hrabina cosel kraszewski.rtf

(954 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

2

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

HRABINA COSEL

POWIEŚĆ HISTORYCZNA

TOM PIERWSZY

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

I

Na królewskim zamku w stolicy saskiej jakby wszystko wymarło: cicho było, ponuro i

smutno. Noc była jesienna, ale w końcu sierpnia zaledwie gdzieniegdzie liść żółknie na drzewach

i rzadko wieją wiatry chłodne, dni bywają weselsze jeszcze, a nocy jasne i ciepłe.

Tego wieczora jednak dęło z północy i chmury czarne, poszarpane, długie wlokły się jedna

za drugą, a na ołowianym tle, jeśli mignęła gdzie gwiazdka na chwilę, gasła wnet w gęstych

obłokach. U Georgenthor, w bramach zamkowych, na dziedzińcach przechadzały się straże

milczące. Zwykle jasne okna królewskich mieszkań, z których światła i muzyka buchały

ochoczo, stały czarne i zamknięte. A była to rzecz niezwykła za panowania Augusta, zwanego

Mocnym, bo pan to był mocen do wszystkiego: łamał podkowy i ludzi, smutek i złą fortunę, a

jego nic złamać nie mogło. W całych Niemczech, ba, w całej Europie słynął świetny dwór

królewski, przy którym gasły wszystkie inne: nikt go wspaniałością, smakiem wytwornym i

rozrzutnością pańską nie przeszedł, nikt mu nawet nie dorównał.

W tym roku wszakże August doznał klęski. Szwed mu wydarł elekcyjną polską koronę.

Król, zrzucony niemal z tronu, wygnany z królestwa, wrócił na kurfirstowskie gniazdo opłakiwać

swe straty, wysypane próżno miliony i srogą niewdzięczność Polaków. Sasi nie mogli

pojąć, by tak szlachetnego i miłego pana można było nie uwielbiać i nie dać się zań zabijać.

August mniej to jeszcze od nich rozumiał. Wyraz „niewdzięczność” nieodstępnie towarzyszył

każdemu Polski wspomnieniu. Wreszcie unikano już nawet mowy o niej, o królu Szwecji

i o tych wypadkach, które August Mocny poprawić kiedyś obiecywał sobie.

Drezno po powrocie Augusta już się nawet bawić zaczynało, ażeby swego pana rozweselić;

tylko tego wieczora tak dziwna cisza zapanowała w zamku. Dlaczego, nikt nie wiedział.

Król przecież do żadnego ze swych zamków nie odjechał, w Lipsku jeszcze się jarmark nie

rozpoczął. Mówiono nawet w mieście i na dworze, że na przekór Szwedowi August nakaże

bale, karuzele i maskarady, aby mu dowieść, że swej chwilowej przegranej nie brał tak bardzo

do serca.

Rzadcy przechodnie, przesuwający się około zamku ulicami, spoglądali na okna i dziwili

się, iż tak wcześnie cisza i ciemność zapanowały u króla. Kto by wszakże, minąwszy bramę

wielką i pierwsze podwórze, mógł się wcisnąć na drugie, przekonałby się, iż zamek spał tylko

jednym bokiem, a we wnętrzu jego wrzało jeszcze życie.

Straże tu nie wpuszczały nikogo.

Na pierwszym piętrze, mimo wichru, okna były szeroko poodmykane. Zza obsłon, którymi

na pół tylko były okryte, rzęsiste światło jarzące migało, odbite mnóstwem zwierciadeł, a

5

chwilami dobywał się śmiech homeryczny z wnętrza sali, leciał w dziedziniec, przestraszając

chodzącą wartę, która słuchać go stawała, i obiwszy się o szare mury powoli słabym obumierał

echem.

Śmiechom tym towarzyszyły gwary to słabsze to silniejsze, rosnące, przechodzące w mruczenie

i milczenie. Nagle, jakby po przebrzmiałej mowie, zrywały się znowu oklaski i znowu

huczał śmiech homeryczny, królewski, rozłożysty, purpurowy, śmiech istoty, która się nie

lęka, by ją kto posłyszał i drugim, szyderczym odpowiedział śmiechem. Za każdym wybuchem

straż, która z halabardą chodziła pod oknami, stawała, żołnierz podnosił oczy do góry,

wzdychał i spuszczał je na ziemię.

Strasznego coś było w tej uczcie nocnej wśród zamku śpiącego, wśród burzliwego wichru i

milczącej stolicy.

Tam król się weselił.

Od powrotu z Polski takie uczty wieczorne, nietłumne, w gronie kilku poufałych ludzi –

nazwijmy ich przyjaciółmi – bywały częstsze niż dawniej. August Mocny, zwyciężony przez

dziwacznego, półgłówkiem zwanego, Karola XII, wstydził się oczu pokazywać w licznych

zebraniach: zabawy i roztargnienia potrzebował, zbierał więc około siebie ulubieńców kilku.

Naówczas przynoszono węgrzyna złocistego, po którego umyślnie słano na Węgry co roku,

ustawiano puchary i pili tak aż do dnia, aż do snu, aż do chwili, gdy wszyscy z krzeseł pospadali,

a króla Hoffmann pod rękę, śmiejącego się, do łoża odprowadzał.

Do tego grona wybranych kapłanów Bachusa magiarskiego niewiele osób było przypuszczonych:

poufali tylko i zaufani a ulubieni Augustowi, gdyż król po kilku pucharach dla tych,

których nie cierpiał, mówiono, był niebezpiecznym. Siłę miał herkulesową, gniew – olimpijski,

a władzę – nieograniczoną. W dnie powszednie, z rana, gdy się pogniewał, oblicze mu

tylko zaszło jakby krwawą łuną na chwilę i oczy błysły, i wargi zadrżały, i odwracał się nie

patrząc na tego, co go tak rozpłomienił, ale po kielichu niejeden wyleciał oknem i na kamieniach

dziedzińca padł, by nie wstać.

Tak ludzie mówili. Gniew jego był rzadki, ale jak piorun straszny. W zwykłym życiu nie

było łagodniejszego pana ani słodszego, ani łaskawszego dla wszystkich. Uważano nawet, że

im kogo mniej znosił, tym dlań uśmiech miał milszy, a w przededniu zaprowadzenia na Königstein,

gdzie często dziesiątkami lat faworyci siadywali, August ściskał ich jeszcze jak najlepszych

przyjaciół. Tak szlachetna to była natura, pragnąca ludziom los ich osłodzić.

A bawić się toć przecie panu potrzeba było koniecznie. Cóż dziwnego, że czasem do zabaw

sprowadzano dwa głodne niedźwiedzie, żeby się jadły, lub podpijano dwóch zawziętych

nieprzyjaciół, żeby się z sobą gryźli?! Ten rodzaj rozrywki najmilszym był panu, a gdy się

dwóch Vitzthumów, Friesenów lub Hoymów zawzięło jeść z sobą po kielichach, śmiał się do

rozpuku. Niewinneć to było roztargnienie.

Królowi poróżnić ich z sobą przychodziło bardzo łatwo, bo wiedział wszystko: kto się w

kim kochał, kto kogo nienawidził, ile mu z kasy wzięto niedozwolonym sposobem, nawet co

zamyślał który z dworaków; jeśli nie wiedział, to odgadł. Kto mu to szeptał, donosił, kto

zdradzał, próżno sobie łamano głowy. Kończyło się na tym, że nikt tu już nikomu nie wierzył,

że się brat obawiał brata, że mąż się krył przed żoną, że ojciec lękał się syna, a król August

Mocny śmiał się z tego motłochu!

Patrzał z góry na komedię życia, nie gardząc w niej olimpijską rolą Jowisza, Herkulesa i

Apollina, wieczorami zaś Bachusa.

Tego wieczora właśnie król się czuł tak smutnym i znudzonym, iż wszystkich ministrów,

ulubieńców i dworzan postanowił poić i spowiadać, aby się choć trochę rozchmurzyć.

W pośrodku oświeconej sali, której jednę ścianę zajmował srebrem i pucharami jaśniejący

bufet, z królującą, srebrną, o złotych obręczach, baryłą, długi stół obsiedli towarzysze wybrani

królewskich zabaw: przybyli właśnie z Rzymu hrabia Taparel Lagnasco, z Wiednia – Wackerbarth,

wreszcie domowi, Watzdorf, którego zwano chłopem z Mansfeldu, Fürstenberg,

6

Imhoff, Friesen. Vitzthum, i Hoym, i niezrównany w żartach, niewyczerpanego dowcipu,

zawsze surowy i poważny, a umiejący rozśmieszyć, choćby się na płacz zbierało, Fryderyk

Wilhelm baron Kyan.

Król siedział z rozpiętą na piersiach suknią i kamizelą, podparty na łokciu i smutny. Piękną

jego twarz, zwykle jasną, oblekała jakby mgła nadchodzącego smutku. Wypróżniony kielich

stał przed nim. Kilka flasz próżnych świadczyły, że biesiadować nie teraz dopiero poczęto,

przecież na twarzy króla nie widać było skutku boskiego napoju. Bursztynowy płyn nie rozzłocił

mu ponurych myśli.

Dworzanie baraszkowali między sobą, harcując słowy, aby pana rozbawić; nic to nie pomagało:

August siedział zamyślony, jakby nie słuchał. A był to stan rzadki u niego, bo chciał

roztargnienia i szukał rozrywki. Z ukosa spoglądali nań niespokojni towarzysze.

W drugim końcu siedział niepozorny, posępny Kyan i jakby króla prześladować chciał,

także się na łokciu sparł, nogi wyciągnął i w sufit patrząc, wzdychał. Był tak smutny, że się

wydawał śmiesznym.

– Słuchaj – szepnął Fürstenberg, trącając łokciem Wackerbartha (obaj już byli dobrze podchmieleni)

– widzisz ty Najjaśniejszego Pana? Źle jest, nie może go dziś nic rozweselić, jedenasta

godzina, do tej pory powinien by już być w różowym humorze. Nasza wina.

– Jam tu gość – odparł Wackerbarth ruszając ramionami – to nie moja rzecz. Wyście, znając

go lepiej, środki skuteczniejsze obmyślić powinni.

– Znudził się Lubomirską, oczywista rzecz – dodał z boku Taparel.

– Nie, bo przyznam ci się, że i tych Szwedów strawić trudno – szepnął po cichuteńku

Wackerbarth. – Ja mu się nie dziwię.

– Eh, eh! Szwedów! Zapomnieliśmy tymczasem; pobije ich tam za nas kto inny, mamy

pewność, my przyjdziem tylko zbierać owoce – począł, trącając w kielich, Fürstenberg. – Nie

Szwedy go gryzą, ale już Lubomirskiej ma dosyć. Trzeba mu inną znaleźć.

– Czyż o to trudno? – szepnął, ramionami ruszając, Wackerbarth.

– Ano, trzeba wam było znowu w Wiedniu drugą Esterlę wyszukać! – rozśmiał się Lagnasco.

I poczęli szeptać tak cicho, że ich już słychać nie było, bo król zdawał się przebudzać jakby

ze snu i wodził oczyma po swych towarzyszach, aż wzrok jego padł na tragicznie rozpartego

barona Kyan i król parsknął homerycznym śmiechem. Nie potrzeba było więcej, ażeby

cała sala za nim powtórzyła śmiech echem, choć połowa współbiesiadników wcale nie wiedziała,

z czego najjaśniejszy pan rozśmiać się raczył.

Jeden Kyan się nie ruszył, nie drgnął.

– Kyan! – krzyknął król. – Co ci jest? Czy cię kochanka zdradziła? Czyś goły? Czy ci nieprzyjaciel

wpił się do boku? Wyglądasz jak Prometeusz, któremu niewidzialny sęp szarpie

wątrobę!

Kyan odwrócił się jak drewniana lalka i westchnął straszliwie. Stojący koło niego kandelabr

o sześciu świecach do połowy zgasł od tego westchnienia i dym świec rozszedł się po

sali.

– Kyan, co ci jest? – zapytał król.

– Najjaśniejszy Panie – odparł baron – osobiście nie jest mi nic. Nie jestem ani głodny, ani

zakochany, ani dłużny, ani zazdrosny, ale rozpacz mnie morduje.

– Cóż się stało? Mów! – począł król.

– Nad nieszczęśliwym losem najukochańszego naszego monarchy boleję! – odparł poważnie

Kyan. – Tak jest! Urodzony do szczęścia, z bożym obliczem, z herkulesową siłą, z sercem

wspaniałym, z męstwem niezłomnym, stworzony, aby świat ci, u stóp leżąc, służył, nie masz

nic.

– Tak, to prawda – rzekł August chmurząc brew.

7

– Piętnastu nas tu siedzi i rozbawić cię nie umiemy. Kochanki cię zdradzają i starzeją się,

wino kwaśnieje, pieniądze ci kradną, a gdy wieczorem rad byś odetchnąć w wesołym kółku,

przynoszą ci wierni poddani twarze grobowe. Nie powinnaż mnie, co cię kocham, rozpacz

porywać?!

August się uśmiechnął, ręką drżącą pochwycił puchar i stuknął nim o stół. Zza kredensu

wybiegły dwa karły jak jeden i stanęły przed królem.

– Słuchaj, Tramm – zawołał August – każ podać gąsior ambrozji! Kyana robię podczaszym.

Wino, któreśmy pili, podprawione było wodą.

Ambrozją zwał się węgrzyn królewski, który Zichy sam dla Augusta z najlepszych winogron

nie wyciskanych robić kazał. Było to wino nad wina, niby syrop ciągnące się, zdradziecko

słodkie i łagodne, a mogące powalić olbrzyma.

Tramm z towarzyszem znikli, a po chwili ukazał się czarny Murzyn we wschodniej odzieży,

na srebrnej tacy niosący gąsior ogromny. Wszyscy wstali i witali go pokłonem, król spoglądał.

– Kyan, gospodaruj! – zawołał.

Kyan wstał. Karły niosły na drugiej tacy kieliszki, ale te się nie podobały podczaszemu:

szepnął im coś i małymi kroczkami za bufet pobiegli, a po chwilce zjawili się z nowym

szkłem różnego kalibru.

Z powagą urzędnika, który zna ważność zleconych sobie obowiązków, Kyan jął się ustawiać

kielichy.

W środku stał piękny, smukły, przyzwoitej objętości, królewski; dokoła wieńcem otaczały

go nieco mniejsze, ministerialne kielichy, poza nimi drobniejszych rozmiarów, jak na żart,

niby naparstki w znacznej liczbie cisnęły się kieliszeczki śmieszne.

Wszyscy patrzeli ciekawie.

Kyan powoli ujął gąsior ogromny, aby w nim nie poruszyć osadów, i ostrożnie nalewać

zaczął. Napełnił najprzód wszystkie drobne. Niewiele one na pozór brały, ale ich był lik tak

znaczny, że nim wszystkie ponalewał, gąsior się bardzo opróżnił. Kolej szła na ministerialne.

Wśród powszechnego milczenia podczaszy sumiennie i te wszystkie nalał spełna. W gąsiorze

ubywało, ubywało i gdy przyszło nalać kielich królewski, wina zabrakło. Kilka kropel z mętami

wlał Kyan do niego, stanął i spojrzał na Augusta.

– A, dobry z waćpana podczaszy! – rozśmiał się król. – Dla ciebie ja jestem ostatnim. Cóż

to ma znaczyć?

Śmieli się otaczający.

– Najjaśniejszy Panie – odezwał się, stawiając opróżniony gąsior na stole Kyan, który

wcale nie stracił przytomności i humoru – jest to przecie nie nowina, ale rzecz powszednia:

com ja tu zrobił z winem, twoi ministrowie robią co dzień z dochodami państwa. Najprzód

sobie każdy mały urzędniczek swoję kieszeń nalewa, potem starszyzna o sobie pamięta, a gdy

przyjdzie królewski puchar, tylko męty pozostały.

Król uderzył w dłonie, patrząc szydersko po przytomnych.

– Kyan! Twoje zdrowie! Przypowieść Ezopa godna. Ale niechże dla mnie drugi gąsior podadzą!

Murzyn niósł już na tacy ambrozję. Śmieli się wszyscy, bo król się śmiał, ale jakoś kwaśno:

z ukosa spoglądano na Kyana, który najmniejszy kieliszeczek wziął i zdrowie Herkulesa

saskiego okrzyknął.

Padli wszyscy podchmieleni na kolana, hałas powstał ogromny, kielichy podniosły się do

góry.

Król swój kielich ku baronowi wypił i postawił.

– Mówmy o czym innym! – zawołał.

Fürstenberg wstał.

8

– Najjaśniejszy Panie – rzekł – godzina nadchodzi, w której o niczym innym mówić się nie

godzi, tylko o tym, co dniowi i nocy króluje – o kobietach.

– Doskonale – poparł król – każdy niech swoją kochankę opisze. Fürstenberg zaczyna.

Szydersko uśmiechając się, wymówił król te słowa. Po twarzy Fürstenberga przebiegł

grymas.

– Dane mi pierwszeństwo – odezwał się młody towarzysz króla i ulubieniec – dowodzi

tylko, że przed okiem argusowym naszego Najjaśniejszego Pana nic się ukryć nie zdoła. Zna

mnie, kłamać mu nie potrafię, i wystawia na upokorzenie. Najjaśniejszy Panie – dodał, ręce

składając, Fürstenberg – proszę o uwolnienie mnie od wizerunku kochanki.

Nie, nie! – poczęto dokoła. – Portret być może bez podpisu, jeśli osoba ukrytą być musi,

ale rozkaz Pana święty i nieodwołalny. Maluj, Fürstenberg!

Wszyscy po trosze wiedzieli, dlaczego tak nieochoczo brał się do opisu młodzieniec. Była

to chwila krytyczna w jego życiu, udawał bowiem wielką miłość dla przeszło czterdziestoletniej

wdowy po jednym z Friesenów, która słynęła z tego, że spod różu i bielidła twarzy jej

widać nie było. Wdowa była bogata, Fürstenberg właśnie grosza potrzebny. Wszyscy wiedzieli,

że się z nią nie ożeni, a jednak na balach dworskich, na maskaradach, w przejażdżkach

ciągnęła go za swym wozem.

Gdy się Fürstenberg ociągał, naglić tak i tupać poczęto, iż król nakazać musiał milczenie i

wskazując na Fürstenberga, powtórzył:

– Nie ma litości, maluj tę malowaną kochankę, której palisz ofiary.

Dla nabrania odwagi młody roztrzepaniec wychylił swój kielich do dna.

– Kochanka moja jest najpiękniejszą w świecie – zawołał – możeż mi kto zaprzeczyć, znaż

kto, co się ukrywa pod tą maską, którą dla śmiertelników oczu nakłada?! Moja kochanka należy

do bóstwa, bo jej jednej nie zagraża to, co wszystkim innym! Piękność jej dojrzała, jaką

jest, pozostanie na zawsze. Ząb czasu skruszy się o marmurowe jej kształty.

Śmiech mu przerwał.

Obok niego siedział Adolf Hoym. Mężczyzna był pięknie zbudowany, ale twarzy niemiłego

wyrazu. Małe jego oczki, świdrujące, gdy się w człowieka wpatrywał, cechowała przenikliwość

jakaś trwożna. Zbladły i wyżółkły, w tej chwili dopiero po ambrozji nieco rumieńca

nabierał. Hoym słynął z donżuaństwa, ale jego miłostki od lat kilku były tak tajemnicze i

skryte, że już myślano, że się ustatkował.

Chodziły wieści, iż się ożenił, ale żona jego nie pokazywała się nigdzie, nie widział jej

nikt: siedziała podobno na wsi.

Hoym, który miał słabszą od innych głowę, a był już zmęczony, przez dni kilka dotrzymując

królowi w nocnych jego biesiadach, widocznie był mocno napity. Poznać to było łatwo

po mimowolnych głowy jego ruchach, po wysileniach, z jakimi dźwigał ręce ociężałe, po

uśmiechu ust krzywym, po przymykających się powiekach i całej postawie zdradzającej, że

sobą władać przestał.

Była to najmilsza gratka dla króla i jego towarzyszów ministra od akcyzy schwytać w takim

stanie ubłogosławionym, gdy rozum języka powstrzymać nie może.

– Kolej na Hoyma – rzekł król. – Hoym – dodał – znasz mnie, nie ma wymówki. Wiemy

wszyscy, żeś wielkim znawcą i wielbicielem wdzięków niewieścich, że bez miłości żyć nie

możesz. Poza te ściany nie wychodzi nic. Spowiadaj się!

Hoym głową na wszystkie strony wykręcał, a ręką z próżnym bawił się kielichem.

– Hę, hę! – zaśmiał się.

Z cicha nalał mu wina Kyan.

Minister machinalnie podniósł kielich do ust i wypił z tą bezrozumną chciwością, właściwą

już napitym, których szatańskie pali pragnienie.

Lice mu zaszło purpurą.

9

– Hę, hę! – począł bełkocząc. – Chcecie wiedzieć, jak wygląda moja kochanka, ale ja, mili

panowie, nie mam i nie potrzebuję mieć kochanki, bo mam za żonę boginią!

Rozśmieli się wszyscy chórem, król tylko ciekawie, poważnie wpatrując się w niego, słuchał.

– Śmiejcie się – mówił Hoym – kto jej nie widział, ten nie widział Wenery, a myślę, że i

Wenus obok niej wydałaby się praczką z przedmieścia. Mogęż ja ją opisać? W jednym jej oku

czarnym jest tyle potęgi i wdzięku, iż żaden śmiertelny oprzeć mu się nie potrafi. Postać jej

Praksytelesa dłuto by zawstydziła, na jej uśmiech nie ma wyrazu, ale to bóstwo surowe i

straszne i ten uśmiech nie rozkwita co dzień.

Kiwali głowami przytomni niedowierzająco, Hoym chciał przerwać, król uderzył o stół.

– Opiszże ją lepiej: to są westchnienia, nie obrazy.

– Któż opisze doskonałość! – dodał Hoym z podniesionymi w sufit oczyma. – Wszystkie

piękności ma, a żadnej wady.

– Gotówem uwierzyć, że piękna – zawołał Lagnasco – jeśli niestały Hoym od trzech lat się

w niej kocha i po cudzych kniejach nie poluje.

– Przesadza! Pijany jest! – przerwał Fürstenberg.

– Jak to, piękniejsza od księżnej Teschen?

Hoym ruszył ramionami, trwożliwym okiem mierząc króla, ale król rzekł spokojnie:

– Tu nie ma innych względów nad prawdę. Piękniejsza od Lubomirskiej?

– Najjaśniejszy Panie – krzyknął, unosząc się, Hoym – księżna jest kobietą piękną, a moja

żona jest boginią! Na całym dworze, w całym mieście, w całej Saksonii, w Europie – drugiej

takiej nie ma!

Śmiechem ogromnym, olbrzymim, szalonym zabrzmiała sala.

– Jaki zabawny Hoym pijany!

– Jaka pocieszna akcyza pijana!

– Co za nieoszacowany człowiek!

Król się nie śmiał, Hoym widocznie był pod wpływem ambrozji i zapominał się, gdzie był

i przed kim to mówił.

– Śmiejcie się! – zawołał. – Znacie mnie przecie wszyscy, sami mnie donżuanem nazywacie.

Oddajecie mi tę sprawiedliwość, że na piękności niewieściej nikt się lepiej nie zna nade

mnie. Dlaczegóż bym miał kłamać? To bóstwo, nie kobieta! Dość jednego jej oka, aby w najzimniejszym

łonie pożar zapaliło; jej uśmiech...

To mówiąc, spojrzał mimowolnie na króla. Wyraz twarzy Augusta, chciwie słuchającego

wykrzykników i śledzącego każde jego słowo, przeraził go tak, że niemal się z trwogi wytrzeźwił.

Rad by był się cofnął, lecz nie mógł sobie zadać kłamu i jak stężały zamilkł pobladłszy.

Próżno śmiechami i wywoływaniami starano się go zmusić, by szedł dalej. Hoym ze

strachu oprzytomniał, ręka jego machinalnie obejmowała kielich, ale oczy trzymał wlepione

w ziemię i zamyślił się dziwnie.

Na znak króla Kyan nalał mu ambrozji, stuknięto w kielichy.

– Piliśmy boskiego naszego Herkulesa zdrowie!– zawołał Fürstenberg. – Teraz zdrowie

Najjaśniejszego Apolina naszego.

Niektórzy pili na klęczkach, inni stojąc. Hoym wstał chwiejąc się i musiał oprzeć się o

stół. Skutek wina, który na chwilę trwoga zawiesiła, powracał. W głowie mu się kręciło, wypił

duszkiem.

Poza krzesłem królewskim stał Fürstenberg, którego król „Fürstchen” przez pieszczotę nazywał

i w swych miłosnych wycieczkach zwykle za towarzysza miewał. Apollo odwrócił się

ku niemu:

– Fürstchen – rzekł cicho – akcyza nie kłamie, od lat kilku zamyka i tai się ze swym skarbem.

Trzeba go zmusić, aby nam ją pokazał. Użyj takich środków, jakich chcesz; niech

kosztuje najdrożej, ale ją trzeba widzieć.

10

Fürst się uśmiechnął, szło to bardzo i jemu, i innym na rękę. Panująca dotąd królewska kochanka,

en titre, księżna Teschen, miała przeciwko sobie wszystkich przyjaciół obalonego

przez nią wielkiego kanclerza Beichlinga, po którego upadku pałac na Pirnajskiej ulicy odziedziczyła,

a Fürstenberg, choć w swoim czasie służył Lubomirskiej przeciwko innym paniom,

dobijającym się serca króla, gotów był Augustowi służyć przeciw wszystkim w świecie.

Piękność Lubomirskiej niezbyt świetna, nieco przekwitająca, jej pańskie obejście i ton zaczynały

nudzić króla, który wolał rezolutniejsze, śmielsze, żywsze charaktery w kochankach.

Fürstenberg odgadł to wszystko z wejrzenia i mowy króla. W jednej chwili odskoczył od jego

krzesła i znalazł się poufale wsparty o poręcz Hoyma, nachylony do jego ucha.

– Kochana akcyzo! – zawołał głośno. – Wstyd mi za ciebie, kłamałeś bezwstydnie, i to

wobec Króla Jegomości; żartowałeś sobie z nas i z niego. Przypuszczam chętnie, że żona takiego

łotra, jak ty, i kobieciarza nie może być koczkodanem, ale do Wenery i bogini, a nawet

do księżnej Teschen ją porównywać – to były żarty!

Hoymowi znowu wino grało w głowie.

– Com mówił – rzekł z gniewem – to była prawda! Tausend Donnerwetter! Potz und Blitz!

Śmiano się z rubasznego wykrzyku, ale przy biesiadzie poufałej król wszystko przebaczał.

Po pijanemu prości śmiertelnicy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin