KTÓRY SPADŁ Z NIEBA by Daghmarre.docx

(53 KB) Pobierz

KTÓRY SPADŁ Z NIEBA

autorstwa Daghmarre

zbetowany przez Volx

[Speaker thanks Jo for the Dumbledore-was-a-gay answer.]

JKR: You needed something to keep you going for the next 10 years!

         Oh, my god, the fan fiction now, eh? [Applause.]

Zjawił się w jego życiu zupełnie niespodziewanie.

Miał przydługie, jasne włosy, rozkosznie skręcające się w lśniące loki wokół głowy, lekko rumiane policzki i ufne oczy. Nie wyglądał podejrzanie, a może na tyle podejrzanie, na ile mogliby wyglądać rafaeliccy cherubini czy rzymskie posągi Apollina. Mówiąc krótko - był piękny. Taki uroczy, zabawny i niewinny - to sprawiało, że wszyscy natychmiast się nim zachwycali, obdarzali nieuzasadnioną sympatią i przywiązywali do niego. Po bliższym poznaniu byli zaś gotowi oddać mu wszystko, wyjawić najskrytsze sekrety i oddać duszę, bowiem tak działał jego urok osobisty i ta niesamowita, delikatna aura, jaka spowijała jego osobę, sprawiając, że wydawał się być najcudowniejszym człowiekiem na ziemi.

Albus Percival Wulfric Brian Dumbledore zdążył zanalizować wszystkie te wnioski wynikające z obserwacji i wyrobić sobie ostateczną opinię wobec młodzieńca w ciągu kilku pierwszych sekund od pierwszego zetknięcia, by następnie przybrać surowy wyraz twarzy i postanowić sobie solennie, że będzie podejrzliwy i nieufny, tak podejrzliwy i nieufny, jak tylko mógł być, wobec obcego przybysza.

- Witaj, witaj, chłopcze. Chciałam przedstawić was sobie od razu, kiedy przybyliśmy, ale sprawy związane z przeprowadzką były zbyt absorbujące, wybacz. Teraz mamy okazję to nadrobić. Albusie, poznaj mojego krewniaka, Gellerta.

Jasnowłosy młodzieniec obrzucił siedemnastoletniego Dumbledore'a zaciekawionym spojrzeniem i uśmiechnął się ujmująco, w specyficzny sposób unosząc wyżej lewy kącik ust, co nadawało jego twarzy dziwnie drapieżny i jednocześnie intrygującym wygląd. Albus zjeżył się jeszcze bardziej, chowając nieznacznie głowę w ramionach i marszcząc brwi.

- Miło mi cię poznać, Albusie. Ciocia Bathy dużo mi o tobie opowiadała – rzucił beztrosko chłopak dziwnie niskim, nie pasującym do jego anielskiego wyglądu, głosem. Dziwnie męskim, jak zauważył natychmiast Albus, notując to sobie w pamięci. Gellert pewnie wyciągnął przed siebie rękę, która zawisła w powietrzu odrobinę zbyt długo, zanim została uściśnięta przez nowo poznanego.

- I mnie miło cię poznać, Gellercie. Mam nadzieję, że to będzie owocna znajomość – powiedział sztywno Albus, czując mocny uścisk dłoni Gellerta.

Jasnowłosy zaśmiał się znienacka, przyciągając do siebie Albusa, a potem, wciąż z szerokim, lekko dzikim uśmiechem na twarzy szepnął do niego konfidencjonalnie:

 

- Nie bądź taki oficjalny – gdy oddech młodzieńca owionął ucho Dumbeldore'a, ten szarpnął się gwałtownie w tył. Gellert zaśmiał się jeszcze raz, odchylając głowę i błyskając zębami, i puścił wreszcie rękę Albusa.

- Nie przejmuj się, Albusie, on zawsze taki jest – zaśmiała się pani Bagshot, kładąc rękę na ramieniu kuzyna. – Zbyt towarzyski, powiedziałabym, jak dla nas, Anglików. Wychowywał się daleko, na wschodzie Europy.

- Durmstrang? – odgadł natychmiast Albus, przenosząc wzrok z powrotem na Gellerta, który podniósł z uznaniem brew.

- Durmstrang – potwierdził, unosząc lewy kącik ust. On chyba zawsze podnosił ten cholerny kącik ust, nawet, jeśli się nie śmiał, pomyślał poirytowany Albus.

- A teraz wybacz, drogi Albusie, idziemy najpierw odwiedzić Hiacyntę. To stara plotkara, należy jej się spotkanie twarzą w twarz z moim krewniakiem, bo w Dolinie aż huczy przez nią od różnych dziwnych pogłosek na jego temat – westchnęła pani Bagshot, ujmując wyższego od niej o głowę młodzieńca pod ramię.

- W takim razie, do zobaczenia – powiedział do niej ciepło Albus. Darzył panią Bathildę ogromną sympatią, była taką serdeczną osobą. Bardzo zaprzyjaźnili się od czasów jej listu odnośnie jednego z jego artykułów, i chyba była jedyną osobą w całej Dolinie, która spotykała się z Dumbledore'ami na stopie towarzyskiej. Często zapraszała Albusa do siebie na herbatę, i to właśnie podczas tych momentów mógł się dowiedzieć, jak wygląda zwyczajny dom ze zwyczajną herbatą, zwyczajnymi domowymi herbatnikami, zwyczajnym, lekkim, miłym bałaganem i poupychanymi wszędzie książkami historycznymi, których była pasjonatką. Traktował ją niemal jak swoją własną ciotkę, bo była taka, jakie powinny być ciotki – niezbyt stara, ale wystarczająco młoda, by wszystko rozumieć. I zapraszać czasem na herbatę.

Pani Bathilda skinęła mu z uśmiechem głową i ruszyła dalej, ciągnąc za sobą Gellerta. Ten zaś odwrócił się jeszcze, wyginając charakterystycznie usta. Oparta już o klamkę prowadzącej do jego rezydencji furty ręka Albusa zadrżała lekko. A potem zacisnęła się na niej bardzo, bardzo mocno, gdy obcy lekkoduch mrugnął jeszcze do niego porozumiewawczo, zanim odwrócił głowę, a jasne włosy sprężyście zatańczyły na głowie.

- Dziwak – Podsumował Albus, marszcząc brwi, patrząc jeszcze przez chwilę za nimi, próbując przeniknąć burzę blond włosów, zajrzeć do środka, jak najgłębiej i jak najszybciej.

„Nie ufać" – powtórzył sobie w myśli, po czym otworzył ogromną, metalową furtę, ozdobioną wymyślnymi wywijasami, krzywiąc się na pisk dawno nieoliwionych zawiasów, a potem wślizgnął się do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie wrota.

* * *

Głuchy zgrzyt zamykającej się za jego plecami furty wywołał lekkie drgnięcie linii ramion Albusa, raczej nie spowodowane zimnem, bo słońce właśnie wyszło zza chmur, zalewając blaskiem całą Dolinę Gordyka.

Albus nie chciał tu wracać. Wysoki, najeżony wysokimi, metalowymi sztachetami płot otaczający rezydencję przypominał mu jakieś groteskowe kraty, a Dolina wydawała się być więzieniem. Może to dość dramatyczne i mało twórcze porównanie, ale – według młodego Dumbledore'a – wydawało się trafiać w samo sedno rzeczy.

To nie był jego pomysł, by wrócić.

To nie był jego pomysł, żeby przez resztę życia, mając po zakończeniu Hogwartu takie wspaniałe perspektywy, niemal każde drzwi otwarte, tyle planów snutych w murach zamku, że kiedy już je opuści, poszybuje daleko, byle dalej, że będzie odkrywał, zdobywał i poszukiwał, że będzie przeżywał przygody, zdobywał sławę i magiczne artefakty. Marzył o tym, żeby na samym początku nowego życia pójść do sklepu magizoologicznego i kupić sobie jakieś zwierzę, najlepiej żółwia. Żółwie długo żyją, są niesamowicie rozumne i potrafią sobie same poradzić w większości warunków. Tak, pomysł z żółwiem nie był zły. Kupiłby jakiegoś młodego, z bystrymi, czarnymi oczkami, żeby razem z nim świętować każdy kolejny rok wyzwolenia.

Ale po skończeniu szkoły nie poszedł do sklepu, nie kupił sobie żółwia ani nie ruszył na wyprawę swojego życia, o której fantazjował od tak dawna razem z Elphiasem.

Zaraz po przyjeździe Ekspresem aportował się do swojego domu w Dolinie Godryka, ze ściśniętym gardłem i zbielałymi pięściami, starając nie okazywać ogromnego rozczarowania czy wręcz niebezpiecznie zbliżającej się rozpaczy. Depcząc swoje marzenia, wkroczył do rezydencji Dumbledore'ów.

O tym, że jego matka umarła, dowiedział się w Dziurawym Kotle na dzień przed wyjazdem do Grecji, gdy razem z Elphiasem załatwiali ostatnie sprawunki.

O tym, że zabiła ją jej własna córka, a siostra Albusa, Ariana, dowiedział się już po przyjeździe.

Albus nie chciał o tym myśleć, Albus nie mógł o tym myśleć. Z poszarzałą twarzą oznajmił Aberforthowi, że zostaje. Że nigdzie nie jedzie, że rezygnuje z żółwia, z przygód i planów. Że będzie się zajmował Arianą i przejmie obowiązki głowy rodziny. Kiedy brat zaczął się sprzeciwiać, uciął wszelkie dyskusje mrożącym spojrzeniem swoich jasnoniebieskich oczu. Wystarczy, ze on jeden zrujnuje sobie życie. Wystarczy…

Rezydencja była ogromna i nieprzyjazna, Albus nigdy jej nie lubił, jeśli nie nienawidził. W kuchni niepodzielnie rządziły skrzaty, więc rzadko miał okazję posiedzieć w tym przytulnym miejscu. Wszystkie pokoje były wysokie, ogromne, zimne i puste. Jedynie w bibliotece czuł się mniej więcej jak w domu, dlatego więc zwykle przesiadywał w niej godzinami, choć już dawno pochłonął wszystkie co ciekawsze książki. W lecie i podczas świąt śmiertelnie się tu nudził, mierziły go ekstrawaganckie poręcze schodów i szkarłatne, perskie dywany rozciągające się przez całą długość hallów. Zawsze tęsknił niewyobrażalnie za gwarnym Hogwartem, gdzie na każdym zakręcie czekały na niego nowe wyzwania, kolejne tajemnice. Zaś w tym domu panowało zimno i im dłużej w nim przebywał, tym bardziej obcy stawał się sam dla siebie, tym bardziej lodowate stawały się jego oczy, które wpatrywały się w niego pustym spojrzeniem z lustra.

Ale kochał Arianę, swoją małą siostrzyczkę, księżniczkę kreteńską, jak zwykł ją czasem przezywać, pytając, gdzie ma swój kłębek nici. A ona kochała jego, kochała jego i Aberfortha, swoim zastraszonym, ptasim sercem i nie wolno jej było zostawiać samej, nie wolno jej było zawieść. Powoli stawała się podlotkiem, to prawda, ale wciąż potrzebowała miłości i przede wszystkim opieki, bo podczas swoich ataków mogła zrobić sobie samej krzywdę, podobnie jak śmiertelnie, choć zupełnie nieświadomie i niechcąco zabiła własną matkę.

Albus nie rozpaczał po śmierci Kendry, był zbyt wściekły i rozgoryczony, a poza tym przez te lata w spędzone w Hogwarcie jego matka stała się dla niego jakby obcą osobą, drobną i chudą figurką, zamkniętą pod szklanym kloszem, tak delikatną, że czasami Albus miał wrażenie, jakby silniejszy powiew wiatru mógłby ją złamać na pół. Nie chciał myśleć o tym, ile wysiłku wymagało samotne opiekowanie się Arianą, odpędzał od siebie te wszystkie myśli, zbyt bolesne i zbyt świeże. Wolał się skupić na własnej ranie, na własnych utraconych marzeniach. Był młody, a młodość ma to do siebie, że nie widzi nic złego w egoizmie, jest dla niej wręcz naturalnym punktem odbierania świata. Dlatego też Albus wolał rozpaczać po niedoszłym żółwiu, który mógłby wygrzewać się w jego kieszeni, podczas gdy on sam wspinałby się na jakieś zapomniane szczyty, by odkrywać zaskakujące i wspaniałe skarby. Wolał żałować kariery, sławy i możliwości, zamiast rozpaść się całkowicie pod presją świadomości tragedii, jaka miała miejsce w jego własnym domu.

Nienawidził tej ogromnej rezydencji, tego więzienia, tego zacofania. Nienawidził tego, że musi siedzieć godzinami w bibliotece, czytając po raz setny tę samą książkę, która i tak nie wnosiła nic nowego w stan jego wiedzy, obserwując kątem oka nawlekającą koraliki przy ogniu jedenastoletnią Arianę.

I do tego jeszcze musiał wciąż znosić towarzystwo jęczącego, pyskującego, żywiołowego Aberfortha, pilnować, by znowu czegoś nie wymyślił i dzień w dzień powtarzać mu, że nie pozwoli mu rzucić szkoły dla pilnowania Ariany.

Bo w pewien pokręcony sposób Albus czuł się odpowiedzialny, wręcz niesamowicie odpowiedzialny, wobec tej miłości, jaką darzyła go cicha Ariana, wobec zaufania, jakie w nim pokładała Kendra, a nawet wobec swojego głupiego brata. Albus czuł się dorosły i ważny, siedząc w bibliotece i pilnując siostry, nie na tyle ważny i dorosły, jaki chciałby być, ale wystarczająco, by nie pozwolić zająć Aberforthowi swojego miejsca.

Pośród zwątpienia i całego tego bałaganu Gellert spadł mu jak z nieba.

Był błyskotliwy, czarujący i piekielnie inteligentny. Albus mógł rozmawiać z nim godzinami i nigdy mu się to nie nudziło, wynajdywali tysiące pasjonujących tematów i dowiadywali się od siebie mnóstwa rzeczy, rozprawiali zawzięcie, gestykulując, a Albus widział pełne podniecenia błyski w brunatnych oczach Gellerta i czuł własne rumieńce na policzkach, gdy odnajdywali kolejne wspólne zainteresowanie, gdy kolejny raz przekonywali się, że myślą w podobny sposób, gdy okazywało się, że mają podobne marzenia. I na ukoronowanie tego wszystkiego – Albus po cichu podejrzewał, że Gellert czuje się tak samo uwięziony w Dolinie, jak on sam, i też z najwyższą radością uleciałby daleko, daleko, spełniać swoje zamierzenia, odkrywać, podbijać świat. Ale obaj z pewnych przyczyn nie mogli, obaj musieli tu siedzieć i jedyną możliwością na rozładowywanie w pewien sposób całego tego zapału i energii były niekończące się rozmowy. Dlatego ich znajomość w niesamowicie szybkim tempie przeskakiwała na kolejne stopnie bliskości i już po drugim spotkaniu byli najlepszymi kumplami, a po trzech Albus dałby sobie uciąć rękę, żeby Gellert został w Dolinie tak długo, jak długo on sam w niej zostanie. Lęk i podejrzliwość wobec przybysza znikąd szybko minęły, Albus przyjął go z otwartymi ramionami, gotowy o każdej porze dnia i nocy dysputować, przeszukiwać księgi czy nawet tylko dostawać sowy o północy z jakimś najnowszym pomysłem Gellerta, choć mieszkali tak blisko siebie. Rozmawiali o wszystkim, obnażali się przed sobą ze swobodą, która momentami przerażała zwykle raczej mało wylewnego Albusa, ale mimo tej szczerości mieli jeden temat, który obaj omijali z daleka – kwestię tego, dlaczego musieli zostawać w Dolinie. Dumbledore nigdy nie poruszał kwestii dotyczących jego rodziny i napadów Ariany czy śmierci matki, Gellert ze swojej strony nigdy nie przyznał się, dlaczego opuścił Durmstrang w wieku szesnastu lat i wylądował razem z daleką krewną w Anglii.

Co tu dużo mówić – byli siebie warci. Albus często powtarzał Aberforthowi z naciskiem, że Gellert był na jego poziomie, zaznaczając tym samym, że brat nie ma nic do gadania i powinien się zająć nadrabianiem zaległości szkolnych, zamiast siedzieć obok Ariany i z wściekłością wymalowaną na twarzy przysłuchiwać się ożywionym dyskusjom Gellerta i Albusa.

Jedna, dosłownie jedna jedyna tylko rzecz irytowała Albusa w nowym przyjacielu, ale wkrótce przyzwyczaił się do jej ignorowania – mianowicie ten dziwny zwyczaj uśmiechania się jedną połową ust. Albus nie lubił, gdy ktoś z niego drwił, a ten uśmiech tak właśnie wyglądał: jakby Gellert w skrytości ducha naigrywał się nie tylko z rozmówcy, ale z całego świata, jakby dla niego nie było nic świętego, jakby nie istniało nic, co zmusiłoby go do okazania respektu.

Ale Albus wkrótce zrozumiał, że zniósłby nawet najgorsze drwiny i najdziwniejsze zwyczaje, byleby zatrzymać Gellerta przy sobie. I, co najgorsze, nie mógł nic na to poradzić.

Po prostu nie chciał.

* * *

- Albusie, mógłbyś sobie wyobrazić świat, w którym czarodzieje i mugole żyliby obok siebie, bez żadnych kłamstw, czyszczenia umysłów i całej tej haniebnej otoczki skrytości? – spytał niespodziewanie Gellert, gdy pewnego razu przechadzali się po cmentarzu w Dolnie Godryka. Gellert wydawał się mieć jakieś szczególne upodobanie do tego miejsca i choć Albus stokroć bardziej wolałby się włóczyć chociażby po pobliskim lesie, wspinając się na wzgórza, zgadzał się na spacery pośród grobów. Było w tym coś uspokajającego, łagodzącego. Groby były w większości bardzo stare i zmurszałe, nagrobki często zamazane, z ledwie widocznymi napisami. Z rzadka kołysały się na wietrze wierzby płaczące, falując długimi witkami na wietrze. Albus nie czuł zbytniej sympatii do tych drzew, ale Gellert patrzył na nie z jakąś dziwną nostalgią, jakby przypominały mu jakieś odległe miejsca.

- Oczywiście, że mógłbym – odparł Albus, przyglądając się rozwianym lekko na wietrze sprężynkom włosów Gellerta. Lubił na nie patrzeć. Wydawały się żyć własnym życiem, każdy najmniejszy ruch głowy sprawiał, że zaczynały tańczyć.

Nagle Grindelwald zatrzymał się w pół kroku i odwrócił do niego z bardzo poważnym i jakby niepewnym wyrazem twarzy.

- I jak myślisz, czy taki świat byłby dobry?

Albus również się zatrzymał, przenosząc niechętnie wzrok z loków na oczy przyjaciela. To, co w nich zobaczył, zmusiło go do głębszego zastanowienia.

- Każda utopia jest dobra, póki trwa w marzeniach – odparł po chwili niepewnie.

Gellert żachnął się i zakręciwszy na pięcie, ruszył szybko przed siebie, kopiąc leżące na ścieżce kamyki.

- W takim razie wyobraź sobie taki świat tu i teraz. Hipotetycznie, ale bez uwzględniania marzeń – rzucił nieco gniewnie przez ramię.

Albus ruszył za nim, zastanawiając się, do czego zmierza chłopak. Jego jasne włosy sprężynowały w górę i w dół przy każdym kroku i przyciągały wzrok, hipnotyzując.

- Taki świat nie ma racji bytu – zaczął ostrożnie Albus. - To tylko mrzonka. Nie moglibyśmy współistnieć w pełnej świadomości i akceptacji; człowiek nie jest z natury całkowicie tolerancyjny jako społeczność. Musiałoby upłynąć wiele lat, może nawet setki, żeby jako tako się zżyć i przyjąć egzystencję ludzi tak uprzywilejowanych i bezradnych obok siebie. Ale zawsze znalazłyby się jednostki gotowe zepsuć istniejący ład i to jest zbyt niebezpieczna ewentualność, żeby dopuścić do czegoś takiego.

- A myślisz, że teraz jest inaczej? – przerwał mu Gellert, zrównując się z nim i wbijając mocno pięści w kieszenie spodni. Jego oczy błyszczały dziwnym rozgorączkowaniem. – Przecież ciągle zdarzają się napady na mugoli, próby przejmowania władzy, masowe mordy. Taka jest historia, taki jest rodzaj ludzki. Na to się nic nie poradzi. Ale pomyśl – gdyby czarodzieje wyszli z podziemia, mieliby większe możliwości kontrolowania i karania takich przypadków. A teraz, cóż ministerstwo może robić, skoro ma ręce spętane ustawą o tajności?

Albus zmarszczył brwi, namyślając się chwilę. Wiedział, co chciał mu powiedzieć Gellert i wiedział, że to niepewny grunt. Ale w swoich rozmowach nigdy przed niczym się nie cofali, a poza tym, zaczynał dostrzegać pewien sens w rozumowaniu przyjaciela.

- Ale gdyby czarodzieje przejęli kontrolę nad mugolami… Do czegoś takiego nie można dopuścić. Wszyscy jesteśmy równi. Wszyscy jesteśmy ludźmi.

Gellert skrzywił się niedostrzegalnie, odwracając twarz w bok i przypatrując uważnie mijanym nagrobkom.

- Ale czarodzieje wiedzą lepiej, jak wygląda świat. Wiedzą, w jakich terenach świata jest niebezpiecznie, wiedzą, jak się zachowywać, by przeżyć. Mugole są bezbronni. Powinni mieć w nas jakąś opiekę, nie sądzisz? Chociażby dlatego.

Albus zaprzeczył ruchem głowy.

- Opieka a rządzenie to nie to samo, Gellercie.

- Ale mnie nie chodzi o rządzenie. Można by nawet stworzyć wspólny rząd, pół na pół, część mugoli i część czarodziejów.

- Zawsze istniałoby ryzyko, ze czarodzieje nadużywaliby swojej władzy. Należy się samemu kontrolować, a władza zwykle uderza do głowy. Mamy wiele przykładów z historii, chociażby hrabia Dracula.

- Nie mieszaj do tego Draculi. Mieliśmy nauczyciela, który miał szmergla na jego punkcie, napisał na jego temat setki rozpraw naukowych i ze trzy książki. Dracula nie był czarodziejem, to raz, a dwa, tytuł władcy przysługiwał mu dziedzicznie.

Albus poskubał się po wardze.

- Czy te książki były kiedykolwiek przetłumaczone na angielski? – zapytał.

- Nie. Ale najwyraźniej powinny, skoro nawet ty dajesz wiarę takim bredniom.

- Wiesz, że to powszechne mienianie.

- Wiem.

Szli przez chwilę, zadumani i trochę na siebie źli. Choć był już początek lipca, w Dolinie było dziwnie chłodno, jakby dopiero zadomawiała się wiosna. Z gór wiał często wiatr, ale całe szczęście – rzadko padało. Dziwnie obce, jakby zamglone niebo wcale a wcale nie wyglądało na letnie. Albus zadrżał lekko w swoim płaszczu bez podszewki.

- Nie podoba mi się ta pogoda.

- Zawsze tak tu jest? – prychnął z niedowierzaniem Gellert, przystając na chwilę przy jakimś wyjątkowo trudnym do odczytania napisie na nagrobku, po czym znów podjął wolny, spacerowy krok.

- Zwykle więcej pada, ale za to jest cieplej.

- Na Węgrzech pewnie jest skwarno i duszno, chłopi uwijają się w polach bez koszul, a chłopaki co dzień kąpią w rzece.

Zamilkli znów, Albus z grzeczności, Gellert z dziwnego rozżalenia i pewnej tęsknoty. Dumbledore zastanowił się przelotnie, czy kiedykolwiek będzie miał okazję pojechać do Węgier w lipcu i zobaczyć na własne oczy półnagich chłopów czy samemu wykąpać się w rzece. Poczuł też współczucie dla Gellerta, że zamiast cieszyć się słońcem, musi snuć się tu, w tym więzieniu, jak duch, i mieć za swoje towarzystwo tylko jakiegoś oziębłego, sztywnego angielskiego dzieciaka.

- Chciałbym tam kiedyś z tobą pojechać – wymknęło się znienacka z ust Albusa, całkowicie bez udziału mózgu, zanim zdołał pomyśleć, zanalizować i zdecydować się powiedzieć coś tak otwartego i dziwnie… niezręcznego.

Gellert odwrócił się do niego i lekko przekrzywił głowę, a jego twarz rozjaśniał stopniowo coraz szerszy i szerszy uśmiech – co ciekawsze – uśmiech całkowicie równomierny, bez pogardliwego czy kokieteryjnego unoszenia lewego kącika ust. Albus zachłysnął się, widząc tą niesamowitą reakcję i zapatrzył, pragnąc zapamiętać ten uśmiech, prawdziwy uśmiech, na długo. Na bardzo długo. Najlepiej na zawsze.

- Chciałbym cię tam kiedyś zabrać – odwdzięczył się Gellert cicho.

A potem znów ruszyli przez cmentarz, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

„Bo przecież nic się nie wydarzyło" – poprawił się w myślach Albus, lekko zmieszany.

* * *

Albus spędzał niemal każdą wolną chwilę z Gellertem, a że czasu miał pod dostatkiem, a może nawet więcej, praktycznie przebywał z nim bez przerwy. Owszem, przesiadujący ciągle u nich w rezydencji żywiołowy blondyn wyjątkowo działał na nerwy Aberforthowi, a Ariana trochę się go bała, ale Albus czuł, że gdyby nie Gellert, dawno rozpadłby się na części i załamał całkowicie. Dzięki Geller...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin