i matki! Oby im zgniły członki, a kisz­ki stoczyły robaki!

A wszystko było tak pomysłowo zaplanowane i wyko­nane, pomyślał. Podstępem sprowokowaliśmy Europejczy­ków do wojny — w miejscu i chwili, jakie wybraliśmy — co rozwiązało ich finansowe kłopoty, natomiast my przegry­wając z nimi nie straciliśmy nic ważnego. Handel trwa dalej, choć tylko w Kantonie, i dlatego Cesarstwo Środka nadal jest bezpieczne i nie grozi mu wtargnięcie europejskich bar­barzyńców. A oddaliśmy tylko mikroskopijną zapowietrzo­ną wysepkę, którą, wraz z postawieniem na niej nogi przez pierwszego chińskiego kulisa, już zaczęliśmy odzyskiwać.

Tu Żin-kua zadumał się nad doskonałością intrygi, któ­ra wykorzystała chciwość cesarza i jego obawę, że Ti-sen zagraża tronowi, i zmusiła go do zniszczenia krewniaka. Cóż za boski żart! Ti-sen tak ślicznie złapał się w pułapkę i tak przemyślnie zawczasu wybrano go do tej roli. Na ideal­ne narzędzie do ocalenia prestiżu cesarza i Chin. Ale po la­tach planowania, cierpliwego czekania i całkowitego zwy­cięstwa nad wrogami Cesarstwa Środka, ten zarażony chci­wością, węszący za dziwkami psi ochłap — cesarz — wyka­zał niesamowitą, niewiarygodną głupotę odrzucając idealny traktat!

A teraz angielscy: barbarzyńcy są zeźleni i mają powód. Stracili twarz wobec swojej diabelskiej królowej i jej głupich zauszników. Znów trzeba wszystko zaczynać od nowa, a pradawny cel Cesarstwa Środka ucywilizowanie barba­rzyńskiej ziemi; wydobycie jej z Mroków na Światło i utwo­rzenie świata z jedną władzą i jednym cesarzem — się od­wlecze.

Nie przeszkadzało mu to, że musi zaczynać od nowa, bo wiedział, że proces ten zajmie wieki. Ale był nieco rozdraż­niony tym, że cel niepotrzebnie odsunął się w czasie i że zmarnowano wspaniałą okazję.

      Najpierw Kanton, pomyślał. Najpierw trzeba zapłacić okup za nasz ukochany Kanton. Jak niską cenę mam wy­targować? Jak niską?

Struan gotował się w środku. Spodziewał się, że Żin-kua weźmie jeden z faszerowanych krewetkami pasztecików i poczęstuje go nim ponad stołem. Czy to znaczy, że jeszcze nie wie o przekazaniu mi przez Wu Kwoka pierwszej mone­ty? — zapytywał siebie. Na pewno zdaje sobie sprawę ze znaczenia dim sum. Uważaj, co robisz, bracie.

       Dużo statek bum-bum, heja? — spytał po dłuższej chwili Żin-kua.

       Longstaff mieć dużo więcej, na pewno. Baldzo źle, jak mandaryn zły.

       Ajiii ja — przyznał Żin-kua. — Mandalyn Czing-so baldzo zły. Cesarz mówić on to samo jak Ti-sen. — Prze­ciągnął palcem po gardle i zaśmiał się. — Szyyyy! Longstaff nie iść od, być wojna — nie być handel!

       Być wojna, mieć handel. Longstaff dużo zły.

       Ile liang pomóc na dużo zły, heja? — spytał Żin-kua. Włożył dłonie do rękawów zielonego jedwabnego chałatu, rozsiadł się na krześle i cierpliwie czekał.

       Nie wie. Może sto lak.

Żin-kua wiedział, że sto laków można stargować polu­bownie do pięćdziesięciu. A pięćdziesiąt laków nie było wy­górowaną sumą dla bezbronnego Kantonu. Ale i tak udał przestrach. I wówczas usłyszał głos Struana:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin