Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
WALERY ŁOZIŃSKI
ZAKLĘTY DWÓR
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
CZĘŚĆ PIERWSZA
J a n o w i Z a c h a r i a s i e w i c z o w i c z o w i 1
w upominek przyjaźni i szacunku powieść
tę poświęca
AUTOR
1 J a n Z a c h a r i a s i e w i c z (1825–1906) – dziennikarz i pisarz lwowski, autor powieści z życia współczesnej
Galicji, pomagał Łozińskiemu w zwalczaniu przeszkód stawianych przez cenzurę austriacką.
5
I
ORGANIŚCINA
Największy człowiek naszego wieku utyskiwał w pewnych chwilach, że nie jest swym
własnym wnukiem 2, nas, biednych powieściopisarzy, wcale przeciwne trapi zachcenie, my
znowu nie możem się pocieszyć, że nie jesteśmy swymi własnymi dziadkami, że przynajmniej
o jedno stulecie wcześniej nie przyszliśmy na świat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko,
za ciężkie zadanie!
– Powieść dzisiejsza – pisze jeden z nowoczesnych estetyków niemieckich – choćby prócz
zabawy żadnych innych nie miała celów, musi opływać w wszelkie cudowne barwy i blaski
fantazji, jak bajka z Tysiąc i jednej nocy, a tchnąć przy tym prawdą i naturalnością, jak sama
najpowszechniejsza rzeczywistość; musi nam co chwila odsłaniać nowe, nie znane dotychczas
strony duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakichś nieprzewidzianych prowadzić
rezultatów; ale w tym wszystkim powinna opierać się na jak największej prostocie uczucia,
na jak najogólniejszych prawdach psychologicznych, zrozumiałych dla każdego, a wolnych
od wszelkich rysów wyjątkowych. W takim tylko razie zdoła mniej więcej odpowiedzieć
swemu zadaniu.
Ależ nie na tym jeszcze koniec trudności. Pół biedy, by jeszcze przewalczyć te i tym podobne
wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powieści nie tak trudno przychodziło
zachować od szwanku reputację własnej twórczości.
Powieść nasza, acz tak ogromnie rozmogła się ostatnimi czasy, w tak ciasnych przecie
tkwi jeszcze ramach, że biednemu powieściopisarzowi trudno krok zrobić, aby zaraz nos w
nos nie zetknąć się z dziesięcią poprzednikami lub mimo chęci, wiedzy i woli nie potrącić
łokciem któregoś z spółczesnych kolegów.
I ani się nieraz spostrzeże, że układając i kombinując zupełnie nowe i oryginalne w własnym
przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje społeczeńskie, powtarza tylko
za kimś innym jak za panią matką pacierz, czyli raczej, że tworząc najoryginalniej w własnym
przeświadczeniu, odżywa tylko najniezręczniej w rzeczywistości. Ani wie też często, że
zamiast nowe napisać dzieło, złożył tylko nowy obraz z starych kalejdoskopicznych fatałaszków,
uklecił nową całość z dawnych, stokroć zużytych cząstek składowych, jak gdyby pomimowolnym
obszernym komentarzem chciał dokumentnie stwierdzić słowa Goethego:
Wer könnt' was Kluges 3, wer was Dummes denken,
Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht?
2 N a j w i ę k s z y c z ł o w i e k n a s z e g o w i e k u (...) itd. – Powiedzenie dramatopisarza Racine’a
(1639–1699), powtórzone przez Napoleona, którego autor ma tu na myśli.
3 W e r k ö n n t' w a s K l u g e s (...) – przybliżony cytat z II aktu, 2 sceny Fausta Goethego. Brzmienie
właściwe: Wer kann was Dummes, wer was Kluges denken – Das nicht die Vorwelt schon gedacht? – Co kto
głupio czy mądrze pomyślał, to już od dawna przed nim pomyślano.
6
– Ależ do czegóż to wszystko mierzy? – zapytasz może, czytelniku. – Maż to być reklama
dla własnej powieści czy pokorne przyznanie się do własnego braku oryginalności?
O, bądź spokojnym, ani jedno, ani drugie! Jeśli już mamy mówić z sobą po otwartej szczerości,
a raczej otwartości, to wierzaj mi, że do wszystkich tych stosownych czy niestosownych
uwag i ekspektoracji 4 naprowadził mię tylko zły humor, iż chcąc nie chcąc muszę niniejszą
powieść moją zaczynać w karczmie, tym najpowszechniejszym miejscu powieściowych
schadzek i wszelkich w ogóle spotkań umyślnych i przypadkowych.
Lecz, niestety, Bóg świadkiem, że nie mogłem postąpić inaczej. A to przynajmniej zostaje
mi pocieszenie, że karczma moja, jak pospolite miejsce zająć musi w powieści, tak wcale
niepospolitą rolę odgrywała w rzeczywistości.
Położona przy bitym gościńcu, o ćwierć mili za małą wioską Ryczychową 5, cała murowana
i pobita gontem, jakby umyślnie dlatego tylko wysunęła się tuż na samo rozdroże, między
obwód samborski i przemyski, aby zarówno po obudwu rozsławić się stronach.
I w samej rzeczy, w całym Samborskiem i Przemyskiem niewiele szczególnych naliczyłbyś
zakątków, gdzie by bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze słychu
nie umieli coś powiedzieć o jej czcigodnym arendarzu. Karczma i arendarz tworzyli tu zresztą,
jak nigdzie, jedną nierozdzielną całość, że niepodobna by sobie ani pomyśleć jedno bez
drugiego: ktokolwiek zapamiętał karczmę, musiał zaraz przypomnieć sobie i garbatego
Chaima, zwanego „Organistą”; bo nim jeszcze budynek stanął pod gontem, on już rozparł w
nim swój szynkwas, roztasował swe garnce, flaszki, kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przyszłą
siedzibę od siebie „Organiściną”, szynkował w niej po dzień dzisiejszy, a szynkował z
bezprzykładnym w okolicy powodzeniem.
Mogłeś przejeżdżać tamtędy we dnie czy w nocy, w powszednią czy świąteczną, jarmarczną
czy odpustową dobę, zastałeś zawsze tłumno i pełno w sieniach i przed zajazdem,
ludno i gwarno w szynkowni i w alkierzu.
Garbaty Organista, jak Bóg wie skąd swój niewłaściwy wziął przydomek, tak Bóg wie jaką
szczególną siłą tajemniczą umiał przywabiać sobie gości, jednać przyjaciół i łaskawców i
osobliwszą na wszystkich wywierać ponętę.
Żaden brykarz, solarz, maziarz 6, żaden w ogóle wóz z okolicy nie przejechał pewno popod
okna ryczychowskiej karczmy, nie zatrzymawszy się bogdaj na chwilę u jej wrót, nie pomówiwszy
bogdaj kilka słów z arendarzem.
Garbaty Organista, wylany na wszystkich usługi, nigdy na godzinę nie opuścił domu, zawsze
w każdej dobie i porze można było go zastać gotowym i ochoczym do rozmowy, a co
główna, zawsze w najweselszym pod słońcem usposobieniu.
A ktokolwiek w dłuższą zapuścił się z nim rozmowę, mógł domyśleć się po troszę, dlaczego
ryczychowska karczma, nie mając ani miar lepszych, ani trunków tańszych i doskonalszych
jak inne karczmy, tak rozgłośnej wzdłuż i wszerz używała reputacji i tak świetnym cieszyła
się powodzeniem.
Garbaty Organista obok wódki, piwa, miodu i dalszych tym podobnych artykułów handlował
jeszcze innym, wyższego rzędu spirytusem 7, który mu podobno największe ze
wszystkich przynosił zyski; posiadał żywy i bystry dowcip i co główna, umiał zawsze w jak
najlepszy użyć go sposób.
Należy to do najzwyklejszych nieszczęść wszystkich ludzi dowcipnych, że jak łatwo jednają
sobie przyjaciół i wielbicieli, tak nierównie łatwiej jeszcze ściągają sobie na kark wrogów
i przeciwników.
4 e k s p e k t o r a c j a (łac.) – wynurzenie
5 R y c z y c h ó w – wieś koło miasteczka Komarna.
6 b r y k a r z, s o l a r z, m a z i a r z – kołodziej; sprzedawca soli; sprzedawca mazi smołowej do wozów
7 h a n d l o w a ł (...) s p i r y t u s e m – gra słów: spiritus po łacinie znaczy duch, talent
7
Nasz Organista był najzupełniejszym z tej reguły wyjątkiem. Dowcip jego mnożył mu codziennie
przyjaciół, a nigdzie i nigdy nie wzniecił nienawiści. Bo też nikt inny nie umiał
zręczniej od niego zastosować się w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z
kim mówił.
Garbaty Organista był inaczej dowcipny z chłopem, inaczej z przechodzącym małomieszczaninem
lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami, a spieszącymi
na wesela i odpusty popadiankami 8. Wszystkich razem i każdego z osobna potrafił zabawić
na umór, a choć z częsta gęsta i jakieś uszczypliwe wymknęło mu się słówko, to padało ono
zawsze na karb kogoś nieobecnego. Przebiegły Żyd jak ognia unikał w oczy wszystkich
uszczypliwości, a jakby instynktem odgadywał zawsze, co i kiedy należy pominąć. Kiedy,
bywało, rozsiadł się między chłopami, prawił im cuda o tym sławnym z baśni gminnych Iwanie
9, co niewyczerpany w swej przebiegłości, tyle uciesznych psot napłatał Żydom, tak
zręcznie zawsze wywinął się z kłopotu, a w zastawiane sobie sidła tak chytrze chwytał swych
własnych prześladowców.
Z spieszącym na termin sądowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpał
beczki. Przytaczał rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiadał
o niedawnych zawołanych w okolicy rębajłach i bibułach 10, a na zakończenie dodawał zawsze
jakąś ciekawą anegdotkę prawniczą, jakiś zabawny fortel pieniacki.
Kiedy śród drogi na któryś z sąsiednich jarmarków zagościli do „Organiściny” małomieszczanie
z pobliskich miasteczek 11, Organista inny znowu tok nadawał gawędce. Przed staromiejskimi
baraniarzami drwił z szewców staropolskich, przed radymieńskimi powroźnikami
wyszydzał dowcipnie krukienickich kuśnierzy, przed drohobyckimi cebularzami opowiadał
niestworzone rzeczy o komarzańskich sadownikach i tak na odwrót, zawsze jednak jedni i
drudzy ubawili się jak najlepiej, a wracając nie pominęliby za nic w świecie „Organiściny”.
Dla przejeżdżających oficjalistów prywatnych miał Organista zapas anegdotek o dziwactwach
okolicznych panów, zaś panów rozśmieszał dowcipnymi kradzieżami i oszustwami
oficjalistów, jednym słowem, wszystkich bawił wybornie, a wszystkich w inny sposób.
Poznawszy z tej strony garbatego Organistę, łatwiej już domyślać się, czemu to karczma
jego tak świetne zawdzięczała powodzenie.
Ale czas by wreszcie zajrzeć do niej do środka. W izbie szynkownej panuje niesłychany
hałas i wrzawa. Na popołudniową pogadankę świąteczną zeszła się cała gromada ryczychowska
do ,,Organiściny” i zajęła od końca do końca główny stół, co od przytulonego pod
drzwiami szynkwasu ciągnął się aż po przeciwległą ścianę.
Na głównym miejscu oczywiście rozparł się wójt z należytą powagą, za nim rzędem podług
wieku i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista z zwichniętą na bakier
jarmułką, z swym jednostajnym zawsze, na poły dobrodusznym, na poły szyderczym uśmiechem
na ustach, snuje się z miejsca na miejsce i wnet temu, wnet owemu z sporej blaszanej
przylewa manierki. Już to po swoim zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale
szczególniejszą jakąś cześć i uwagę poświęca człowiekowi, co tuż przy boku wójta siedzi za
stołem, a właściwie zdaje się rej wodzić w zgromadzeniu. Wszyscy słuchają bacznie na jego
słowa i jak się zdaje, raczą się jego traktamentem. 12
8 p o p a d i a n k a – córka popa, księdza unickiego
9 o t y m s ł a w n y m (...) I w a n i e – raczej o psotnym parobku z ludowych anegdot, u nas znanym jako
„Żydowski Wojtek”
10 r ę b a j ł o, b i b u ł a – awanturnicy skłonni do szabli i butelki
11 z p o b l i s k i c h m i a s t e c z e k – z miejscowości autentycznych w okolicach Sambora (Stare Miasto,
Stara Sól, Radymno, Krukienice, Drohobycz, Komarno). Z innych, później wspomnianych, istniały rzeczywiście
tylko: Buczały, Ryczychów (nie Ryczychowa), Opary (nie Oparki), Horbacze, Dobromil, Szwydka, Hruszów
(nie Hruszówka)..
12 t r a k t a m e n t (łac.) – poczęstunek
8
Z tym wszystkim widać z jego stroju i powierzchowności, że nie należy wcale do gromady.
Jest to niemłody już, silnej i krępej budowy człowiek, w czarnym okrągłym kapeluszu na
głowie i krótkiej, szerokim rzemieniem przepasanej siermiędze zwyczajnego szarego koloru.
Małe, czarne plamy mazi rozsiane hojnie po twarzy, rękach i całej odzieży każą się domniemywać
w nim jednego z owych wiejskich przemysłowców, co jednokonnym wózkiem z niewielkim
zapasem swego towaru przeciągają [przez] odleglejsze od miasteczek ulice.
Rzeczywiście, „kum Dmytro”, tak go wszyscy nazywają, był przejeżdżającym maziarzem,
ale bardzo dobrze znanym i nader często widywanym w tych stronach. Znać tu już po samej
poufałości, z jaką niemal z wszystkimi bez wyjątku tyka sobie gospodarzami, że nie pierwszy
raz ma zaszczyt raczyć swym kosztem ryczychowską gromadę.
W tej chwili coś wielce ważnego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie
i uważnie wlepili weń oczy, jak gdyby pragnęli pochwycić i zrozumieć każde słowo, zanim
mu jeszcze z ust wypadnie.
Kum Dmytro z jakimś osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem:
– Nic darmo nie ma na świecie! Bóg, coć przecie hojność najwyższa, nie przyrzekł nam
darmo szczęścia ani za życia, ani po śmierci. Ziemia nie żywi nas darmo, wszystko musimy
okupywać taniej lub drożej, łatwiej lub trudniej… Wy byście jednak wszystko chcieli darmo
dorzucił po chwili i pięścią w stół uderzył, a potem z niechęcią kapelusz zrzucił z głowy.
Teraz dopiero można lepiej przypatrzyć się jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jakiś przedstawia
wyraz. Dość raz na nią rzucić okiem, a nie tak łatwo wypadnie z pamięci. Gęsty, krótko
ostrzyżony, czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko małą wolną
przestrzeń około nosa i oczu, które pod niskim, wypukłym czołem biegają, ruchliwe i niespokojne,
że niepodobna żadną miarą odgadnąć ich barwy. Nos zadarty w górę z szeroko rozwartymi
nozdrzami nadaje całej fizjonomii pewien wyraz dzikiej namiętności, podczas kiedy
szczególnie uformowana czaszka i silnie zaciśnięte usta zdają się świadczyć o niepospolitej
energii i sile ducha.
Ostatnie słowa jego sprawiły wielkie wrażenie na całym zgromadzeniu. Sam wójt, Iwan
Chudoba, posunął zamaszystą czapkę baranią z lewego ucha na prawe i odezwał się z niejakim
wahaniem:
– Tać nie ma co mówić, kumie Dmytrze, macie słuszność. Ale my nie chcemy bynajmniej
darmo, nie wiemy tylko, co robić.
– Kto nie wie, powinien się dowiedzieć – odparł maziarz krótko.
– A u kogo? – zapytał wójt dalej.
Maziarz potarł ręką po czole.
– U kogo? – powtórzył po chwili. – U siebie samego, u własnego sumienia i rozumu.
– Hm – wycedził wójt, nie ze wszystkim zadowolony.
– Mówicie, kumie, jakbyście zadawali zagadki – ozwał się z boku dziesiętnik 13, Mykita
Tandara, najpierwszy mudrahel 14 w gromadzie.
Maziarz zamyślił się czegoś.
– Nie czas jeszcze – szepnął po chwili jakby sam do siebie.
– Jak to nie czas jeszcze? – zapytał wójt.
– Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwiązywał zagadki, kiedy sami nie umiecie.
– Hm – wybąknął wójt na nowo.
Maziarz spojrzał nagle do okna, jakby kogoś niecierpliwie wyglądając, potem pochylił
głowę na piersi i bębniąc palcami po stole, odezwał się po krótkim namyśle jakby od niechcenia:
13 d z i e s i ę t n i k – dozorca sprawujący władzę nad dziesięciu „domami”, tj. włościanami lub oficjalistami
dworskimi (karbowymi, polowymi)
14 m u d r a h e l (ukr.) – mędrek
9
– Domagacie się wielkiej ulgi, wielkiej łaski, wielkiego podarunku od ludzi, których nienawidzicie,
którym złorzeczycie.
– Ba, alboż możemy inaczej? – poderwał od szarego końca dawny polowy dworski, Hryć
Wenczur.
Maziarz niecierpliwie zabębnił po stole.
– Ot, ciemno wam w głowie i kwita. Nie sądzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie według
pozoru. Pokrzywdzi was łotr mandatariusz 15, dziedzic winien, uciśnie niecnota ekonom,
dziedzic winien.
– Ho, ho! – przerwał jakiś ponurego oblicza, niemłody już chłop, od szarego końca. – Musicie
niemało za maź targować od panów, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.
Maziarz zmarszczył czoło, chciał coś prędko odpowiedzieć, ale powstrzymał się nagle.
Machnął tylko ręką i obracając się ku szynkwasowi zawołał żywo i wesoło:
– Jeszcze garniec wódki, panie Organisto!
– Ho, ho, co robicie, kumie Dmytrze – upominał ten i ów u stołu, lubo wszyscy z zadowoleniem
poruszyli się na swych ławach.
– At, żeby nie znać licha! Jeszcze po kieliszeczku, panowie gromada!
– Ta! – przyzwalał wójt z poważnym uśmiechem za siebie i całą gromadę.
Nowy kielich szybko wokoło stołu obiegł kolej.
– Wasze zdrowie, kumie Dmytrze – powtarzał jeden gospodarz po drugim, wychylając
duszkiem blaszaną miarkę.
Kum Dmytro znowu zamyślił się głęboko, a czasami ukradkiem wyzierał przez okno.
– Czy oczekujecie kogo, kumie? – zapytał Mykita Tandara.
– Nie, patrzę tylko, czy wysoko słońce na niebie, dziś jeszcze muszę jechać dalej – odparł
obojętnie.
– Jedziecie i nic nam już nie powiecie? – ozwał się wójt z niejakim ubolewaniem.
– A cóż wam mam mówić, kiedy mi wierzyć nie chcecie?
– Ach! – tłumaczył się urzędnik gromadzki, jakby na pół obrażony tym wyrzutem.
Maziarz potarł ręką po czole, a oko dziwnym jakimś zalśniło mu blaskiem.
– Cóż chcecie? – rzekł po chwili z przekonywającym naciskiem – wierzcie albo nie wierzcie,
ale powiadam wam na sumienie, że od was tylko zależy, aby od dziś za rok nikt w całym
kraju nie znał pańszczyzny.
Cała gromada wydała jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnym
niedowierzaniem.
– Ba, ba! – zawołał wójt i w znak radości czapkę zasunął na sam tył wygolonej głowy.
– Pan Bóg by z was mówił – ozwał się liczny chór.
Maziarz, jakby się nagle czegoś zawahał, sparł głowę na ramieniu, przymrużył na pół oczy
i zakołysał się cały, jakby go trunek rozbierał.
– Ale – poderwał nagle cokolwiek zmienionym głosem – pieczone gołąbki nie lecą same
do gąbki! Jak się i wy do tego z swej własnej nie przyłożycie strony, to furda z wszystkiego!
– A jakże to rozumiecie, kumie? – zapytał wójt wracając do dawnej urzędowej powagi, od
której nigdy nie lubił odstępować.
Kum Dmytro zakołysał się znowu.
– Kiedy mi się jakoś w głowie kręci – zabełkotał naraz.
– Tak prędko! – przejął z ubolewaniem przysiężny 16, Jan Makar, najsilniejsza głowa w
gromadzie.
– Poczekajcie! – zawołał – opowiem wam bajkę. Słuchajcie tylko dobrze.
15 m a n d a t a r i u s z (łac.) – urzędnik dawnej administracji galicyjskiej, wynagradzany przez dziedzica,
zależny od rządu (cyrkułu, tj. starostwa). Wykonywał czynności sądowo-policyjne, głównie w sprawach wynikających
z ciężarów pańszczyźnianych.
16 p r z y s i ę ż n y – pomocnik wójta w sprawach sądowych
10
W tym momencie drzwi z łoskotem rozwarły się na ściężaj, a do izby szynkownej wszedł
gość nowy.
Maziarz utknął w mowie i uważnie wpatrywał się w nowo przybyłego. Za jego przykładem
poszli i wszyscy inni i nagle cicho zrobiło się w szynkowni.
Bo też nowo przybyły nie miał nic wspólnego z resztą obecnych gości, a miał na sobie
strój, który w czasach pańszczyźnianych do pomimowolnego chłopa zmuszał szacunku. Był
to wcale młody jeszcze mężczyzna, ubrany z waszecia, z grubą laską sękatą w ręku i niewielkim
zawiniątkiem na plecach. Można by myśleć, że jakiś szukający służby ekonom lub leśniczy.
Sam widok takiego człowieka napawał chłopa w owych czasach pewnym rodzajem nieufności
i odrazy. Toteż wcale naturalna cisza nastała nagle w szynkowni i sam maziarz zamilkł
śród mowy, zwłaszcza że tym razem tak fizjonomia, jak cała powierzchowność nowo przybyłego,
niewielkim w ogóle mogła przejmować zaufaniem.
Niezwyczajnie silnej i krępej budowy, nieznajomy miał na sobie strój bardzo lichy i wyszarzały,
a każda osobna część ubrania wydawała się jakby zdarta z kogo innego. Zielona,
wypłowiała, po szyję zapięta kurtka za krótko sięgała mu w rękawach, a za to znowu grube
sukniane pantalony aż kilkoma naraz fałdami zwisły po niezgrabnych, rudawych butach, z
których jeden zapiętkiem wybiegł na lewo, a drugi przyszwą daleko wychylił się na prawo.
Czarna sukienna czapka z oddartym na pół daszkiem spadała mu aż gdzieś na kark i z natury
zuchwałej już fizjonomii nadawała wyraz więcej jeszcze awanturniczy i wyzywający.
Zdawało się, że nieznajomy każdym swoim spojrzeniem, każdym krokiem i ruchem szuka
tylko kogoś, z kim by się dało wszcząć burdę i komu by potężnego guza można nabić przy
lada okazji.
Kiedy wszedł do szynkowni, powiódł dokoła wzgardliwym i uśmiechniętym wzrokiem,
czapkę jeszcze zasunął w tył i przystępując z wolna do szynkwasu zrobił zrozumiały znak
Żydowi.
Organista skinął głową z uśmiechem i tuż zaraz pełny kieliszek wysunął zza kratek. Nieznajomy
sięgnął ręką niedbale, wypróżnił do dna sporą miarkę i krząknął z taką siłą, że aż
kieliszki zadrżały na szynkwasie.
– Repetatur? 17 – zapytał Organista, który czasem lubił także popisywać się łaciną.
Nieznajomy skinął głową na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej
krząknął niż po pierwszym.
...
sashakiev500