berent ozimina.rtf

(636 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

2

Wacław BERENT

OZIMINA

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

CZĘŚĆ PIERWSZA

Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby

pył powietrzny i ogromne zmalowanie barw w głębi. W tym dla oka oddaleniu tonowała się

jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn.

Tylko na krześle najbliższym odsadą barw mocnych – widniała jakaś bluzka o wodnej

zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się, kontrastem

do tej hebanowej czerni fortepianu, sponad której padały oczy jego.

Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na

hebanie.

A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących

oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonymi na kolanach

dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek.

Czoło spokojne, prawie kamienne, z odgarniętym zuchowato ciemnym włosem, oczy

zmrużone, a żywe jak u węża, rzucały aż na skroń wibrującą zmarszczkę uwagi. Rozmigotanie

ciekawości, pytań i półuśmiechów przepływało, zda się, spod oczu przez pełne jak jabłka

policzki ku ustom i wracało falą pod zmrużoną powiekę; zaciśnięte wargi rzucały od kątów w

stronę uszu drgające rysy swawoli czy czegoś gorszego. Zastawiał się za ten wyraz głupkowaty

podbródek o migdałowym owalu i miękkości dziecięcej. Siedziała nieruchoma jak posąg,

półkręgami ramion obejmując wydatną pierś; pazury krótkich łapek, rzekłbyś, miękko

złożone, tkwiły w rękawiczkach – pod to przymrużone, wężowe zapatrzenie skośnych oczu.

Gdy po niejakim czasie wyszedł do dalszych pokojów, w małym przejściu za salonem

spotkał się oko w oko z tym uśmiechem na wibrujących policzkach. Dłoń spokojnie złożona

w dłoni zamykała toczone półkręgi ramion nieruchomych.

„Cóż to znów znaczy? – myślał. – Obcej kobiety uśmiech dobrze mi znany zastępuje mi

drogę jak w wizji.”

„Pan mnie nie poznaje?” – pytały oczy zmrużone.

„Nie. Ponieważ rzecz dziać się powinna w ponurym wąwozie.”

Roześmiała się niemo: białym błyskiem zębów oraz niewolnym podrzuceniem piersi wydatnej,

a cała postać rozbłysła życiem w tym uśmiechu. W bliskości tej kobiety uderzył w

niego wiew świeżyzny jak od owoców, a zarazem skwaru, w którym one dojrzewają; jakaś

tryumfująca wegetatywność bujnego życia, leniwa do słowa, ciężka do głosu i gestu – jak w

letnie południe.

Urażona czy też zbyt opieszała, aby się przypominać w rozmowie, zwróciła się ku

drzwiom sąsiedniego pokoju; na znak, że wyszła tu jedynie dla poprawienia uczesania, wyjęła

szpilkę rogową i wbijała ją po drodze niedbale w włosy, jak widły w snop.

„Amalteo!” – zaczął już było, gdy ten gest ostatni tajemniczym kojarzeniem drobiazgów

naprowadził go na dawne wspomnienie. „Czyżby ta mała ze wsi? Czyżby ona?”

– Panna Nina? – zgadywał tedy, zapatrzony w sowitą jędrność i pełnię kształtów, które,

rychło patrzeć, staną się przelewne.

– Ja!

5

Krwiste wargi rozchyliły się w uśmiechu długą szczeliną, jak pękający owoc granatu, a

słowo z nich wyłuskało się ciężkie, soczyste, jak purpurowe tego granatu ziarno; zakwitły

policzki.

Roześmiał się. „To dumne samopoczucie tego «ja»! Ta smakowita błogość tego słowa, jak

u Murzyna. Wierzę, tu można być zwięzłą w słowie; wszystko inne jest zresztą zbyt wymowne.”

– Już?! – krzyknął. – Już „ja”? Ależ to poszło w tempie tropikalnym! Kiedyż przeniesiono

do miejskich cieplarń?

– Pan utył.

Ta lapidarność powitalnej konstatacji obcięła mu od razu słowa i myśli wszelkie. Czuł się

tak samo oglądany i ważony nieomal, jak sam to czynił; bodajże z jednym wynikiem. Jego

ostatnie pytanie i jej konstatacja zbiegały się na jednym motywie. Myśl ruchliwa utkwiła mu

nagle na wzajemnych uśmiechach.

„Doświadczam lakonicznego szczęścia młodego padyszacha – pomyślał, splatając dłonie

na dołku. – Odzyskawszy kontenans, pozostawałoby już chyba tylko siąść na tym miękkim

jak puch dywanie, wesprzeć głowę o taboret z poduszek, jeść sorbet i całować się słodkimi

wargi.”

„Cóż za ubikacja przedziwnie leniwego nabożeństwa! – mówił do siebie, rozglądając się

po tym spiętrzeniu dywanowych poduszek, taboretów, otoman, foteli, portier, kotar, kobierców

i wezgłowi. – Cóż za wykwint kaukaski! Jakaż profuzja tapicerskiego geniuszu i perskiego

natchnienia!”

Poczęła wyłuskiwać z rękawiczek pięści małe i twarde jak orzechy, ogromnie żywe tym

ogorzeniem i połyskami jak na miedzi. Ręce, w sobie krzepkie, zdały się jeszcze jędrniejsze

spod rękawiczek.

– Pani musi być silna?

W odpowiedzi wystawiła mu na zgiętych łokciach swe szpony. Zanurzył palce w ich ciepło

żywe i pozwolił sobie oczywiście przegiąć dłonie. Lecz w tejże chwili pożałował tego.

„Na tę głupią stawkę gotówem na samym wstępie przegrać wszystko.”

– Jaki pan słaby! – rzekła, odymając wargi. Podeszła wreszcie do lustra, by poprawić włosy.

– Któż to jest ta panna Ola? – pytała wzgardliwie. – Och, jak ja jej nie cierpię.

– Za co?!

– Ona pewnie jest taka sztuczna, a wy ją wszyscy może tak adorujecie: artystka!

Odpowiedź rozprysła mu się w śmiechu.

– „Pewnie” i „może” – powtórzył.

– A ja wiem o tym panu Tańskim. A co!

– Już?

– O, kobiety wszystko o sobie wiedzą! Ja mu się tam dobrze przypatrzyłam.

– Wcześnie! – mruknął. – Ile też panna Nina ma lat? Pokazała mu czubek języka w lustrze.

– No, a pani domu – drażnił dalej – pani Lena? Ta jest naprawdę piękna.

Panna Nina stała się uważającą; źrenice pod zmrużonymi powiekami spłynęły na boki:

„Och, te palce pod pięściami!” – zauważył mimochodem.

– Panie, co to było z nią i z tym poetą? – zadygotała cała z nagłej ciekawości.

– Z Woydą? Nie wiadomo. Dwa lata temu na takim jak dziś zebraniu przyszedł tu oto, do

tego pokoju, chodził długo po tym miękkim jak śnieg dywanie i dziwił się pewno, czemu

śnieg jest tak purpurowoczerwony, jakby krwią nasiąkły. Nalał sobie wody – ot, z tego dzbana,

który trzyma ta wielka kukła Murzyna – nalał wody, połknął coś wyjętego z kieszeni od

kamizelki, popił i siadł tu... w tym oto kącie... Tak usiadł.

6

– Niech pan przestanie! – krzyknęła nagle i przysłoniła oburącz oczy. – Fe, i ten dywan! –

kaprysiła pod grą wyobraźni, podgarniając czym prędzej suknię. A gdy uległ temu wezwaniu

i zaniechał opowiadania:

– No i co było dalej?

– Tu usiadł. A tam na sali grano właśnie kwartet jakiś jemu na rozmarzenie, więc mu się

głowa tak oto w tył pochyliła w zasłuchaniu, otwierały się oczy. Tak. A z salonu wymknęła

się tymczasem piękna pani i przysiadła się do niego marząca.

Tym razem wstrząsnęła się całym ciałem i poczęła przysłaniać sobie na przemian oczy i

uszy. Im dłużej myślała, tym większego impetu nabierała wyobraźnia. – Nie! nie! – krzyczała

coraz gwałtowniej. – Niech pan nie mówi! – A do zadyszanej piersi przyciskając obie dłonie,

pytała wnet tłumionym szeptem przerażenia:

– I co było dalej?

Ale on kończył już niechętnie:

– Piękna pani poczuła rychło, przy kim siadła. I pierwszym jej uczuciem był pewno wstręt,

drugim strach, trzecim groza, że z człowiekiem, z nami, tak łatwo stać się to może. I wtedy

zapewnię zemdlała. Po ocuceniu się, oczywiście, rozpaczała. Gdy zaś w samotności o rozpaczaniu

zapomnieć musiała, wtedy zjawił się może nawet i żal. Dziś, gdy samej siebie zapyta,

czy go aby jeszcze pamięta, odpowiada sobie bez wątpienia: „O, tak.” Ale pani, panno Nino,

wcale już mnie nie słucha?

Ocknęła się z zadumy podrzutem ciemnej grzywy zuchowato odgarniętej z czoła. I wtedy

dopiero ujrzał te skośne oczy po raz pierwszy otwarte: ich źrenice małe jak grochy; złotoczarne,

złe, niespokojne oczy.

– Dla niej?! – krzyknęła. – Dla niej?!... Oo!

I jęła chodzić nagle po pokoju; zrazu ociężale, przelewnie jak gołąb; potem stawał się jej

krok miękkim na dywanie, szukającym rytmu, nerwowym i czujnym jak u kota.

– Co?! – zatrzymała się nagle, jakby przerażona wibracją swych wyobrażeń czy też jego

zapatrzeniem się badawczym.

– Ni – ic – odpowiadał przeciągle. – Ja nic nie mówiłem.

– I czemu pan tak na mnie patrzy? Nie, ja nie chcę! – kaprysiła, otrząsając z siebie jego

spojrzenie. – Czy ja co powiedziałam? A może co złego? Pan tylko ze mnie wyciąga...

– Liszkę. Policzki ma panna Nina jak jabłka.

W nagłym opadzie w nieufność co do siebie powróciła smętnie pod lustro, do kominka.

Jakaś chusteczka, tegoż wodnego koloru co i bluzka, znalazła się w dłoni, potem między dłonią

a zębami, w upartym widocznie postanowieniu nieobcierania oczu. Czego on od niej

chce?

Dopiero kiedy ujął ją za rękę, wlało w nią to ufność do siebie, a wraz z nią i zaczepność.

– Niech mi pan lepiej zapnie rękawiczki – mówiła obrażona, wyciągając ramię w tył, by

nie widzieć go na oczy.

Ale jemu splątały się rychło palce; zapiął krzywo, krzywe rozpiął i rozchylił szczelinę rękawiczek

aż poza łokieć. A gdy spiżowej zwartości i chłodu ciała dotknęły jego wargi, ramię

wydłużyło się niewolnic: mięśnie same prężyły się pod pocałunkiem.

– Jacy wy wszyscy jesteście nieznośni!

– Już „wszyscy”?! – mruknął smętnie. Lecz w tejże chwili drobna garść schwyciła go za

czarny czub włosów nad czołem.

– Zawsze się ze mną drażni – jak wtedy na wsi! Zawsze mnie tylko na słówkach przyłapuje.

Niejedno mi wyskoczy, bo ja sobie nic w głowie nie układam. Mnie wszystko samo

przychodzi.

– Tam do diabła, wierzę!

W gwałtownym pod uściskiem w tył pochyleniu pierś i szyja dziewczyny zdały się jak z

granitu ciosane. A uśmiech jej ust rozedrganych rozpłynął się w pocałunku długim i powol7

nym jak łza. Zaś to warg roztkliwienie przelotne przeniosła wibrująca fala na jabłkowe policzki,

pod rzęsy długie, w czujną ciekawość wciąż przymrużonych oczu. A gdy głowa szarpała

się raz w raz: – Dosyć!... Ludzie! – pulsujące przy ustach rysy pytały ze złośliwym spokojem:

„Co dalej?...”

„Rzeczywiście, ludzie!” – krzyknęło w nim niepokojem. – Ładnie byśmy wyglądali potem!

– wyrwało się z ust głośno.

I odskoczył.

Rozbieganymi palcami zapięła w mig rękawiczki na ramionach. Lekkie przygładzenie

włosów przed lustrem, wraz spokojne i kokieteryjne, chwyt boczny za suknię i, ku temu

chwytowi lekko podana, oddalała się do salonu swym gołębim krokiem wśród suchego turkania

sukien. Wargi szeptały coś. Już wpółukryta za portierą zwróciła ku niemu usta i tę rysę

przy nich, w profilu tak jawnie złośliwą.

– „Potem?”, „potem?” O tym nie myśli się przedtem.

Parsknął suchym śmiechem jak ryś i poskoczył. Zaplątany w ciężką portierę, targnął ją w

pasji i uderzył się z całym rozmachem w czoło.

Drzwi za portierą były już zamknięte.

Przez szczelinę ledwo uchylonych drzwi przemknęła się niebawem osóbka malutka i cicha

jak ćma i cieniem zapadła w głęboki fotel najmroczniejszego kąta pokoju. Coś jakby skrzydła

tej ćmy zatrzepotało się koło głowy płowej – splotły się dłonie na twarzy i przysłoniły oczy.

Kształtem drobnym wsiąkła w fotel, ledwo płaską plamą w krzyż znaczyła się na szerokim

kadłubie oparcia i w wysokich jego ramionach jak w skrzydłach nietoperza – jasna główka i

przezrocze dłonie jakby poświatą muśnięte. I tak oto wniosła ze sobą oćmę, księżyc, ciszę i to

trzepotanie się stworzenia nocnego.

„Oto jest przeciwny biegun – myślał przerywając swą zadumę – oto i artystka! Do gorączkującej

główki przykładą sobie kataplazm z swych rąk zimnych zawsze jak lód; swe małe,

udręczone ciałko, o którym sama nie dowiedziałaby się nigdy, chce nieść w mrok, w zapomnienie

– i składa je w nietoperzowe objęcia nocy: w rojenia okrutne.”

Przysłuchiwał się oddechowi dziewczyny – w zrywanym jego tempie trzepotało się serce

znużone. Lecz w miarę słuchania i jego piersi stłaczać coś poczęło i przyśpieszać pulsy w

rytmy nierówne. Nieznośne uczucie fizycznego jakby niestatku wszystkich organów rozlewać

mu się poczęło cierpkością po żyłach. „Dziwna rzecz – mówił do siebie – że ja przy niej zawsze

czegoś podobnego doświadczać muszę. Jak się te rzeczy potwornie udzielają!?”

Otrząsnął z siebie to licho i powstał z miejsca, aby wyjść z pokoju.

Poświatowa przepaska splecionych dłoni usunęła się z czoła: spojrzenie oczu dziwnie

okrągłych o zaprzepaszczonym gdzieś błysku, niby płomyk tlejący gdzieś w głębiach czaszki,

pod siwą źrenicą. Wpiły się w niego te sowie oczy i zatrzymały odchodzącego we drzwiach.

– I pan jest taki sam! – rzekła głosem kobiecej goryczy: apatycznym, a przecie z upartym

akcentem pewności, z przyśpiewem na ostatnim słowie. – Taki sam – powtórzyła – jak ja.

– Co?! – żachnął się mimo woli i nie opanował nawet wydęcia warg.

Pod dłońmi rozległ się wymuszony śmiech. Opuściła wreszcie ręce sprzed twarzy i

wsparła je szeroko na poręczach fotelu. „Że też ona zawsze pozować się musi” – przemknęło

mu ubocznie w myślach na widok tej hieratyczno-egipskiej posągowości układu na siedzeniu

ciemnym jak tron bazaltowy. „I te ręce! – dodał w duchu – wysztywnione i prężne na oparciach,

dłonie boleśnie smukłe, o długich, prześwietlonych palcach: ręce królowej z dwunastej

dynastii faraonów lub memfijskiego Ptaha.”

– Jak pana oburzyło to przyrównanie do mnie! – próbowała się uśmiechnąć. – Ja sama nie

wiem, skąd mi się i to wzięło... Wie pan – mówiła z tym impetem kobiet nerwowych, które,

gdy raz przerwą swe uparte milczenia, wpadają wraz w nową inercję – wie pan, ja zawsze o

8

sobie myślę; ciągle, nieustannie. Obrzydliwe to jest! – wiem. Ale przy tym wszystkim myślę

inaczej: nie osobą, nie postacią. Gdy ujrzę chałupę omszałą w smugach deszczu, oślizgłą,

brunatną, opłotek przy niej rozpadły, krzyż bez ramion ulewą ociekły, jakiś szmat drogi błotnej,

wiodący po pustkowiu pewno nigdzie – wówczas myślę aż do bólu w piersiach, że to ja.

Nie w przenośni żadnej, ale tak, po prostu, w pierwszej chwili. Nie myślę nawet wcale, czuję

tak. I cóż ja na to poradzę... Gdy maluję kwiaty... Powiadają, że moje kwiaty są jakby dreszczem

zatulone, pąki zawsze zwiędłe...

„Uch! – westchnął w duchu. – Brunatne, rude, rdzawe, żółtawe, oślizgłe, ociekłe, dymne,

nadgniłe, błotne, zwiędłe: cała słota miejska! Przed chwilą widziałem dziewczynę, której milczenie

mieni się wszystkimi barwami słońca.”

I przysiadłszy się do niej, mówił z jakąś głuchą i bezceremonialną już pasją:

– Wyobraźnia jest dla kobiet niebezpieczniejszym ogniem od zmysłów, zwłaszcza ta wielkomiejska:

sztucznie hodowana i już w dziecku boleśnie znużona.

Szare jej źrenice rozbiegły się w niepokoju jak krople rtęci.

– Po co pan to mówi? – wyszeptała zaledwie.

I nagle łzy sypkie i podłużne jak perły poczęły się ścigać z ogromnym pośpiechem po policzkach.

Zagryzł gniewnie usta, które się przegadały, i pochylił się czym prędzej nad nią.

– Panno Olo, ja dalibóg...

Opuszczała głowę coraz to niżej. Miał wrażenie, że gdyby musnął dłonią te jej płowe włosy,

z suchego ich puchu sypnie mu się w palce grad drobnych iskier. Ujął ją za rękę – i oto

chłodnym prądem poczęło mu się rozlewać po żyłach poprzednio już zaznane uczucie jakiegoś

przygnębienia, fizycznej jakby niechęci do samego siebie, goryczy wewnętrznej, która

podejmowała się niby suchą i palącą zgagą, właziła mu w szczęki i zamykała je twardym zaciskiem.

„Nerwy! – myślał. – Ta jest wyładowana tą energią czyśćca! A te jej siły wewnętrzne,

wymknięte z ślepych konieczności organicznego ładu i z panowania woli, siepią się oto

bez sprzęgu i wybijają na zewnątrz jakąś potępieńczą władzą bolesnych odgadywać, przeczuć,

wróżbnoczucia. Czarownica!”

Oto opadła ta gorączkująca głowa dziecka w chłód splecionych dłoni, chyli się coraz niżej,

zwisa coraz to bezsilniej, zginając w pokurcz rozpaczy jej postać drobną. Jemu na ten widok

krew uderzyła do głowy, a wraz z nią i ta myśl nagła:

„Ratuj głowę chłodnym upieszczeniem dłoni. Spalać ludzie twym własnym ogniem!”

I nie patrząc już na nią, wyszedł szybko z pokoju.

– Przepraszam – usłyszał słowo rozlewne, szerokoustne, które owiało go jak zasapany oddech.

Z tamtej strony drzwi natknął się na pana Tańskiego.

– Proszę! – krzyknął nieomal z pasją, rozchylając przed nim skrzydło drzwi, które był zamknął

przed chwilą.

I przemykając się przez tłumy w salonie, wydostał się do gabinetu, gdzie palono. Wraz z

dymem tytoniowym wracało opanowanie myśli.

„Uspokój się – mówił do siebie – tam się łatwiej zgodzą, niźli przypuszczasz... Nie ma takiego

nieprawdopodobieństwa, które by w podświadomym po mrokach bytowaniu takiej ćmy

dojrzeć nie mogło. Cóż łatwiejszego niż takiej bierności narzucić sposób odczuwania. Niewolą

sama się zamota. Zażycie takiego stworzenia jest przecie tylko przebolesnym składaniem

ofiary z ciała chłodnego za głowę gorącą.”

Ktoś wychodzący nie zamknął za sobą drzwi do przedpokoju. Tam w głębi stała ona w

rotundzie na ramionach. Złota głowa o migdałowym owalu i ustach dziecka spoczywała na

białym futrze podniesionego kołnierza jak na misie ofiarnej, cała w dymach od cygar jak w

kadzidłach obrządkowych; tymi kłębami buchnęło ku niej powietrze androceum przez uchylone

drzwi palarni. Ilu mężczyzn tu było, oczy wszystkie roziskrzyły się ciekawością. „Tak to

czyściec w duszy kobiety – pomyślał – magnesem was pociąga i obiecuje gnuśności waszej

rozkosze dziwne: spalenia tej ofiary jej własnym ogniem.”

9

„Przecież to jest chyba somnambula!” – krzyknęło w nim coś, gdy poczuł na sobie jej

wzrok. Wielkie kręgi tych oczu świeciły w tej chwili blaskiem żółtym jak u sowy.

I to przez okna źrenic jakby widne, złowróżbne żagwienie się tego mózgu przylgnęło do

niego spojrzeniem czarownicy. Tym blaskiem oczu dziwnym w niego zapatrzona, zda się

mówić, wróżyć mu uparcie:

„I pan jest taki sam!”

„Co?!” – szarpnął się cały. I doskoczył ku niej mimo woli zza progu palarni.

Podobno panna Ola zasłabła, podobno pan Tański jest tak uprzejmy, że odprowadza ją –

podobno do domu. Pono drzwi zatrzasnęły się w tej chwili za nimi.

Stał oto przed tymi drzwiami i powtarzał urągliwie:

„Zaszczytne jest dla mnie przyrównanie do takiej osóbki żeńskiej! Co ta somnambula mogła

mieć na myśli: «I pan jest taki jak ja?!» Trawiony zimną gorączką wielkomiejską? Wleczony

biernie w tej gorączki rozpustę? Spalony przez innych ogniem własnym?...”

Do przedpokoju wpadł w rozwianym fraku młodzieniec, przez niego tu dziś wprowadzony:

muzyk, o którym już tyle mówiono, że pani chciała go widzieć u siebie i popisać się nim

przed swoimi gośćmi. Wpadł oto, zawiał połami, przebiegłszy do palami, wichrzył tam długie

włosy i zaglądał ludziom niespokojnie w oczy. Po chwili znów się we drzwiach ukazał.

– Nie widział pan przypadkiem panny Oli?

Że zasłabła i powróciła do domu, odpowiedział w dymie.

– Z kim?... To jest, kto odprowadził? – z przymilającym się uśmiechem poprawiał czym

prędzej impet pierwszego pytania. – Nie wie pan? – uprzedzał w arcynaiwny sposób cierpkie

ociąganie się z odpowiedzią.

Był tak dalece nieopierzony w doświadczenie, że oszczędził mu w ogóle odezwania się,

decydując w pośpiechu za niego:

– Pan nie zauważył!

I oglądał się, aby zagadnąć kogoś ze służby. Chłopak miał w oczach desperacką bezradność,

jak zbłąkany pies.

O framugę drzwi wsparty, mdły tym ustawieniem niedbałym, w stroju frakowym wysmukły

i wiotki, jakby rozchwiany w nonszalancji swojej, zwracał ku ludziom swą twarz białą, z

uśmiechem warg nigdy nie domkniętych, podgarniał dłonią kruczą czuprynę.

W tym zbiorowisku mijał szybko oczami kobiety surowe, suche na twarzy i rękach, ubrane

sztywno i bez gustu – niewiasty o charakterze żadnym w postaci, stroju i obliczu: młode reprezentantki

posagów, matki skrofulicznych dzieci, osoby bez płci i wieku; przyschłe w hugonockiej

cnocie bogobojne małżonki solidnych mężów.

Lecz oto inne: gładkie ciała wszelkich sfer, małżonki nabywane po wszystkich targach –

białogłowy cieliste o miękkim wejrzeniu i pulchnych policzkach, rzekłbyś, jak to na Wschodzie,

ciastem karmione i zopierzałe na tej strawie. Twarze lekko obrzękłe, mleczne i przezrocze

– przedziwne tło dla oczu ciemnych, w których tli się życie monotonne w lubieżności

cichej. Ręce nie z tych, co się do rozkazywania lub marzycielskich bezczynności rodziły, raczej

kuse, forsownie pielęgnowane, przebiałe; dłonie, które chyba nigdy niczego się nie dotykały

i służyły na to tylko, by obładowane w pierścionki spoczywać przed oczyma ludzi na

materiach sukien. Wszystkie te kobiety, rzucało mu się i to w oczy, siedzą nieco za szeroko

na krzesłach – nie domykały się kolana nóg krótkich; sprawia to może pulchność osób lub, co

prawdopodobniej, ta w bierności zawsze półsenna egzystencja hodowanych stworzeń, to ich

nieustanne poczuwanie się do kobiecości – fizycznej.

Siedzą tedy luksusowe małżonki i dyszą perfumami, promieniują w powietrze fluidum

cielesności białych – wytwarzają atmosferę cieplarni.

Przytrafia się wśród tych ciał wystawnych niewiasta dorodna, jak ta, na której zatrzymało

się jego spojrzenie. Lico gładkie wykrzywia lekki wyraz semicki lub może nuda zastygła oto

10

w tym kwaśnym grymasie ust, rozchylonych w dziób ptaka na posusze. Ułożyła się melancholia

tej głowy na przegięciu szyi smukłej, wsparła w czarnym opuchu włosów przebujnych

i spogląda przed siebie mdło – purpurowych warg kręgiem, zębów perłowych błyskiem i

płowiejącym jakby aksamitem oczu.

Tych to oczu opieszałość i chłodne wyszczerzenie zębów zatrzymały się na nim, gdy stanął

we framudze drzwi; a zwrócone ku niemu, zdały się mówić: „podziwiaj!” Pod tych to

oczu hipnozą podgamiał mimo woli czuprynę, poprawiał wąsa i uśmiechał się nie domkniętymi

wargi oraz nonszalancją postawy całej, opływając równocześnie spojrzeniem wszystkie

kształty tej najdorodniejszej. I tak oto wystawiali się oboje na jarmarku narcyzowych próżności,

czyniąc beznamiętnymi oczy kłamne po salonach tokowiska.

Z drugiego końca spoglądała nań tymczasem swą długą twarzą pani domu.

Siedzi jakby niedbale, postacią swą pełną giętko zagłębiona w fotel głęboki. Jej suknie, w

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin