Wywiad z Aliną Czerniakowską.odt

(33 KB) Pobierz

Nieopowiedziana historia

Alina Czerniakowska, reżyser filmowy

Na początku lat 90. w Londynie jeden z szefów Działu Filmowego BBC powiedział do mnie: – Gdybyśmy mieli taką historię jak Polska, zarobilibyśmy krocie, a cały świat by o nas wiedział. Dlaczego nie potraficie promować własnego kraju?

 

Alina Czerniakowska: Opisuję Polskę, o której się nie mówi

Z Aliną Czerniakowską, autorką filmów dokumentalnych, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Od dziecka związana jest Pani z Warszawą?

- Od 14. roku życia. Natomiast mój dziadek i pradziadek byli warszawiakami. Mieli przy Trakcie Królewskim bardzo dobrze prosperującą restaurację. To była taka warszawska rodzina, z dawien dawna. Jak zbadałam nasz rodowód, okazał się bardzo ziemiańsko-polski. Zresztą ja też się w takim duchu wychowałam, między Płońskiem a rzeką Wkrą, wśród pól i lasów, na zupełnym odludziu. Był tam dosyć jeszcze spory majątek mojego dziadka, potem bardzo okrojony. I tam się chyba nauczyłam podpatrywać szczegóły dotyczące życia przyrody i ludzi. Do dziś tak jest, że ciągle czegoś się uczę od innych ludzi – od kobiety przynoszącej mleko, od rolnika… Myślę, że jest kolosalna różnica między wychowaniem na betonowych podwórkach a wychowaniem wśród pól i lasów. Tego naprawdę nie można porównać.

Głęboki patriotyzm, który przebija z każdego Pani filmu, zaszczepili w Pani rodzice?

- Tak. Moja mama, prawie dwadzieścia lat młodsza od ojca, zawsze była osobą pełną życia, do dziś, mimo podeszłego wieku, sama jeździ samochodem. Natomiast mój ojciec był przedwojennym Polakiem, służył w 4. Pułku Strzelców Konnych w Płocku, a potem w 11. pułku ułanów i z tym pułkiem poszedł na wojnę. Opowiadał mi, jak podeszli pod Hrubieszów i tam 17 września 1939 roku starli się z armią sowiecką; opisywał cały szlak bojowy. Z rozrzewnieniem wspominał przepiękny koncert organowy dla ich pułku w Leżajsku, gdy muzyka rozsadzała im serca, choć wiedzieli, że ich Polska się kończy. Zawsze, kiedy to mówił, miał łzy w oczach, mimo że był typem twardego mężczyzny. Jako akowiec szedł ze swoim oddziałem na pomoc powstańczej Warszawie. Dotarli jednak tylko do Modlina, dalej już nie mogli przejść. Widzieli w nocy, jak płonie stolica. Ponieważ to była Warszawa jego pokolenia, jego przodków, klęknęli i płakali. Ojciec nigdy nie zapominał o 1 sierpnia. Dla mnie też jest to wielkie święto, nawet jeśli przebywam na urlopie, przyjeżdżam do Warszawy, żeby być na Powązkach, zawsze też prowadziłam tam swoje dzieci.

To znaczy, że miłość Ojczyzny była w Pani rodzinie kultywowana od pokoleń…

- Oczywiście. Dla ojca rzeczy wielkie, patriotyczne nie były jakimś kuriozum, ale czymś normalnym, codziennym. Pamiętam, że moja babcia i dziadek lubili śpiewać pieśni ułańskie. Wykonywano je również na licznych spotkaniach rodzinnych, wigiliach, na których zawsze było koło 40 osób, najwięcej z Warszawy. Szybko nauczyłam się tych pieśni ułańskich. Pamiętam, że w trzeciej klasie szkoły podstawowej trzeba było zaśpiewać jakąś piosenkę. Wszyscy śpiewali coś banalnego, a ja wyprężyłam się na baczność i zaśpiewałam „Hej, strzelcy wraz, nad nami orzeł biały”. Klasa zaczęła ryczeć ze śmiechu, ale potem się wyciszyli, a ja dośpiewałam do końca i byłam strasznie z tego dumna. Obiecałam sobie, że w życiu postaram się nie zawieść tych, których kocham. Ojciec zmarł w 1992 roku, kiedy Polska była już wolna. Choć doczekał tego, wciąż mi powtarzał: „Nie mów nic. Nie mów o mojej drodze akowskiej, nie mów o babci, nie mów o niczym”. Ciągle uważał, że to jeszcze nie pora… „Żyją ci, którzy mogą bardzo zaszkodzić, to nie jest jeszcze wolna Polska, to nie jest jeszcze to pokolenie” – podkreślał. Niemniej bardzo się cieszył. Natomiast babcia, Maria Czerniakowska, była cichą bohaterką. W czasie okupacji przechowywała ludzi z lasu i przez całe życie wspomagała uboższych. Zapamiętałam, że powtarzała mi: „Tyle jesteś warta, ile innym pomożesz, bo sobie każdy pomaga”. Jak zmarła, ludzie nieśli trumnę na ramionach blisko dwa kilometry, mimo mroźnej zimy (a był to 2 lutego), i powtarzali, że „odeszła nasza dobrodziejka”.

Czy ktoś przed Panią w rodzinie zajmował się filmem?

- Nie. U mnie w rodzinie nie ma dziennikarzy, są lekarze, prawnicy, rolnicy. Ja natomiast zawsze marzyłam, żeby robić reportaże.

Co Panią w nich pociągało?

- Już jako małe dziecko powtarzałam, że będę opisywała Polskę, o której się nie mówi. Na pewno mogłabym robić wiele innych rzeczy. Mój nauczyciel od fizyki, starszy pan, którego nazywaliśmy „Wąs”, przywiózł mnie do Pałacu Kultury i Nauki na olimpiadę fizyczną, którą notabene wygrałam, i strasznie bolał nad tym, że nie zdaję na politechnikę. Swego czasu szyłam sobie sukienki i spódnice, więc i krawcową byłabym niezłą. Ja jednak chciałam opisywać świat, dlatego myślałam o filmie dokumentalnym. Nie wiedziałam tylko, jak się do tego zabrać. Skończyłam na uniwersytecie ekonometrię, taki bardzo dziwny kierunek matematyczno-ekonomiczny, i prawie równocześnie wydział dziennikarstwa. Właśnie na tym wydziale trafiłam do pracowni telewizyjnej.

Jak wyglądały początki Pani pracy w telewizji?

- Pamiętam, były takie „Spotkania z Aleksandrem Bardinim”, chyba raz czy dwa razy byłam w studiu, umalowali mnie, posadzili na krześle i powiedzieli, że mam zadawać pytania. Pomyślałam sobie wtedy: „No nie!”. Tak jak stałam, tupiąc, wymaszerowałam z tego studia. „Gdzie ona jest?” – usłyszałam głos za sobą. Odwróciłam się i powiedziałam, że jeśli mam pracować w telewizji, to będę robić to, co naprawdę będę chciała, natomiast nie zamierzam pracować pod czyjeś dyktando. Nie wiem, czy mój upór pomógł, czy przeszkodził, niemniej udało mi się zrobić sporo rzeczy, czasami prawie że niemożliwych, tak jak film z procesu Adama Humera.

Nie wyproszono Pani z sali sądowej?

- Z początku wypraszano, można było być tylko 5 minut i potem każdy, kto miał kamerę, musiał wyjść. Oskarżeni nie życzyli sobie naszej obecności. Podeszłam do głównego sędziego Stanisława Grochowicza, który był przewodniczącym składu sędziowskiego, i powiedziałam: „Panie sędzio, jak ja mogę zrobić ten film, nie będąc z kamerą na sali sądowej? Od dzisiaj ten film robimy razem. Pan mi pomaga, pan mnie nie wyprasza z sali. Humer i jego podwładni nie będą nam rozkazywać”. Był zupełnie zaskoczony. Zatelefonowałam do dyspozytorki kamer na placu Powstańców, mówiąc, że dzwonię z Sądu Najwyższego i od jutra będę przychodzić na każdy proces Humera, sędzia się zgadza, więc nagrywamy i robimy film. Grochowicz zbaraniał, słyszałam, jak rzekł do kolegi: „Co ja mam z nią zrobić?”. Wychodząc z jego pokoju, powiedziałam, że następnego dnia będę z kamerą na procesie. I tak się stało. Jeden z oskarżonych wstał i powiedział, że nie życzy sobie, aby go nagrywać. Sędzia wychylił się, popatrzył na mnie – siedziałam w ostatnim rzędzie – i dał mi do zrozumienia, że jednak mam wyjść. Ale po dłuższym zastanowieniu zwrócił się nagle do oskarżonego: „Proszę zeznawać!”. Powiedział to mocnym, kategorycznym tonem, tak że oskarżony zaczął zeznawać. I to jest jeszcze jeden dowód na to, że ci, którzy szkodzili Polsce i mają tego świadomość, są tak naprawdę tchórzami. Teraz toczą się boje o to, czy powinna być przeprowadzana lustracja. Powinna. Powinno być tak, jak na procesie Humera. Ta kategoryczność w prowadzeniu badań historycznych, w dokumentowaniu, w przekazywaniu wiedzy o Polsce jest bardzo potrzebna. Nie możemy się tej kategoryczności bać tylko dlatego, że ktoś może poczuć się urażony.

Film „On wierzył w Polskę” poświęcony generałowi Emilowi Fieldorfowi „Nilowi” nakręciła Pani w 1992 roku. Czy w tamtym czasie nie miała Pani żadnych problemów z jego emisją w telewizji?

- Kłopoty z emisją tak naprawdę były przy każdym filmie. Za każdym razem toczyłam walkę, ale w końcu ją wygrywałam i nie poprawiałam ani słowa. Myślę, że najnowszy film „Odkryć prawdę”, o który toczą się boje, też zostanie wyemitowany. To byłby przełomowy film w telewizji. W kość dostałam za film „Widzę cię, Warszawo, sprzed lat”. Film ten zginął z archiwum, dzięki Bogu miałam go w komputerze, a dźwięk był w Stanach Zjednoczonych, bo pojechał razem z płytką. Świetny dźwiękowiec Jan Zawierski i moja wspaniała montażystka Hanna Kłoskowska odbudowali ten film. W telewizji dostali szału, że się znalazł. Opowiada on o Warszawie, którą architekci związani z Moskwą mur po murze wyburzali, likwidując wszystko, co według nich miało jakikolwiek aspekt kapitalistyczny i burżuazyjny. Tak w 1963 roku wyleciał w powietrze pałac Marconiego. Również za film „Musieli zwyciężyć” zapłaciłam dość wysoką cenę, bo Robert Kwiatkowski zwolnił mnie po jego emisji z telewizji. Mam wycinek z „Rzeczpospolitej”, gdzie napisano, że zwolnienie mnie nastąpiło po interwencji premiera Millera (to był 2001 rok). I nikt tego etatu mi już nie przywrócił.

Pani filmy są jednak cenione przez bardzo wielu ludzi…

- Te filmy są oglądane, bo nie są nudne. Moją dobrą szkołą była BBC, gdzie odbywałam praktyki. Wystawiono mi tam opinię, że „umiem rozmawiać z obrazem”. Ale to niewiele mi pomogło w polskiej telewizji. Nigdy nie należałam do żadnej partii, organizacji, żadnych związków – ani dziennikarskich, ani społecznych, po prostu do tego się nie nadaję. Udało mi się jednak zrobić parę znaczących filmów, m.in. o takich postaciach jak Ignacy Paderewski, Józef Piłsudski czy Stefan Starzyński, o żołnierzach „wyklętych”. Te filmy są pokazywane w szkołach, rzadziej w telewizji, a jeśli już, to o godz. 24.00 czy 1.00 lub na kanale TVP Historia. Ludzie je jednak kopiują i robią sami pokazy. Najbardziej cieszy mnie, kiedy oglądają je młodzi, nie nudzą się i jeszcze chcą podyskutować. Lubię tematy trudne.

Ostatnio robiłam film o Stanisławie Sojczyńskim „Warszycu” – tym, który stworzył Konspiracyjne Wojsko Polskie. Jego nieugiętość, to, że w obliczu strasznego katowania zachował godność, jest imponujące. Mieczysław Moczar dał worek złota za jego schwytanie, nawet nie przysłowiowy, ale autentyczny, i osobiście nadzorował jego katowanie na UB. Czasami nie mieści się w głowie, że 36-letni człowiek może tak wierzyć w ideały obrony Polski. Gdy u nas dogorywało Powstanie Warszawskie, Sowieci wymordowywali 27. Wołyńską Dywizję Piechoty. Zachód nie chciał o tym słyszeć. Ten sam Zachód próbuje dziś udowodnić, że Polacy to naziści, że rozpętali wojnę, wymordowali Żydów. Na Zachodzie powstają takie filmy jak „Opór”, opowiadający o braciach Bielskich, w którym pokazuje się, jak to rzekomo Polacy mordowali partyzantkę sowiecką… Przecież to nieprawda. Milczy się za to o Koniuchach, gdzie Polacy byli żywcem paleni, jak również o licznych miejscach kaźni polskich patriotów. IPN wyraźnie podaje, że...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin