Tom Clancy - Stan zagrożenia.doc

(3527 KB) Pobierz

Tom Clancy

 

 

Stan zagrożenia

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Johna Balia, przyjaciela, nauczyciela i profesjonalisty,

który odleciał ostatnim samolotem

 

 

 

 

Prawo bez przemocy jest bezsilne.

Pascal

 

 

 

 

 

Rola policji polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej użycia w obronie żywotnych interesów państwa wewnątrz jego granic i w normalnych warunkach. Rola sił zbrojnych polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej zastosowania poza granicami państwa w normalnych warunkach, zaś wewnątrz jego granic wyłącznie w okolicznościach nadzwyczajnych (...). To, w jakim zakresie państwo gotowe jest użyć przemocy w obronie swych żywotnych interesów (...), zależy od oceny aktualnie sprawującego władzę rządu, jakie środki może i powinien zastosować, by nie dopuścić do kryzysu funkcjonowania państwa i rezygnacji z własnych obowiązków.

Generał sir John Hackett

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

Sytuacja

 

Pokój był jeszcze pusty. Gabinet Owalny mieści się w południowo-wschodnim rogu zachodniego skrzydła Białego Domu. Prowadzą do niego trzy wejścia: jedno z gabinetu osobistego sekretarza prezydenta, drugie z małej kuchni, przez którą można przejść do gabinetu prezydenta, i wreszcie trzecie z korytarza wychodzącego na Pokój Roosevelta. Jak na najwyższego urzędnika w państwie, gabinet jest niezbyt duży i zwiedzający często napomykają, że wydaje się im mniejszy, niż oczekiwali. Biurko prezydenta, ustawione na wprost okien o grubych szybach z kuloodpornego poliwęglanu, zniekształcających widok na trawnik przed Białym Domem, wykonane jest z drewna pochodzącego z HMS Resolute, brytyjskiego statku, który zatonął na wodach amerykańskich w XIX wieku. Amerykanie wydobyli wrak i zwrócili go Zjednoczonemu Królestwu, a w dowód wdzięczności królowa Wiktoria kazała wykonać biurko z jego dębowych desek i przekazać Amerykanom jako wyraz oficjalnego podziękowania. Wykonane w czasach, gdy ludzie byli niższego wzrostu niż dzisiaj, biurko podwyższono nieco za prezydentury Reagana. Leżały na nim segregatory i raporty przykryte wydrukiem harmonogramu spotkań, aparat interkomu, zwyczajny wieloliniowy telefon klawiszowy oraz wyglądający normalnie, ale nader skomplikowany, bezpieczny aparat do rozmów poufnych.

Krzesło prezydenta zostało wykonane na zamówienie i przystosowane do rozmiarów i wymagań użytkownika, zaś wysokie oparcie zawierało kilka warstw kevlaru - tworzywa lżejszego i mocniejszego od stali - stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie przed kulami, gdyby jakiś szaleniec zdołał przestrzelić pancerne szyby okien. Kilkunastu agentów Secret Service pełniło dyżur w tej części rezydencji prezydenta w godzinach urzędowania. Aby się tu dostać, większość ludzi musiała przejść przez detektor metali - w zasadzie wszyscy, bo ci najpewniejsi byli nieco za pewni - i każdy musiał się poddać kontroli przeprowadzanej całkiem serio przez funkcjonariuszy Secret Service, których bez trudu rozpoznawało się po wetkniętej w ucho słuchawce koloru skóry oraz przewodzie wychodzącym spod marynarki i których uprzejmość była sprawą drugorzędną wobec ich głównej misji - ochrony życia prezydenta. Pod marynarką każdy agent nosił broń krótką o dużej mocy i każdy z zawodowego nawyku widział we wszystkich i wszystkim potencjalne zagrożenie dla Farmera, bo taki pseudonim aktualnie obowiązywał - nie miał on żadnego znaczenia, poza tym że był łatwy do wymówienia i rozpoznania w łączności radiowej.

Wiceadmirał James Cutter z Marynarki Wojennej USA urzędował w gabinecie położonym w przeciwległym, północno-zachodnim rogu zachodniego skrzydła i tego dnia tkwił na posterunku już od szóstej piętnaście. Stanowisko specjalnego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego nadaje się tylko dla rannych ptaszków. Za kwadrans ósma wypił drugą filiżankę kawy - podawano tu wyborną - i włożył przygotowane raporty do skórzanej aktówki. Przeszedł przez pusty gabinet swojego przebywającego na urlopie zastępcy, potem korytarzem na prawo, obok również pustego gabinetu wiceprezydenta, który bawił właśnie w Seulu, i skręcił na lewo, obok gabinetu szefa administracji Białego Domu.

Cutter należał do grona najbardziej wtajemniczonych osobistości Waszyngtonu - nieobejmującego nawet wiceprezydenta - które bez specjalnego zezwolenia mogły wejść do Gabinetu Owalnego według własnego uznania, choć zazwyczaj zawiadamiał najpierw sekretariat, żeby uniknąć zamieszania. Szef administracji nie patrzył przychylnym okiem na ten przywilej, z tym większą też satysfakcją Cutter wykorzystywał swoje uprawnienie nieograniczonego dostępu do prezydenta. Po drodze czterech funkcjonariuszy ochrony ukłoniło się admirałowi, który odwzajemnił się takim samym skinieniem, jakim pozdrawiał każdego pracownika fizycznego. Oficjalnym pseudonimem Cuttera był Drwal i choć Cutter dobrze wiedział, że agenci nazywają go pomiędzy sobą zupełnie inaczej, nic sobie z tego nie robił.

W sekretariacie już tętniło życie; trzech sekretarzy i jeden agent Secret Service siedzieli na swoich miejscach.

- Szef będzie punktualnie? - spytał.

- Farmer jest w drodze, panie admirale - odpowiedział agent specjalny Connor.

Miał czterdzieści lat, był szefem osobistej ochrony prezydenta, nie obchodziło go, kim jest Cutter i miał gdzieś to, co Cutter o nim myśli. Prezydenci i doradcy przychodzili i odchodzili, jedni lubiani, inni znienawidzeni, ale zawodowcy ze służb specjalnych obsługiwali i chronili wszystkich bez wyjątku. Fachowym okiem przebiegł po aktówce i garniturze Cuttera. Dzisiaj nie było tam broni.

To nie paranoja. Król Arabii Saudyjskiej zginął z rąk członka rodziny, a byłego premiera Włoch własna córka wydała terrorystom, którzy go w końcu zamordowali. Nie tylko na wariatów musiał uważać. Każdy mógł zagrażać prezydentowi. Connor i tak miał szczęście, że musiał dbać tylko o jego fizyczne bezpieczeństwo. Były też inne zagrożenia, ale to już zmartwienie odmiennych, mniej zawodowych służb.

Wszyscy wstali, kiedy wszedł prezydent i za nim, jak zawsze, anioł stróż z ochrony osobistej - gibka kobieta około trzydziestki o rozpuszczonych, ciemnych włosach, co nie zmieniało faktu, że w strzelaniu z pistoletu nie miała sobie równych w służbach rządowych. Daga - jej przydomek służbowy - przywitała Pete'a uśmiechem.

Zapowiadał się spokojny dzień. Prezydent nigdzie się nie wybierał. Listę interesantów dokładnie sprawdzono - numery legitymacji ubezpieczeniowych osób spoza personelu przepuszczono przez komputery z rejestrem kryminalnym FBI - a samych gości podda się oczywiście najbardziej drobiazgowej rewizji, jaką da się przeprowadzić bez obmacywania delikwentów. Prezydent gestem ręki zaprosił admirała Cuttera do siebie. Dwóch agentów jeszcze raz sprawdziło listę interesantów. Należało to do ich obowiązków, a szef ochrony wcale nie miał pretensji, że typowo męską robotę zlecono kobiecie. Daga zasłużyła na swoje stanowisko, pracując w terenie. Wszyscy zgodnie przyznawali, że gdyby była mężczyzną, nosiłaby już dwie krokiewki sierżanta, a jeśli przypadkiem jakiś niedoszły zabójca wziąłby ją za sekretarkę, należało tylko mu współczuć.

Co kilka minut, dopóki Cutter nie wyszedł, agenci na zmianę spoglądali przez wizjer w białych drzwiach, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Prezydent piastował urząd już przeszło trzy lata i przywykł do ciągłej obserwacji. Agentom nie przyszło nawet do głowy, że zwykły śmiertelnik czułby się skrępowany w tej sytuacji. Płacili im za to, żeby wiedzieli wszystko co się da o prezydencie, począwszy od tego, jak często chodzi do toalety, skończywszy na osobach, z którymi sypiał. Nie na próżno agencję zwano Secret Service. Ich poprzednicy skrzętnie ukrywali wszelakie grzeszki swojego szefa. Żona prezydenta wcale nie miała prawa wiedzieć, co robi jej małżonek cały boży dzień - przynajmniej niektórzy prezydenci wyraźnie to sobie zastrzegli - ale funkcjonariusze ochrony mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek.

Za zamkniętymi drzwiami prezydent usiadł wygodnie. Od strony kuchni Filipińczyk, steward w mundurze marynarki, wniósł tacę z kawą i rogalikami i zasalutował na baczność, zanim odszedł. Tym samym zakończył się wstępny poranny rytuał i Cutter przystąpił do codziennego raportu wywiadowczego. Materiał dostarczała mu CIA do domu w Fort Myer w stanie Wirginia przed świtem, co pozwalało admirałowi odpowiednio go opracować. Odprawa nie trwała długo. Była późna wiosna i na świecie panował względny spokój. Lokalne wojny w Afryce i w paru innych miejscach nie miały większego znaczenia dla amerykańskich interesów, na Bliskim Wschodzie jak zwykle idylla. Był więc czas na inne sprawy.

- Jak tam operacja Rewia na Wodzie? - spytał prezydent, smarując masłem rogalik.

- Wszystko gotowe, panie prezydencie. Ludzie Rittera zabrali się już do pracy - odparł Cutter.

- Nie jestem do końca przekonany, czy nie będzie przecieków.

- Panie prezydencie, przedsięwzięliśmy nadzwyczajne środki ostrożności. Owszem, jest pewne ryzyko - wszystkich ewentualności nie da się przewidzieć - ale ograniczyliśmy do niezbędnego minimum liczbę wtajemniczonego personelu, a ludzie ci zostali wybrani i sprawdzeni z największą dokładnością.

Ta wypowiedź doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego została skwitowana pomrukiem uznania. Prezydent wpadł w zastawioną przez siebie samego pułapkę - jak to się zdarza w przypadku bodaj każdego prezydenta. Prezydenckie obietnice i oświadczenia... ludzie mieli wstrętny zwyczaj pamiętania o nich. A jeśli już sami zapominali, to zawsze znalazł się dziennikarz albo rywal polityczny, który nie omieszkał im przypomnieć. Tyle rzeczy się powiodło za tej kadencji. Ale wiele z nich pozostało w tajemnicy i, ku utrapieniu Cuttera, tak miało pozostać. W końcu na tym polegają sekrety. Tylko że kiedy w grę wchodzi polityka, żaden sekret nie jest absolutnie święty, a zwłaszcza w roku wyborów. Cutter nie powinien się tym przejmować. Był wszak zawodowym oficerem marynarki i powinien zajmować całkowicie apolityczne stanowisk w sprawach dotyczących bezpieczeństwa państwa, ale ten, kto wymyślił taki właśnie postulat, musiał być mnichem. Najwyżsi urzędnicy władzy wykonawczej nie ślubowali przecież cnoty i ubóstwa, a posłuszeństwo też już się tak bardzo nie liczyło.

- Obiecałem społeczeństwu amerykańskiemu, że coś z tym fantem zrobimy - odparł gniewnie prezydent. - I gówno zdziałaliśmy.

- Panie prezydencie, nie można zwalczać zagrożeń bezpieczeństwa narodowego za pomocą instytucji policyjnych. Albo nasze narodowe bezpieczeństwo jest rzeczywiście zagrożone, albo nie.

Cutter powtarzał tę opinię z uporem maniaka od lat. Teraz wreszcie znalazł wdzięcznego słuchacza.

Następny pomruk:

- No, właśnie, czyż nie mówiłem dokładnie tego samego?

- Tak, panie prezydencie. Najwyższy czas pokazać im, jak grają nasi duzi chłopcy. - Opinię taką Cutter wyznawał od samego początku, jeszcze na stanowisku zastępcy Jeffa Pelta, a wraz z odejściem Pelta, ten właśnie pogląd w końcu zwyciężył.

- Dobra, James. Ty masz piłkę. Atakuj. Tylko nie zapominaj, że ważne są wyniki.

- Będą, panie prezydencie. Już moja w tym głowa.

Trzeba draniom dać wreszcie nauczkę, pomyślał prezydent. Miał pewność, że nauczka będzie dotkliwa. Tu się nie mylił. Obaj panowie siedzieli w pokoju, w którym skupiała się i z którego emanowała najwyższa władza najpotężniejszego narodu w historii cywilizacji. Ci, którzy wybrali człowieka zasiadającego w tym pokoju, zrobili to przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa, ochrony przed zakusami obcych mocarstw i łobuzami z własnego podwórka, przed wrogami wszelkiej maści. Wrogowie jawili się w różnych postaciach, w tym i takich, które niezupełnie mieściły się w przewidywaniach Ojców Założycieli. Ale jedna - którą, a jakże, przewidzieli - zalęgła się w tym właśnie pokoju... jednak nie o niej myślał teraz urzędujący prezydent.

* * *

Na karaibskim wybrzeżu słońce wstało o godzinę później i gdy w klimatyzowanych pomieszczeniach Białego Domu panował przyjemny chłodek, tu ciężkie i lepkie od wilgotności powietrze zwiastowało kolejny duszny dzień przy utrzymującym się bezlitośnie wysokim ciśnieniu. Zalesione wzgórza na zachodzie uciszały lokalne wiatry do poziomu słabiutkiego szeptu; właściciel Empire Builder zakończył przygotowania do wyjścia w morze, gdzie powietrze było chłodniejsze, a bryzy niczym nieograniczone.

Załoga się spóźniła. Nie podobali mu się, ale przecież nie brał z nimi ślubu. Byle tylko zachowywali się przyzwoicie. W końcu wypływał z rodziną.

- Dzień dobry. Jestem Ramon. A to Jesus - powiedział ten wyższy.

Właściciela gnębiło to, że obaj żywo przypominali mu jakby naprędce ogarnięte wersje... czego? A może po prostu chcieli zrobić dobre wrażenie?

- Dacie sobie radę? - spytał właściciel.

- Si. Znamy się na dużych statkach motorowych - uśmiechnął się, ukazując proste, umyte zęby. Ten zawsze dba o swój wygląd, pomyślał właściciel. Chyba niepotrzebnie się martwił. - A Jesus, zobaczy pan, jaki z niego kucharz.

Czarujący gówniarz.

- Dobra, kajuty dla załogi są z przodu. Paliwo zatankowane, silnik już ciepły. Wypłyńmy z tego pieca.

- Muy bien, Capitan.

Ramon i Jesus rozładowali ekwipunek z jeepa. Obracali kilka razy, zanim wszystko rozłożyli na pokładzie, ale o dziewiątej MY Empire Builder rzucił cumy i wyszedł w morze, mijając po drodze turystyczne łodzie, na których siedzieli Yanqui z wędkami. Na otwartym morzu jacht wziął kurs na północ. Rejs miał potrwać trzy dni.

Ramon był już przy sterze, co oznaczało, że siedział w szerokim, podniesionym fotelu, podczas gdy autopilot George sterował automatycznie. Lekka robota. Jacht klasy Rhodes wyposażony był w stabilizatory płetwowe. Jedyny powód rozczarowania to kajuty dla załogi, którymi właściciel nie zawracał sobie głowy. Typowe, pomyślał Ramon. Jacht wart ciężkie miliony dolarów, z radarem i wszelkimi możliwymi udogodnieniami, a załoga, która go obsługiwała, nie miała nawet marnego telewizora ani wideo, żeby się godziwie rozerwać po pracy...

Przesunął się do przodu i wykręcając szyję, spojrzał na forkasztel. Właściciel chrapał w najlepsze, jakby wycieńczyło go przygotowanie jachtu do rejsu. A może żona dała mu w kość? Leżała plecami do góry na ręczniku, obok męża. Miała rozpiętą górę bikini, żeby się równo opalić. Ramon się uśmiechnął. Są w końcu lepsze rozrywki dla mężczyzny niż telewizja. Ale nie za szybko. Im dłużej się czeka, tym lepiej smakuje. Usłyszał odgłosy filmu w głównym salonie za mostkiem, gdzie dzieci puszczały sobie kasety wideo. Nie przyszło mu nawet do głowy litować się nad kimkolwiek z całej czwórki. Ale przecież miał trochę serca. Jesus był dobrym kucharzem. Obaj postanowili zgodnie, że skazańcom należy się obfity posiłek.

* * *

Rozjaśniło się na tyle, by można było już od biedy coś zobaczyć bez noktowizyjnych gogli: przedświt, znienawidzony przez pilotów śmigłowców, bo oko z trudem przyzwyczajało się do jaśniejącego nieba i wciąż tonącej w ciemnościach ziemi. Chłopcy z drużyny sierżanta Chaveza siedzieli przypięci pasami bezpieczeństwa zapinanymi na jedną klamrę na piersi, każdy z bronią między kolanami. Śmigłowiec UH-60A Blackhawk wzbił się ponad wzgórze i zaraz za wierzchołkiem gwałtownie zanurkował.

- Czterdzieści sekund - poinformował Chaveza pilot przez telefon pokładowy.

Ćwiczenie polegało na niewidocznym desancie, wobec czego helikoptery to wznosiły się, to opadały, by w ten sposób zmylić postronnego obserwatora. Blackhawk zanurkował ku ziemi i wyrwał na chwilę, gdy pilot popuścił dźwignię sterowania skokiem, ustawiając maszynę nosem do góry, sygnalizując w ten sposób dowódcy załogi, żeby otworzył przesuwne drzwi po prawej stronie, a żołnierzom, żeby odpięli klamry pasów bezpieczeństwa. Blackhawk miał pozostać w zawisie tylko na chwilę.

- Skakać!

Chavez wyskoczył pierwszy i płasko upadł na ziemię. Reszta drużyny zrobiła to samo i Blackhawk natychmiast wzniósł się z powrotem w niebo, na pożegnanie sypiąc piachem w twarz wszystkim swoim byłym pasażerom, by zaraz pojawić się znowu na południowej stronie wzgórza, jakby się w ogóle nie zatrzymywał. Drużyna pozbierała się i skryła w lesie. To dopiero początek zadania.

Sierżant wydał komendy ruchami rąk i poprowadził ludzi, narzucając mordercze tempo. Będzie to jego ostatnia misja, potem sobie odpocznie.

* * *

W ośrodku projektowania i testowania nowych broni marynarki wojennej w China Lake w Kalifornii grupa inżynierów cywilnych i specjalistów od artylerii krzątała się wokół nowej bomby. Mimo takich samych rozmiarów jak stara jednotonówka, dzięki nowej konstrukcji ważyła prawie trzysta pięćdziesiąt kilogramów mniej. Płaszcz bomby wykonano bowiem nie ze stali, ale ze wzmocnionej kevlarem celulozy - pomysł zapożyczony od Francuzów, którzy produkowali obudowy pocisków z włókien naturalnych z dodatkami metalu tylko tam, gdzie mocowano lotki lub bardziej wyrafinowane urządzenia przekształcające pocisk w BSL -bombę sterowaną laserem, która naprowadzała się na wyznaczony punkt. Mało kto wiedział, że taka inteligentna bomba to najczęściej zwykła żelazna bomba z przykręconym urządzeniem naprowadzającym.

- Dużo huku, a nawet gówniany odłamek nie zostanie - narzekał jeden z cywilów.

- Po co nam niewidzialne bombowce Stealth - spytał drugi inżynier - skoro nieprzyjaciel będzie miał echo radiolokacyjne od ładunku bojowego?

- Hm - zastanowił się ten pierwszy. - Po diabła robić bombę, która tylko wku...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin