Clive Cussler - Skarb Czyngis - Chana.doc

(1590 KB) Pobierz

Clive Cussler

Dirk Cussler

 

 

SKARB

CZYNGIS - CHANA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Carska nawałnica

 

10 sierpnia 1281 roku

Zatoka Hakata, Japonia

 

Arik Timur wpatrzył się w ciemność, przechylił głowę w stronę burty i nastawił ucha. Odgłos wioseł przybliżał się. Timur skrył się w mroku. Tym razem intruzi spotkają się z gorącym powitaniem.

Plusk wioseł ucichł. Łódź dobiła do burty okrętu. Na niebie widniał tylko wąski sierp księżyca, lecz noc była pogodna i żaglowiec oświetlały gwiazdy. Timur przyklęknął i obserwował, jak przez nadburcie przechodzi ciemna postać, a za nią następne. W końcu na pokładzie znalazło się kilkunastu mężczyzn. Intruzi mieli pod skórzanymi zbrojami jaskrawe jedwabne stroje, szeleszczące przy każdym ruchu. Uzbrojeni byli w katany, ostre jak brzytwa jednosieczne miecze.

Pułapka została zastawiona, a oni połknęli przynętę. Mongolski dowódca odwrócił się do chłopca stojącego u jego boku i skinął głową. Majtek natychmiast zaczął bić w ciężki dzwon z brązu, który trzymał w ręku, i nocną ciszę rozdarł dudniący dźwięk. Zaskoczeni nagłym alarmem napastnicy zamarli. Z mroku wyskoczyło trzydziestu wojowników uzbrojonych we włócznie z metalowymi grotami. Natarli na wrogów z zabójczą furią. Połowa przeciwników zginęła natychmiast, gdy groty przebiły ich zbroje. Pozostali spróbowali stawić opór, ale szybko zostali pokonani. Po kilku sekundach wszyscy intruzi leżeli martwi lub konający na pokładzie okrętu. Wszyscy z wyjątkiem jednego.

Mężczyzna w haftowanej czerwonej szacie z jedwabiu i workowatych spodniach wpuszczonych w buty z niedźwiedziej skóry zaskoczył obrońców swoją szybkością. Odwrócił się i runął na nich. W mgnieniu oka powalił na pokład trzech ludzi. Jednego niemal przeciął na pół ciosem miecza.

Widząc to, Timur zerwał się na nogi, dobył miecz i rzucił się naprzód. Napastnik odparował pchnięcie włócznią obrócił się i zamachnął się na niego zakrwawionym mieczem. Mongolski dowódca, który zabił już wielu ludzi i znał się na walce, zrobił zręcznie unik. Koniec ostrza rozciął mu ubranie na piersi i minął skórę o milimetry. Kiedy miecz przeciwnika opadł, Timur uniósł swój i ugodził napastnika w bok. Intruz zesztywniał, gdy klinga przebiła mu serce. Pochylił się lekko w stronę Mongoła, przewrócił oczami i padł martwy.

Obrońcy wydali okrzyk zwycięstwa, który rozszedł się echem po zatoce, dając znać reszcie floty mongolskiej, że tej nocy japoński atak się nie powiódł.

- Dzielnie walczyliście - pochwalił Timur swoich ludzi, w większości Chińczyków. - Wrzućcie ciała Japończyków do morza i zmyjcie ich krew z pokładu. Dzisiejszej nocy możemy spać spokojnie.

Przyklęknął obok martwego samuraja i wyrwał mu z rąk zakrwawiony miecz. W słabym świetle latarń okrętowych obejrzał dokładnie japońską broń, podziwiając jej doskonałe wykonanie i ostrą jak brzytwa klingę. Skinął z satysfakcją głową i wsunął katanę do pochwy przy swym pasie.

Kiedy zwłoki napastników wyrzucano bezceremonialnie za burtę, do Timura podszedł kapitan okrętu, Koreańczyk imieniem Jon.

- Doskonale walczyliście - powiedział - ale ile jeszcze ataków na mój okręt będę musiał znieść?

- Ofensywa lądowa znów nabierze tempa, kiedy tylko przybędzie południowa flota Jangcy. Przeciwnik zostanie wkrótce pokonany i te nocne napady ustaną. Być może to, co stało się dzisiaj, podziała na wroga odstraszająco.

Jon chrząknął sceptycznie.

- Mój okręt powinien być już z powrotem w Pusan. Ta inwazja zamienia się w klęskę.

- Przybycie tutaj dwóch flot powinno być lepiej skoordynowane, ale nie ma wątpliwości co do ostatecznego wyniku walki. Zwyciężymy - odparł gniewnie Timur.

Kiedy kapitan odszedł, kręcąc głową Timur zaklął pod nosem. Był zdany na koreański okręt i załogę oraz armię chińskich piechurów. Wiedział, że gdyby wylądowała tu mongolska konnica, ten wyspiarski kraj zostałby pokonany w tydzień.

Timur musiał jednak przyznać rację kapitanowi. Inwazja istotnie utknęła w martwym punkcie. Gdyby był przesądny, uważałby, że wisi nad nimi jakaś klątwa. Kiedy wielki Kubiłaj - chan, cesarz Chin i władca imperium mongolskiego, zażądał od Japończyków złożenia mu hołdu i spotkał się z odmową wysłał flotę inwazyjną żeby ich ujarzmić. Ale okrętów, które wyruszyły do Japonii w 1274 roku, było o wiele za mało. Zanim flota mongolska dobiła do brzegu, zdziesiątkował ją potężny sztorm.

Teraz, po siedmiu latach, nie można było popełnić tego samego błędu, Kubiłaj - chan zorganizował potężne siły inwazyjne, złożone z koreańskiej floty wschodniej i głównej grupy bojowej z Chin, południowej floty Jangcy. Na japońskiej wyspie Kiusiu miało wylądować sto pięćdziesiąt tysięcy chińskich i mongolskich żołnierzy, by pokonać wojowniczych władców, broniących tego kraju. Ale flota inwazyjna nie została jeszcze skonsolidowana. Flota wschodnia, płynąca z Korei, przybyła pierwsza. Żądni chwały, spróbowali wylądować na północ od zatoki Hakata, lecz szybko utknęli. W obliczu zażartej obrony Japończyków musieli się wycofać i czekać na przybycie drugiej floty.

Z rosnącą pewnością siebie Japończycy zaczęli podejmować walkę z flotą mongolską. Nocami na zatokę wypuszczały się łodzie i atakowały mongolskie okręty, stojące na kotwicy. Samuraje okaleczali zwłoki, zabierając głowy ofiar jako trofea. Po kilku japońskich atakach okręty floty inwazyjnej zaczęto wiązać razem dla bezpieczeństwa. Zasadzka Timura polecała na tym, że zacumował okręt samotnie na krańcu zatoki, żeby zwabić japońskich napastników.

Choć nocne wypady samurajów nie miały znaczenia strategicznego, działały deprymująco na siły inwazyjne. Po opuszczeniu Pusan żołnierze gnieździli się od niemal trzech miesięcy na koreańskich żaglowcach. Brakowało żywności, okręty niszczały, szerzyła się biegunka. Ale Timur wiedział, że przybycie południowej floty Jangcy zmieni sytuację. Doświadczone i zdyscyplinowane siły chińskie łatwo pokonają słabo zorganizowanych samurajów, gdy masowo wylądują. Oby tylko przybyły.

Następny poranek był pogodny i słoneczny. Od południa wiał silny wiatr. Z rufy swojego okrętu kapitan Jon obserwował zatłoczoną zatokę Hakata. Widok floty koreańskiej robił wrażenie. Na wodzie stało niemal dziewięćset jednostek pływających różnych kształtów i wielkości. Przeważały szerokie, mocne dżonki. Niektóre miały zaledwie sześć metrów długości, inne - jak żaglowiec Jona - ponad dwadzieścia cztery. Prawie wszystkie skonstruowano specjalnie do tej operacji. Ale flota wschodnia to nic w porównaniu z siłami, które dopiero miały przybyć.

O wpół do czwartej po południu rozległ się okrzyk obserwatora i wkrótce w całej zatoce zabrzmiały podniecone głosy i bębny. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze okręty południowych sił inwazyjnych, płynące ku japońskim wybrzeżom. Z godziny na godzinę było ich coraz więcej, rosły w oczach, aż w końcu całe morze wypełniły ciemne, drewniane kadłuby i krwistoczerwone żagle. Z Cieśniny Koreańskiej wyłoniło się ponad trzy tysiące okrętów, transportujących sto tysięcy żołnierzy. Tak ogromnej floty inwazyjnej nie widziano potem przez niemal siedemset lat, do czasu lądowania aliantów w Normandii.

Czerwone jedwabne żagle okrętów wojennych łopotały na horyzoncie. Przez całą noc i dużą część następnego dnia do wybrzeża zbliżały się kolejne eskadry chińskich dżonek i zajmowały pozycje w zatoce Hakata i wokół niej, podczas gdy dowódcy wojskowi opracowywali strategię desantu. Flagi sygnałowe powiewały wysoko na okręcie admiralicji.

Ze swoich stanowisk obronnych za kamienną tamą Japończycy patrzyli ze zgrozą na potężną flotę. Przeważające siły wroga zwiększały determinację niektórych obrońców. Inni, załamani, modlili się z rozpaczą do bogów o pomoc z nieba. Nawet najodważniejsi samuraje zdawali sobie sprawę, że jest mało prawdopodobne, by przeżyli atak.

Ale tysiąc mil morskich na południe pojawiła się siła potężniejsza od floty inwazyjnej Kubiłaj - chana. Na ciepłych wodach zachodniego Pacyfiku w pobliżu Filipin pojawił się tajfun. Zapoczątkowała go burza z piorunami, która przerwała front wysokiego ciśnienia, powodując zderzenie ciepłego powietrza z zimnym. Porywając ciepłe powietrze z powierzchni morza, wiatr stopniowo przeistoczył się w nawałnicę. Pędził przez ocean, nabierając niszczycielskiej siły. Jego prędkość rosła, aż przekroczyła dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Supertajfun, jak to się teraz określa, posuwał się niemal prosto na północ, a potem dziwnym trafem skręcił na północny wschód. Dokładnie na jego drodze znalazły się południowe wyspy japońskie i flota mongolska.

Siły inwazyjne u wybrzeży Kiusiu, obojętne na zbliżającą się nawałnicę, szykowały się do wspólnego uderzenia.

- Mamy rozkaz dołączyć do zgrupowania na południu - zameldował Timurowi kapitan Jon, gdy w jego eskadrze wymieniono flagami sygnały. - Pierwsze oddziały lądowe są już na brzegu i zabezpieczają port do wyładunku następnych. Mamy wypłynąć z zatoki Hakata w ślad za flotą Jangcy i przygotować się do wysadzenia na ląd naszych żołnierzy jako wsparcia.

- Wreszcie moi ludzie znów staną na twardym gruncie - odrzekł Timur. Jak wszyscy Mongołowie, przywykł do walki na końskim grzbiecie. Atak z morza był dla Mongołów czymś nowym. Zastosowano go dopiero w ostatnich latach w celu podbicia Korei i południowych Chin.

- Wkrótce będziecie mieli okazję powalczyć na lądzie - odparł Jon, zajęty nadzorowaniem podnoszenia kamiennej kotwicy okrętu.

Gdy wypływali z zatoki Hakata za głównymi siłami floty i kierowali się wzdłuż wybrzeża na południe, Jon patrzył z niepokojem na pociemniałe niebo. Przesłaniała je rosnąca w oczach chmura. Zerwał się wiatr i morze się wzburzyło. W dżonkę uderzyły mocno strugi deszczu. Koreańscy kapitanowie rozpoznali oznaki nadciągającego szkwału i oddalili się od lądu. Chińczycy, mniej doświadczeni w żeglowaniu na pełnym morzu, dalej płynęli wzdłuż brzegu.

Timur nie mógł zasnąć na rozkołysanej koi i wyszedł na pokład. Ośmiu jego ludzi trzymało się nadburcia, cierpiąc na chorobę morską. Nocną ciemność rozjaśniały maleńkie światełka, pląsające ponad falami - to latarnie na innych okrętach znaczyły pozycję floty. Wiele żaglowców było nadal powiązanych razem. Timur patrzył, jak małe skupiska ogników unoszą się i opadają na wzburzonym morzu.

- Nie będę mógł wysadzić twoich żołnierzy na ląd! - krzyknął do niego kapitan. - Sztorm wciąż przybiera na sile. Musimy wypłynąć na pełne morze, żeby nie rozbić się o skały.

Timur nie zamierzał protestować i tylko skinął głową. Choć niczego bardziej nie pragnął niż opuszczenia ze swoimi ludźmi rozhuśtanego okrętu, wiedział, że próba dotarcia do brzegu byłaby głupotą. Jon miał rację. Perspektywa dalszej żeglugi nie wyglądała zachęcająco, ale nie mogli zrobić nic poza ucieczką przed sztormem.

Kapitan kazał podnieść żagiel lugrowy na fokmaszcie i wziąć kurs na zachód. Gwałtownie miotany rosnącymi falami okręt zaczął się powoli oddalać od lądu.

Wśród reszty floty panowało zamieszanie. Kilka chińskich żaglowców usiłowało wysadzić żołnierzy na brzeg. Część okrętów, głównie z floty wschodniej, poszła w ślady Jona, kierując się na pełne morze. Niewielu jednak wierzyło w to, że znów uderzy tajfun i zniszczy flotę, tak jak w 1274 roku. Wkrótce okazało się, że byli w błędzie.

Supertajfun przybierał na sile i był coraz bliżej, niosąc ze sobą ulewny deszcz. Niedługo po świcie niebo poczerniało i sztorm zaatakował z pełną mocą. Siekące poziomo strugi deszczu rozdzierały żagle statków. Fale rozbijały się o brzeg z hukiem, który słychać było z odległości wielu mil. Szybkość wyjącego wichru przekroczyła prędkość huraganu czwartej kategorii i supertajfun w końcu uderzył w Kiusiu.

Trzymetrowa ściana wody wdarła się na ląd. Zatapiała domy, wioski i umocnienia. Tonęły setki ludzi. Wiatr wyrywał z korzeniami drzewa, różne szczątki szybowały w powietrzu jak pociski. Od ciągłej ulewy co godzinę przybywało trzydzieści centymetrów wody. Rzeki występowały z brzegów. Osunięcia ziemi pochłaniały kolejne ofiary, pod zwałami gliny znikały w ciągu sekund całe wsie i miasta.

Ale kataklizm na lądzie nie dorównywał temu, co się działo na morzu. Flotę mongolską atakował nie tylko silny wiatr i ulewny deszcz, lecz również ogromne fale. Sztorm przewracał jedne okręty, inne rozbijał na kawałki. Żaglowce zakotwiczone blisko brzegu wpadały na skały i się roztrzaskiwały. Po potężnych uderzeniach wody z wielu kadłubów zostawały tylko drzazgi. W zatoce Hakata powiązane razem dżonki rozrzucone zostały po morzu. Gdy jeden żaglowiec szedł na dno, pociągał za sobą inne. Uwięzieni na szybko tonących okrętach marynarze i żołnierze nie mieli szans. Ci, którym udawało się wydostać na powierzchnię rozszalałego morza, ginęli wkrótce pod falami, gdyż bardzo niewielu umiało pływać.

Timur i jego ludzie trzymali się kurczowo okrętu miotanego niczym korek w pralce. Jon umiejętnie prowadził dżonkę przez paszczę sztormu, sterując tak, by dziób ukośnie ciął fale. Kilka razy żaglowiec przechylił się mocno na burtę i Timur pomyślał, iż zaraz się przewróci. Ale Jon stał niewzruszenie przy sterze i okręt z powrotem się prostował. Kapitan szczerzył zęby w zawziętym uśmiechu, zmagając się z żywiołem. Pobladł, gdy nagle z mroku wyłoniła się monstrualna, dwunastometrowa fala.

Wielka góra wody zwaliła się na nich z hukiem grzmotu. Przykryła okręt niczym lawina, grzebiąc go pod pianą. Na kilka sekund koreański żaglowiec całkowicie zniknął pod powierzchnią szalejącego morza. Ludzie pod pokładem poczuli, jak od gwałtownego zanurzenia żołądki podchodzą im do gardeł, zauważyli też, że wycie wichru ustało i wokół zrobiło się ciemno. Drewniany okręt powinien był się rozpaść na kawałki od uderzenia fali. Jakoś to jednak wytrzymał. Kiedy gigantyczna fala przetoczyła się dalej, wyłonił się spod wody.

Gdy fala przetaczała się przez pokład, Timur zdołał uchwycić się szczebla drabinki. Teraz zobaczył ze zgrozą, że stracili maszty. Za rufą rozległ się krzyk. Timur rozejrzał się po pokładzie i z przerażeniem stwierdził, że Jon, pięciu koreańskich marynarzy i kilku jego żołnierzy wypadli za burtę. Powietrze rozdarły paniczne wrzaski, które wkrótce zagłuszyło wycie wiatru. Timur mógł tylko bezradnie patrzeć, jak tonących ludzi zabiera wielka fala.

Pozbawiony masztów i załogi żaglowiec był teraz całkowicie na łasce sztormu. Przechylał się, wznosił i opadał, atakowany i zalewany przez fale. Miał tysiąc okazji, by zatonąć, ale dzięki prostej, mocnej konstrukcji utrzymywał się na wodzie, podczas gdy wokół niego szły na dno dziesiątki chińskich jednostek.

Po kilku godzinach wiatr stopniowo ustał, a deszcz przestał padać. Na chwilę pokazało się słońce i Timur myślał, że to koniec sztormu. Ale znaleźli się tylko w oku cyklonu, co dało ludziom chwilę wytchnienia przed następnym uderzeniem żywiołu. Timur odszukał pod pokładem dwóch koreańskich członków załogi i zmusił ich do pomocy przy prowadzeniu żaglowca. Gdy znów zerwał się wiatr i powrócił deszcz, Timur i dwaj marynarze przywiązywali się na zmianę do steru i walczyli z zabójczymi falami.

Nie znając swojej pozycji, dzielnie utrzymywali okręt na wodzie. Nie wiedzieli, że wiatr wieje teraz z północy, spychając ich na pełne morze. Po uderzeniu w Kiusiu tajfun stracił nieco energii, ale w porywach wciąż miał prędkość ponad stu czterdziestu kilometrów na godzinę i brutalnie miotał okrętem. Timur niewiele widział przez siekący deszcz. Kilka razy omal nie wpadł na brzeg, mijając o włos skały wyłaniające się z mroku. Ludzie na statku nawet nie wiedzieli, jak bliscy byli śmierci.

Tajfun szalał całą dobę, potem wiatr osłabł, a ulewa zamieniła się w zwykły deszcz. Koreański statek, uszkodzony i przeciekający, ciągle utrzymywał się na powierzchni. Choć kapitan i załoga zginęli, inni przetrwali wszystko, co zgotował im zabójczy sztorm. Kiedy morze zaczęło się uspokajać, uwierzyli, że los się do nich uśmiechnął.

Reszta mongolskich sił inwazyjnych nie miała takiego szczęścia. Tajfun zniszczył niemal całą flotę Jangcy. Rozbiła się o skały lub zatonęła na morzu. Wybrzeże zaśmiecały szczątki wielkich chińskich dżonek, koreańskich okrętów wojennych i barek wiosłowych. W wodzie, wśród wycia wiatru, rozlegały się krzyki konających. Wielu żołnierzy, ubranych w ciężkie skórzane zbroje, szło na dno natychmiast po wpadnięciu do morza. Inni walczyli o to, żeby pozostać na powierzchni, ale zalewały ich nadciągające bez końca fale. Nieliczni szczęśliwcy, którym udało się wydostać na ląd, zginęli z rąk samurajów. Po przejściu sztormu na plażach walały się stosy trupów. U wybrzeży Kiusiu stało tak wiele na wpół zatopionych wraków, że można było przejść po nich suchą nogą z jednej strony zatoki Imari na drugą.

Niedobitki floty inwazyjnej powróciły do Korei i Chin z nieprawdopodobną wiadomością że matka natura znów pokrzyżowała Mongołom plany podboju Japonii. Ta katastrofa była druzgocącym ciosem dla Kubiłaj - chana, największą porażką Mongołów od czasu rządów Czyngis - chana. Pokazała światu, że siły wielkiego imperium nie są niezwyciężone.

Japończycy uznali nadejście zabójczego tajfunu za cud. Mimo zniszczeń wyspa Kiusiu uniknęła inwazji i agresor poniósł klęskę. Większość uważała, że stało się tak za sprawą jedenastogodzinnych modłów w świątyni bogini Słońca w Ise. Boska interwencja to pewny znak, że niebiosa błogosławią Japonię i chronią ją przed najeźdźcami. Wiara w kamikaze, czyli „boski wiatr”, była tak silna, że przetrwała w Japonii przez wieki. Stąd też pochodzi nazwa pilotów - samobójców z okresu II wojny światowej.

Na pokładzie koreańskiego okrętu Timur i jego ludzie nie mieli pojęcia, co spotkało flotę inwazyjną. Przypuszczali, że przegrupuje się ona po sztormie i będzie kontynuować natarcie.

- Trzeba dołączyć do reszty floty - powiedział Timur. - Nasz władca oczekuje zwycięstwa i musimy spełnić nasz obowiązek.

Był tylko jeden problem. Po trzydniowym dryfowaniu w sztormie bez masztów i żagli nie wiedzieli, gdzie są. Pogoda się poprawiła, ale w polu widzenia nie było innych okrętów. Co gorsza, nikt na pokładzie nie znał się na morskiej nawigacji. Jeden z dwóch ocalałych członków koreańskiej załogi był kucharzem, a drugi stolarzem okrętowym.

- Japonia musi być na wschód od nas - zwrócił się Timur do stolarza. - Zrób nowy maszt i żagle. Popłyniemy według słońca i gwiazd w kierunku lądu i znajdziemy naszą flotę.

Stolarz próbował protestować.

- Okręt jest uszkodzony, przecieka! Musimy popłynąć na północny zachód, do Korei, żeby się uratować! - krzyknął.

Ale Timur nie chciał o tym słyszeć. W pośpiechu zrobiono tymczasowy maszt i wciągnięto nań prowizoryczne żagle. Mongolski żołnierz, który z konieczności stał się żeglarzem, poprowadził okręt na wschód, by jak najszybciej znów stanąć na lądzie i wziąć udział w walce.

***

Minęły dwa dni. Timur i jego ludzie wciąż widzieli tylko błękitne morze. Japoński ląd się nie pojawił. Porzucono pomysł zmiany kursu, gdy od południowego zachodu znów nadciągnął sztorm. Tropikalna burza posuwała się wolniej niż tajfun, szerszym frontem. Okręt przez pięć dni zmagał się z silnym wiatrem i ulewnym deszczem. Wydawało się, że uszkodzony mugun dożywa swych dni. Podmuchy wichury znów porwały za burtę prowizoryczny maszt i żagle. Stolarz bez przerwy uszczelniał przecieki poniżej linii wodnej. Co gorsza, urwał się cały ster i zabrał ze sobą dwóch żołnierzy, którzy trzymali się go kurczowo, by ratować życie.

Kiedy wydawało się, że okręt dłużej nie przetrwa, sztorm ustał. Ale gdy pogoda się poprawiła, ludzi na pokładzie ogarnął jeszcze większy niepokój niż przedtem. Od ponad tygodnia nie widzieli lądu i zaczynało brakować żywności. Ludzie błagali Timura, by płynął do Chin, ale uniemożliwiał to przeciwny wiatr, prąd morski i brak steru. Dryfowali po oceanie bez żadnej orientacji, bez możliwości kierowania okrętem.

Timur stracił poczucie czasu. Godziny rozciągały się w dni, dni w tygodnie. Gdy wyczerpały się zapasy, wycieńczona załoga zaczęła łowić ryby i gromadzić wodę deszczową do picia. Ponurą sztormową pogodę zastąpiło bezchmurne niebo i słońce. Wiatr osłabł i zrobiło się cieplej. Przy lekkiej bryzie okręt z ospałą załogą sunął wolno bez celu po gładkim morzu. Wkrótce zawisło nad nim widmo śmierci. Ludzie zaczęli umierać nocami z głodu i każdego ranka znajdowano nowe zwłoki. Timur patrzył na swoich żołnierzy z poczuciem winy. Zamiast zginąć w walce, padną z głodu gdzieś na oceanie, daleko od domu.

Ludzie wokół niego drzemali w południowym słońcu, gdy nagle przy lewej burcie wybuchło zamieszanie.

- To ptak! - krzyknął ktoś. - Spróbujmy go zabić!

Timur podniósł się z pokładu i zobaczył, że trzech ludzi stara się otoczyć dużą mewę z ciemnym dziobem. Odskakiwała w bok, patrząc na nich czujnie. Jeden z żołnierzy chwycił sękatą, opaloną ręką drewniany młotek i rzucił nim w ptaka w nadziei, że go ogłuszy lub zabije. Mewa zrobiła zgrabny unik, z głośnym wrzaskiem oburzenia zamachała skrzydłami i wzbiła się w powietrze. Kiedy zawiedzeni żołnierze klęli, Timur przyglądał się uważnie białemu ptakowi, który szybował na południe, stapiając się stopniowo z horyzontem. Patrzył zmrużonymi oczami na odległą błękitną linię, gdzie niebo stykało się z morzem, i nagle uniósł brwi. Zamrugał powiekami, wytężył wzrok i dostrzegł na horyzoncie małą zieloną wypukłość. Stwierdził też, że wilgotne morskie powietrze, do którego przyzwyczaiły się jego płuca, miało teraz inną woń. Poczuł słodki, kwiatowy aromat.

- Przed nami jest ląd - powiedział ochrypłym głosem do ludzi na pokładzie i wskazał kierunek, gdzie poleciała mewa. - Musimy tam dopłynąć.

Wycieńczona załoga odżyła na te słowa. Ludzie wpatrzyli się w odległy punkt na horyzoncie, a potem zebrali resztki sił i wzięli się do pracy. Odpiłowali deskę z pokładu, opuścili ją za rufę i przywiązali linami, by posłużyła za ster. Kiedy trzej ludzie kierowali okrętem, pozostali wiosłowali miotłami, deskami, a nawet szablami.

Odległy punkt rósł wolno, aż stał się szmaragdową wyspą z wysoką górą. O skalisty, pionowy brzeg rozbijały się fale. Nastąpiła chwila paniki, gdy okręt dostał się w prąd, który zniósł go w kierunku m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin